Jurgieltnicy i filantropi

Media ujawniły, że fundacja Aleksandra Kwaśniewskiego jest finansowana przez ukraińskiego oligarchę.

2007-05-18, 10:30

Jurgieltnicy i filantropi

Jurgielt (według słownika etymologicznego Brücknera: od niemieckiego Jahrgeld) – to w staropolskiej mowie płaca roczna. Kiedy w 1794 r. tak zwane papiery ambasady rosyjskiej w Warszawie wpadły w ręce insurgentów, okazało się, jak wiele wybitnych osobistości zawdzięcza wikt i opierunek szczodrobliwości cesarzowej-gwarantki Katarzyny.

Na przykład Józefowi Ankwiczowi, targowickiemu marszałkowi Rady Nieustającej, który jako pierwszy złożył podpis pod traktatem rozbiorowym w 1793 r., wypłacać miano 2000 dukatów jurgieltu. „Polecenie przelewu” sygnował nawet nie sam ambasador Repnin, ale jeden z jego pułkowników, niejaki Owczynnikow. To nam uświadamia nienajwyższą rangę, jaką przypisuje się w ościennych gabinetach „prowadzeniu” naszych jurgieltników.

Zresztą „fundusz korupcyjny” rosyjskiej ambasady wcale nie był workiem bez dna i grosza bynajmniej nie rozdawano bez opamiętania byle komu. I tak niejaki Bekler, konsyliarz (tj. radny) krakowski w roku 1791 miał się zadowolić złotym zegarkiem o wartości, jak skrzętnie odnotowano, 350 rubli. Złote zegarki działają w każdej epoce – co z pewnością w lot pojmują nawet szarzy „lobbyści”, jak pan Marek Dochnal, a cóż dopiero rosyjscy dyplomaci.

A propos „cesarzowej-gwarantki”: początkowo zaborcy nie rozgłaszali wszak na prawo i lewo zamiaru parcelacji Rzeczypospolitej – oni tylko mienili się gwarantami wszelkich swobód w Rzeczypospolitej. Rzecz pod rozwagę tym, którzy niekontenci z rozstrzygnięć prawa stanowionego w Warszawie uciekają się pod opiekę zagranicznych „gwarantów”.

REKLAMA

Ciekawa rzecz – wracając do papierów ambasady rosyjskiej – że jakoś nigdy nie odnalazły się żadne papiery ambasady pruskiej, ani austriackiej. Czy należy stąd wnosić, że z tej samej metody dyplomacji przez jurgielt nie korzystał wówczas dwór berliński ani wiedeński, ani też, powiedzmy, paryski? I czy należy prostodusznie zawierzyć, że co doskonale sprawdziło się w XVIII wieku, dziś akurat miałoby nie należeć do stałych wariantów gry dyplomatycznej?

Promyczek światła na tę ciemną sprawę padł ostatnio, kiedy to okazało się, że zasługi Aleksandra Kwaśniewskiego we wprowadzaniu Ukrainy do Europy zostały należycie docenione. A nawet ściśle wycenione: na sumę bliską miliona złotych, którą ukraiński „filantrop” Wiktor Pinczuk zasilać ma corocznie konto fundacji „Amicus Europae” założonej przez b. prezydenta RP, dla przyjaciół Prezia. Pinczuk - zięć b. prezydenta Ukrainy, Leonida Kuczmy, określić miał ową zapomogę jako „inwestycję w przyszłość Ukrainy w Europie”. Dlaczego klucz do tej przyszłości spoczywać ma akurat w rękach Prezia? Pewnie nie jedyny to klucz, ale przecie Pinczuk, choć nie jest może jeszcze „filantropem” tak wytrawnym, jak, powiedzmy, miliarder George Soros, chyba wie, co ze swoimi pieniędzmi robi.

Czy bowiem w Polsce Prezia byłoby w ogóle do pomyślenia, by poważnie rozważać projekt wzniesienia w Warszawie pomnika ofiar rzezi wołyńskiej 1943 r. – projekt, który o abominację przyprawia wszystkich kulturalnych zwolenników dialogu i zbliżenia? Czy Polska Prezia skłonna byłaby zakłócać dialog Unii Europejskiej z Rosją – zakłócać tak uparcie, że aż muszą jej to jednym głosem wytykać wyczuleni na „polską rusofobię” dyplomaci Niemiec i Rosji? Czy wreszcie Polska Prezia niepokoiłaby Europę niedostatecznym entuzjazmem wobec koncepcji zniesienia polskiej państwowości – koncepcji zwanej dla zmylenia przeciwnika „europejskim traktatem konstytucyjnym”?

Tymczasem w Kijowie widać dobrze rozumieją, kto większość kluczy do Europy trzyma w depozycie, skoro oficjalnym doradcą ds. integracji europejskiej jest u prezydenta Juszczenki nie kto inny, ale były ambasador (!) Niemiec. Fakt, że Berlin nie uznał tu za stosowne zadbać przynajmniej o jakieś maskujące pozory, jest kolejnym dowodem zaostrzania się walki o demokrację.

REKLAMA

Tu ad usum deplhini przypomnę, że jak zdiagnozował Józef Dżugaszwili (Stalin), walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu – co na język współczesnej poprawności politycznej przekłada się: w miarę zacieśniania więzi europejskich zaostrza się walka o demokrację. A skoro „zacieśnienie” ma nastąpić nie później niż w 2009 roku – to i nie dziwota, że oprócz samego Prezia „zagrożenia demokracji” gołym okiem dostrzegają pospołu tak wytrawni jej szermierze, jak Lech Wałęsa (TW „Bolek”), czy Andrzej Olechowski (KO „Must”). By nie wspomnieć o innych uczestnikach warszawskiej konferencji nt. „europejskich standardów”, z których niejeden to może i „amicus”, ale czyj i za ile, to przy braku dostępu do papierów rozmaitych ambasad, czas dopiero pokaże. Choć przecież intuicja i zdrowy rozsądek, oparty na przykrym historycznym doświadczeniu, to i owo podpowiadają.

Grzegorz Braun

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej