Sto dni siedmiu mitów
Rząd Platformy Obywatelskiej w pierwszych 100 dniach funkcjonowania coraz częściej przypomina fatalne dla Polski rządy SLD.
2008-02-24, 07:30
Rząd Platformy Obywatelskiej w pierwszych 100 dniach funkcjonowania coraz częściej przypomina fatalne dla Polski rządy SLD.
Pierwsze sto dni funkcjonowania rządu to polityczny „chrzest bojowy”. Okres wystarczająco długi, żeby sprawdzić, czy nowa ekipa ma społeczeństwu do zaoferowania coś więcej niż „słowa, słowa, słowa”, a zarazem na tyle krótki, żeby jego podsumowanie nie przekształciło się w rozwlekłą eseistykę.
Platforma Obywatelska doszła do władzy na fali ogromnych nadziei, które rozbudziła. Obietnice „cudu gospodarczego” czy zbudowania „drugiej Irlandii” nie były jednak najważniejsze dla partii Tuska. Fundamentem sukcesu najpopularniejszej partii III RP jest mitologia, budowana konsekwentnie za pomocą potężnej machiny propagandowej. Składa się na nią wiara w ideowość, nowoczesność, kompetencje, reformatorstwo, antykomunizm, inteligenckość i europejskość partii Tuska.
Mit ideowości
REKLAMA
PO od początku kojarzyła się z liberalizmem. Jeśli publicznie się od niego odżegnywała, wynikało to jedynie z przekonania, że „ciemny lud” źle to zrozumie. Platforma umiejętnie zróżnicowała więc przekaz: „zwykłym” ludziom przedstawiała się jako nieliberalna, a „prawdziwym” i „dojrzałym” obywatelom mówiła prawdę. Dlatego w ubiegłym roku Donald Tusk chwalił się na spotkaniu z redakcją „Gazety Wyborczej” tym, że reprezentuje „jedyną partię liberalną” w Polsce. Na potrzeby wystąpień publicznych rezerwował, rzecz jasna, inny przekaz.
Poczucie wyższości liberałów nie jest niczym nowym. Precedensem jest natomiast sytuacja, w której partia liberalna zdobywa ponad 40 procent głosów. Było to możliwe dzięki werbalnemu odejściu od liberalizmu, przy zachowaniu przekonań liberalnych, ujawnianych niekiedy, w „odpowiednim” towarzystwie. W środkach masowego przekazu politycy PO mówili, że są chadekami, konserwatystami, demokratami lub „zdroworozsądkowcami”. Ten manewr pozwolił na zachowanie sympatii elektoratu uważanego za bardziej wykształcony, dzięki przyjaźni z kształtującymi jego opinie mediami, bez zniechęcania wyborcy „zwykłego” – opornego i irytującego, ale niezbędnego do zwycięstwa.
Aura elitarności, którą zdają się emanować liberałowie, ma związek z silną wiarą w słuszność własnych przekonań. Wiarę tą wzmacnia skłonność do zamykania się we własnym gronie, wynikająca z przekonania, że liberalny przekaz przekracza zdolność pojmowania przeciętnego odbiorcy. Ponieważ przekaz ten jest zwieńczeniem dorobku intelektualnego ludzkości, do zaakceptowania są daleko idące kompromisy moralne i polityczne, jeśli tylko służą realizacji programu liberalnego. PO przekonała swoich tradycyjnych zwolenników, takich jak gdańska inteligencja skupiona wokół „Przeglądu Politycznego”, że pozostanie wierna liberalnym ideałom. Kampanie marketingowe przedstawiające partię jako nieliberalną miały być jedynie wybiegiem na użytek zewnętrzny, służącym zbudowaniu poparcia niezbędnego dla realizacji programu, który - w innym przypadku - pozostałby na papierze.
Wznosząc się na wyżyny sztuki marketingowej, spin doktorzy Platformy zapędzili ją jednak w ślepą uliczkę. Logika populizmu okazała się nie do pogodzenia z doktryną liberalną. Obiecując wiele różnym grupom, Donald Tusk stał się zakładnikiem ich nacisków. Pokazały to kolejne strajki. Dla uniknięcia kompromitacji, rząd musiał zrealizować swoje antyliberalne obietnice podwyższenia płac.
REKLAMA
Partia już w czasie kampanii wyborczej zaczęła wyrzekać się elementów swojego programu, takich jak postulat prywatyzacji służby zdrowia. Po dojściu do władzy nie tylko zrezygnowała ze swoich „gwoździ” programowych, jak obniżka podatków, ale zaczęła się wykręcać z kontynuacji tych reform rządu Kaczyńskiego, które można uznać za liberalne (drugi etap obniżania składki rentowej). Nie przeszkadzało jej to w oskarżaniu PiS o odchylenia socjalistyczne.
Rezygnacja z przeprowadzenia liberalnych reform - przyśpieszenia prywatyzacji czy zrównoważenia budżetu - jest dziś warunkiem utrzymania przez Platformę wysokiego poparcia Polaków. Nasuwa się jednak pytanie, jak długo będą akceptować taki stan rzeczy tradycyjni wyborcy tej partii. Ci wykształceni, znający świat, żądni szybkiej modernizacji. Przecież to ich kredytem zaufania liberałowie uzasadniali swoją misję dziejową. A na programie przez nich popieranym zbudowali wizerunek partii nowoczesnej, w rzekomym przeciwieństwie do PiS.
Określenie tożsamości ideowej PO jest dziś zadaniem trudnym. Jej działania nie mają nic wspólnego z liberalizmem. Konserwatyzm czy chadeckość są czysto deklaratywne. Należy chyba sięgnąć po „pomoc” klasyka politologii, Maxa Webera, który już blisko sto lat temu podzielił partie polityczne na partie patronażu i światopoglądu. Członkowie pierwszych żyją „z polityki”, traktując władzę jako cel sam w sobie, zapewniający dostęp do stanowisk, przywilejów, prestiżu. Drugi rodzaj partii skupia żyjących „dla polityki”. Sprawowanie władzy jest dla nich sposobem na urzeczywistnianie ideałów, w które wierzą. Na dzień dzisiejszy, orientację Platformy Obywatelskiej wypada więc nazwać populizmem patronażowym.
Mit nowoczesności
REKLAMA
Najważniejszą obietnicą PO była modernizacja, unowocześnienie kraju. Polacy uwierzyli, że partia Tuska posiada odpowiednią wiedzę i kadry, by zrealizować zapowiadany „cud gospodarczy”. Krytykowała przecież poprzedników za nieudolność i „krótką ławkę”. Obiecywała wprowadzić ściśle merytoryczne reguły obsadzania stanowisk w ministerstwach, agencjach rządowych i spółkach skarbu państwa.
Szybko okazało się, że były to czcze deklaracje. Jedną z pierwszych decyzji nowego rządu było obsadzenie swoich ludzi na intratnych stanowiskach dyrektorskich w ZUS. Zapowiedzi przyspieszenia prywatyzacji spaliły na panewce – minister skarbu Aleksander Grad szybko wycofał się z zapowiedzi prywatyzacji PKO BP. Wymienił natomiast w zawrotnym tempie rady nadzorcze podległych mu spółek. „Konkursy” urządzane przez Hannę Gronkiewicz – Waltz w stołecznym ratuszu stały się już przysłowiowym przykładem kumoterstwa pod płaszczykiem merytokracji.
W sprawie przywrócenia konkursów w służbie cywilnej, za których zniesienie PO nie zostawiła swojego czasu suchej nitki na rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, nie zrobiono nic. W Platformie nie ma dziś Jana Rokity, który grzmiał swojego czasu na kongresie partii: „Niech nikt na tej sali nie robi kursów do rad nadzorczych”. Przestrzegał tym samym przed powtórką polityki Leszka Millera, który będąc w opozycji posyłał działaczy SLD na takie kursy. Efektem było skrajne zawłaszczenie państwa i powstanie quasi mafijnego systemu politycznego, zwanego „Rywinlandem”. Po usunięciu „przeszkody”, jaką był niesforny krakowski inteligent, działacze PO zorganizowali w Warszawie serię kursów uprawniających do zasiadania w radach nadzorczych dla członków PO z całej Polski. Zapewne zastąpią oni zasiadających tam obecnie ludzi związanych z SLD, po których – z braku własnych – Platforma sięgnęła.
Z wizerunkiem partii nowoczesnej kłóci się obniżenie nakładów na szkolnictwo wyższe. Korekta budżetu pozostawionego przez poprzedników w tej akurat dziedzinie okazała się możliwa. W innych przypadkach – tłumaczono, że jest już za późno na zmiany.
REKLAMA
W zakresie rzeczywistych wyznaczników nowoczesności: merytorycznej obsady stanowisk, inwestycji w naukę i oświatę, budowy infrastruktury transportowej i informatycznej, nowa władza nie zrobiła dotychczas niczego poza narzekaniem na poprzedników.
Mit kompetencji
Krytykując PiS, a wcześniej SLD, Platforma przedstawiała się jako rezerwuar znakomicie wykształconych, kompetentnych osób, łączących cechy gwiazdorów medialnych i znakomitych fachowców.
Koronnym dowodem miała być „normalizacja” polityki zagranicznej. Rzekome uosobienie niekompetencji w tej dziedzinie, jakim była Anna Fotyga, zastąpił „nawrócony” Radek Sikorski, wspierany przez czołowy autorytet III RP - Władysława Bartoszewskiego. „Ofensywa uśmiechu”, którą nowa ekipa podjęła w Berlinie, okazała się jednak porażką na wszystkich frontach. Niemcy odpowiedzieli nein na każdy z postulatów Tuska: przejęcia przez Niemcy odpowiedzialności za wypędzenia, zaprzestania budowy rury bałtyckiej i rezygnacji z upamiętnienia wypędzonych według koncepcji Eryki Steinbach. Jedynymi pozytywnymi skutkami wizyty były wymiana uśmiechów i stwierdzenie, że Sikorski jest „szarmancki”. Znacznie gorzej poszło z Rosją. Przedstawiona jako sukces sprawa zniesienia embarga na mięso była w rzeczywistości kompromitującą porażką. W sposób skrajnie nieodpowiedzialny przeniesiono rozstrzygnięcie sprawy z płaszczyzny stosunków unijno – rosyjskich na niemiecko – rosyjskie, z Polską w roli republiki bananowej, uradowanej łaskawym potraktowaniem przez sąsiadów. Podobnie wyglądała wyprawa premiera do Moskwy. Pomimo ustąpienia na wszystkich polach, od bezpieczeństwa energetycznego po politykę historyczną, przyjazne PO media odtrąbiły wielki sukces polskiej dyplomacji.
REKLAMA
Zadziwiająco słabo działa także Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Zwlekanie z reakcją rządu na strajk celników spowodowało wielomilionowe straty w wyniku zablokowania ruchu i śmierć kilku kierowców.
Słabość merytoryczną członków gabinetu próbuje się zasłaniać ich aktywnością medialną. Nie jest to trudne, kiedy ma się zdecydowaną większość mediów po swojej stronie. Nawet w tym zakresie Platforma popełnia jednak rażące błędy. Zdaje się zapominać, że serwisy informacyjne potrzebują sensacji, a kiedy brakuje istotnych wydarzeń politycznych – analizują wypowiedzi znanych polityków. Julia Pitera, ze swoim słynnym „raportem” o rzekomych nadużyciach w CBA, staje się symbolem śmieszności. Podobnie jak minister Ćwiąkalski, ścigający „zbrodnie” na laptopach czy organizujący w Sejmie tajny wykład z prawa.
Mitem okazała się również „długa ławka” PO, czyli liczba kompetentnych osób, z których partia może korzystać. Ich „ławka” w rzeczywistości jest jednak tak krótka, iż nie obyło się bez ludzi z zewnątrz. PO nie posiada wyraźnego oblicza intelektualnego, a jej głównym celem stało się maksymalne odróżnienie od poprzedników. W sytuacji braku własnych kadr, zaczęła więc sięgać po ludzi SLD. Wskazują na to nominacje Marka Staszaka – wiceministra sprawiedliwości w rządzie Millera – na prokuratora generalnego czy Grzegorza Reszki, który w czasie rządów SLD przywracał do służby w WSI oficerów szkolonych w Moskwie, na stanowisko szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Sięganie po działaczy najniższych lotów, którzy doświadczenie polityczne zdobyli w najgorszym rządzie po roku 1989, świadczy o gigantycznych brakach własnych.
Mit reformatorstwa
REKLAMA
Mocną stroną partii Tuska zawsze było utożsamianie jej z wolą i zdolnością przeprowadzania reform. Głównie gospodarczych, ale też prawno–ustrojowych.
Najsłynniejsze hasło PO: „3 x 15”, odnoszące się do reformy systemu podatkowego, pogrzebano wraz z narodzinami koalicji z PSL. Wkrótce potem Platforma zaczęła się wykręcać z zapowiadanej likwidacji tzw. podatku Belki, a nawet z dokończenia obniżki składki rentowej, którą zaczęła Zyta Gilowska. Rozeszły się także pogłoski o zamiarze wycofania się z uchwalonej przez poprzedników obniżki podatków, mającej wejść w życie w przyszłym roku. Zapowiedzi oddłużenia państwa wydają się dziś śmieszne w obliczu rozdawnictwa, którego dokonuje PO pod naciskiem kolejnych grup zawodowych.
Platforma Obywatelska, z Janem Rokitą na czele, popierała hasło budowy Czwartej Rzeczypospolitej. Identyfikowała się więc z ruchem głębokiej krytyki III RP i programem fundamentalnych reform, w tym rewizji konstytucji. Za hasłem „szarpnięcia cuglami” krył się projekt dobrze przemyślanych zmian, zmierzających do likwidacji patologii na styku polityki, mediów i biznesu oraz wzmocnienia instytucji, takich jak anemiczny dotychczas Trybunał Stanu. Rokita jednak odszedł, jego słynny „Plan rządzenia” trafił na śmietnik, a PO stała się ugrupowaniem mającym tyle wspólnego z sanacją państwa, co nierządnica babilońska z żoną Cezara. Nadzieje wyborców, którzy uwierzyli, że Tusk zrobi to samo co Kaczyński, tylko lepiej, jak do tej pory okazały się płonne.
Platforma Obywatelska jest obozem politycznym, który w ciągu przeszło trzech miesięcy rządzenia nie wygenerował żadnego kompletnego projektu reformy. Rząd Tuska jest zdumiewająco anemiczny na polu stanowienia prawa, skoro nawet gabinet Millera – klasyczny już niemal przykład braku wizji - złożył czterokrotnie więcej projektów ustaw w pierwszych dwóch miesiącach swojej działalności. Wymiaru symbolicznego nabiera fakt, że na tydzień przed „studniówką” rządu premier wybrał się na urlop, a Senat rozszedł się z powodu braku projektów, nad którymi mógłby obradować.
REKLAMA
Mit antykomunizmu
Powoływanie się polityków PO na rodowód solidarnościowy i ich poparcie dla idei lustracji i dekomunizacji umożliwiły przedstawienie tej partii jako centroprawicowej alternatywy wobec PiS.
Dzisiaj Platformę nie tylko trudno nazwać prawicą, ze względu na opisaną wyżej rozlazłość ideową, ale też w żadnym wypadku nie można jej określić mianem stronnictwa antykomunistycznego.
Sięgnięcie po postkomunistów w służbach specjalnych, wymiarze sprawiedliwości i spółkach skarbu państwa nie pozostaje bez konsekwencji w sferze programowej. Wiąże przecież partię z osobami, często wpływowymi, które sprzeciwiają się lustracji i dekomunizacji, bo procesy te im zagrażają.
REKLAMA
Platforma nie tylko wycofuje się z własnych obietnic w tym zakresie, ale też zaczyna przeciwdziałać instytucjom naukowo analizującym czasy PRL. Świadczy o tym m.in. poważne ograniczenie finansowania Instytutu Pamięci Narodowej.
Polityka prowadzona przez rząd Tuska sprzyja restauracji postkomunizmu nie tylko przez przywrócenie byłych komunistów na zaszczytne pozycje w państwie. Odtwarza ona warunki, dzięki którym postkomunizm kwitł: liberalizm rozumiany jako pobłażanie dla przestępców, oligarchię medialną, hermetyczne korporacje zawodowe, serwilizm w polityce zagranicznej.
Mit inteligenckości
PO otoczona została aurą ugrupowania inteligenckiego. Ulokowały w niej przecież nadzieje środowiska przychylne niegdyś Unii Wolności. Poparły „Gazeta Wyborcza” i „Polityka”. Od początku przychylny był wspomniany „Przegląd Polityczny”. Pomagał w tym skrywany, ale przecież powszechnie znany, rodowód liberalny. Wyznawcom tego mitu zdaje się nie przeszkadzać fakt, że Platforma uzyskała w ostatnich wyborach lepszy od PiS wynik na wsi, brak spójnego programu ani bezkształtne oblicze intelektualne. To w dużej mierze zasługa mediów elektronicznych, w ogromnej większości oddanych stronnictwu Tuska. Dziennikarze uchodzą za inteligentów, powstaje więc wrażenie, że partia przez nich popierana musi być inteligencka.
REKLAMA
Gdyby przyjąć powyższe założenia, okazałoby się, że inteligentem jest ten, kto za niego uchodzi. Nawet jeśli jest klasycznym wykształciuchem – osobą legitymującą się dyplomem, ale bez wiedzy uważanej za konieczną do wejścia w posiadanie tegoż. Oznaczałoby to zgodę na mianowanie inteligentami osób i całych środowisk przez establishment: polityków, dziennikarzy, autorytety. W Polsce, gdzie funkcjonowanie zamkniętej elity opiera się głównie na związkach towarzyskich, oznacza to całkowite zaprzeczenie istoty inteligencji, która jest klasą z definicji merytokratyczną.
Proces ten ma już, w gruncie rzeczy, miejsce. Prowadzi do kwalifikowania ludzi do elity intelektualnej nie na podstawie wiedzy, lecz postawy wobec programów politycznych. W tym przypadku dotyczy to programu sprzeciwu wobec reformy państwa. I nie ma nic wspólnego z prawdziwą inteligenckością.
Mit europejskości
Manipulacji prowadzącej do całkowitego odwrócenia pierwotnego znaczenia pojęcia poddano kwestię europejskości. Europejskość to uczestniczenie w budowaniu zjednoczonej Europy. Wydawałoby się, że tak, jak najbardziej europejskie państwa: Francja czy Niemcy, polega ona na wzmacnianiu wspólnoty tak, by służyło to interesowi narodowemu. W Polsce funkcjonuje jednak inne przekonanie. Europejski jest ten, kto rezygnuje z interesów narodowych na rzecz interesów innych państw europejskich. W imię wzmacniania Wspólnoty, która jest ponoć także „nasza”, chociaż realizuje cudze interesy. Przez pryzmat tej koślawej konstrukcji logicznej ocenia się w Polsce politykę zagraniczną.
REKLAMA
Rząd Kaczyńskiego był więc postrzegany jako antyeuropejski, chociaż stopień w jakim kierował się egoizmem narodowym był śmiesznie niski w porównaniu z państwami położonymi na zachód od Odry. Jego grzechem głównym przeciwko „europejskości” było podważenie doktryny Geremka, zakładającej „przyjaźń” z państwami Europy Zachodniej. Polityka zagraniczna miała polegać na akceptacji wszelkich inicjatyw „przyjaciół”, ponieważ oni, jako stojący wyżej cywilizacyjnie, lepiej wiedzą, co jest dla nas dobre. Dziwaczna logika „europejskości” doprowadziła do absurdalnej sytuacji, w której rząd Kaczyńskiego obciążano winą nawet za pogorszenie stosunków z Rosją z winy państwa Putina. Prowadziło to przecież do pogorszenia stosunków Rosji z Unią Europejską jako całością, a więc szkodziło tym państwom, które akurat nie miały z energetycznym mocarstwem na pieńku.
Polityka rządu Tuska przedstawiana jest więc jako „europejska”, bo przywraca „dobre stosunki” z Europą Zachodnią. Linia polskiej dyplomacji staje się ponownie zrozumiała w Unii, a to jest - jak wiadomo – szczyt naszych możliwości.
Kierowanie się pokrętną logiką kompleksu niższości jest – wbrew nowomodnej retoryce medialnej – antyeuropejskie. Przeczy duchowi równoprawnej wspólnoty niepodległych państw, zakładanej przeszło pół wieku temu przez dumnych Ojców – Założycieli: Adenauera, Schumana, Monneta. Żaden z tych narodów, które nadały pojęciu europejskości sens, nigdy nie kierował się rozumowaniem, które w Polsce uchodzi za naturalne i konieczne – podporządkowania siebie innym.
Rząd Tuska nie skorzystał z możliwości kontynuowania polityki zmierzającej do integrowania Polski z Europą na warunkach równości i współpracy. Tym samym, okazał się antyeuropejski.
REKLAMA
Król jest nagi
Odarta z fałszywych mitów, Platforma Obywatelska po pierwszych 100 dniach rządzenia jawi się jako partia wielkiego rozczarowania. Bezideowość, nieróbstwo, podatność na naciski, chciwość stanowisk, nieudolność w niczym nie przypominają ugrupowania sprzed kilku lat, maszerującego pod sztandarem naprawy Rzeczypospolitej. Przywołują natomiast coraz częściej wspomnienia fatalnych dla Polski rządów SLD.
Bartłomiej Radziejewski
REKLAMA