Prezydent może odmówić
Ratyfikowanie Traktatu Lizbońskiego przez Polskę może być odebrane jako przyłączenie się naszego kraju do wywierania presji na Irlandię.
2008-07-29, 11:36
Ci, którzy podzielają łagodny krytycyzm prez. Lecha Kaczyńskiego wobec Traktatu Lizbońskiego, a także inni, których krytycyzm w tej mierze sięga dalej, mogliby odczuwać satysfakcję z tego, że zaistniała ostatnia szansa na odrzucenie Traktatu przez Polskę, co (po nieprzychylnym dla tej umowy międzynarodowej wyniku niedawnego referendum w Irlandii) praktycznie oznaczałoby, że Traktat upadnie już raczej na pewno, pomimo skierowanych przeciwnie wysiłków innych państw członkowskich Unii Europejskiej.
Nie jest to najlepsza z możliwych satysfakcji, bowiem taka kolejność zdarzeń pozostawiałaby wrażenie, że oto dwaj konkurujący ze sobą politycy polscy działają na zasadzie wetu i odwetu, że to jest tylko personalna gra, a nie gra o wyższe sprawy.
Zachodzi także inna okoliczność, która umniejsza możliwą satysfakcję łagodnych i mniej łagodnych "uniosceptyków". Uzgodnienie zawarte w Juracie między prezydentem a premierem jest nieodparcie związane nie z urzędami głowy państwa i szefa rządu, lecz z konkretnymi osobami, obecnie sprawującymi te wysokie funkcje. Dlatego ci polscy obywatele, którzy woleliby liczyć na "uniosceptycyzm" prezydenta Kaczyńskiego (nawet jeśli uznają ten uniosceptycyzm za zbyt mało radykalny), mogliby być zadowoleni z określenia w tzw. ustawie kompetencyjnej jakichś szczególnych uprawnień prezydenckich, pozwalających niwelować motywowane postawą "unioentuzjazmu" poczynania rządzących polityków PO. Jednak nie da się wykluczyć, że za kilka albo kilkanaście lat sytuacja okaże się odwrotna. Jeżeli wtedy polityk „unioentuzjastycznie” nastawiony będzie głową państwa polskiego, zaś rządem polskim będą wówczas kierowali politycy orientacji „uniosceptycznej”, to właśnie osoby nastawione krytycznie wobec centralizmu UE będą żałowały, że ustawa zawiera uprawnienia dla prezydenta. (Skądinąd wiadomo, że dość rzadko zdarza się, aby w naszym kraju ustawa przez kilkanaście albo nawet tylko przez kilka lat nie ulegała zmianom...)
REKLAMA
Niemniej jednak zdecydowanie wolałbym, aby prezydent Lech Kaczyński skorzystał ze sposobności do uchylenia się od zakończenia ratyfikacji Traktatu, która niejako sama się jemu przydarzyła. Aby nie ulegał apelom, uchwalanym przez polskich parlamentarzystów, ani naleganiom ze strony (na przykład) prezydenta Francji, aby nie podejmował się nakłaniać prezydenta Czech do tego, aby zaniechano hamowania procedury ratyfikacji Traktatu przez Pragę. Przeciwnie, wolałbym, aby Traktat został wspólnymi wysiłkami Irlandczyków, Polaków i może również np. Czechów odrzucony. I bynajmniej nie kieruję się tutaj tym, aby zrobić na przekór politykom Platformy Obywatelskiej.
Istnieją po temu znacznie poważniejsze powody aniżeli rozgrywka odbywająca się na zasadzie: "jak ty mi tak, to ja tobie owak". Zarówno powody formalne, jak też merytoryczne.
Formalnym powodem uzasadniającym takie oczekiwanie jest słuszność zasady dotrzymywania obietnic. Oprócz tego, co prezydent Kaczyński i premier Tusk obiecali sobie wzajemnie w Juracie, a także oprócz tego, co prezydent Kaczyński obiecał niedawno prezydentowi Sarkozy'emu, mamy tu do czynienia z obietnicą bardziej zasadniczej natury. Tą obietnicą jest procedura przyjmowania Traktatu Reformującego, zakładająca jednomyślność. Wywieranie presji na Irlandię (np. w celu powtórzenia referendum), poniekąd również na nasz kraj, a także zapowiedzi, że ratyfikowanie przez wszystkie pozostałe państwa członkowskie zostanie dokończone i Traktat będzie traktowany jako umowa, która weszła w życie (jak gdyby nigdy nic...) to wszystko próby złamania uprzednio przyjętego założenia, że albo wszyscy ratyfikują, albo Traktat nie nabierze mocy prawnej. To tak, jak gdyby ludzie grali w jakąś grę, a potem ten, który widzi, że przegrywa, chciał w trakcie gry lub nawet po jej zakończeniu zmienić jej zasady, byleby nie okazał się przegrywającym. Skoro podejmuje się wysiłki w celu złamania obietnicy, złożonej sobie wzajemnie przez dwadzieścia kilka państw, to jakie znaczenie mogą mieć potem przypadki dotrzymania obietnic innych (na przykład tej, którą polski prezydent złożył francuskiemu)?
Właśnie ratyfikowanie Traktatu Lizbońskiego przez Polskę może być odebrane jako przyłączenie się naszego kraju do wywierania presji na Irlandię, a także jako zdezawuowanie opinii prezydenta Vaclava Klausa, który ucieszył się z wyniku referendum w Irlandii, uznając go za "zwycięstwo wolności". Irlandczycy bardzo nieżyczliwie przyjęli wizytę francuskiego prezydenta, przeprowadzoną po owym czerwcowym referendum. Gdzie jest powiedziane, że polski prezydent ma by uprzejmy spolegliwy wobec francuskiego, a mniej liczyć się z czeskim? I dlaczego kraj, w którym tak sporo Polaków znalazło zatrudnienie, którego sukcesy gospodarcze nie tak dawno w kampaniach wyborczych stawiano polskim wyborcom za wzór, miałby być przez Polskę traktowany instrumentalnie: musicie ratyfikować, bo "wszyscy inni" tego chcą.
REKLAMA
Merytorycznym powodem, przemawiającym za odrzuceniem Traktatu Reformującego, jest ― moim zdaniem ― jego zawartość. Uczciwie przyznaję, że go nie czytałem (podobnie, jak przyznali to samo niektórzy czołowi politycy irlandzcy, i to właśnie tacy, którzy bardzo sprzyjali temu, aby ich rodacy właśnie poparli Traktat). Wiadomo jednak dość powszechnie, że jest to dokument bardzo długi i zawiły, który samą swoją objętością zniechęca do czytania go i zgłębiania jego treści. Tak obszerny akt prawny po prostu nie może być dobrym aktem prawnym. Im więcej okazji do tzw. bubli prawnych, tym większe prawdopodobieństwo, że naprawdę istnieją.
To tylko w opowieściach materializmu dialektycznego ilość przechodzi w jakość. W realnym świecie jest inaczej. Widać to także na przykładzie prawa krajowego. Ustaw i innych aktów prawnych jest zastraszająco wiele, szybkość ich wytwarzania stale wzrasta, co jakiś czas są odkrywane w nich wady, które wymagają naprawienia, rzadko która ustawa trwa długo bez poprawek, nie sposób ogarnąć twego myślą i wyobraźnią, nawet będąc prawnikiem. A przecież adresatami prawa są nie tylko prawnicy, lecz wszyscy. I nikt jeszcze nie uchylił zasady, głoszącej, że "nieznajomość prawa szkodzi" (zasady powstałej w starożytności, kiedy inflacja prawa jeszcze nie istniała, a tym bardziej nie mogła sięgać poziomów właściwych Kafkowskiej antyutopii!).
Poprzednikiem Traktatu Reformującego był tzw. Traktat Konstytucyjny (który przepadł w referendach: holenderskim i francuskim). Oglądałem kilka lat temu dyskusję telewizyjną, podczas której red. Wojciech Cejrowski demonstracyjnie rzucił o podłogę egzemplarzem tamtego dokumentu, A była to również książka "cegła", jak to czasami studenci kolokwialnie powiadają o książkach, które samymi swoimi gabarytami zniechęcają do czytania, a cóż dopiero do uczenia się z nich... Wzbudziło to oburzenie obecnej również w studio telewizyjnym pani Róży Thun, będącej prezesem Zarządu Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana, która dopatrzyła się w tym geście aktu lekceważenia wysiłku wielu ludzi, potrzebnego dla powstania tak skomplikowanego dzieła. Mnie jednak przekonuje widowiskowy gest red. Cejrowskiego, a nie uczone wywody, sprowadzające się do powiedzenia: "nie jest ważne, czy rozumiesz, czy akceptujesz, ale nie odcinaj się, bo inni na ciebie liczą". Oczywiście takie powiedzenie (niekoniecznie w dosłownie takim brzmieniu) jest kierowane do wszystkich „uniosceptyków”, nie tylko do pana Cejrowskiego.
Akty prawne tak bardzo "ambitne", czyli odznaczające się tak znaczną objętością i złożonością, powinny by odrzucane "w ciemno". Na tyle zdrowego rozsądku może mieć i tzw. "chłop od pługa" i profesor uniwersytecki, aby (w razie głosowania w referendum nad przyjęciem albo odrzuceniem takiego dokumentu) głosować na "NIE". Polakom tym razem nie dano tej szansy, którą mieli Irlandczycy. Dlaczego? To odrębny i (moim zdaniem) bardzo interesujący temat. Znamienne, że oba wyżej wymienione traktaty przepadły w referendach na terenie krajów, które do "starej Unii" należały znacznie dłużej niż Polska (w tym dwa ― Francja i Holandia ― należą do UE od początku, oczywiście przedtem pod nazwą Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej), a jednak dobrobyt nie przytłumił w nich uniosceptycyzmu tak bardzo, aby uniemożliwić niepomyślny (dla inicjatorów Traktatów) wynik głosowań.
REKLAMA
Konstytucja USA jest bardzo krótka i przejrzysta. W ciągu niemal 221 lat jej obowiązywania doczekała się pewnej ilości poprawek, ale nawet łącznie z nimi jest zdecydowanie krótsza od niejednej konstytucji ustanowionej (w innych państwach) w XX wieku. Jednak wcale nie jest przez to gorsza. Weźmy teraz pod uwagę, że konstytucje, funkcjonujące w takich krajach jak Portugalia albo Polska, liczą po kilkaset artykułów. Owe dwie kolejne niedoszłe konstytucje Unii Europejskiej liczą też po kilkaset, ale stronic! Jeżeli „unioentuzjaści” chcą przekształcić Unię Europejską w państwo federalne, to niech raczej w konstytucjonalizmie amerykańskim szukają wzorców. Jak podał Nasz Dziennik z 14-15 czerwca 2008 r., jeden z czołowych polskich „unioentuzjastów”, premier Donald Tusk, już po podpisaniu przezeń Traktatu Reformującego przyznał podczas sejmowej debaty, że… nie czytał tego dokumentu. To, że nie przeczytał, nie jest dziwne. To, że mimo tego podpisał, dziwnym jest. Przynajmniej dziwnym, delikatnie rzecz nazywając.
W każdym razie, jako „uniosceptyk”, nie oczekuję po Prezydencie Rzeczypospolitej widowiskowych, niekonwencjonalnych zachowań. Jednak uważam, że argumentacja werbalna, przedstawiona przez red. Cejrowskiego podczas wspomnianej dyskusji, jest słuszna, przekonująca: "żaden zbyt skomplikowany system nie może – z definicji – dobrze działać". Liczę na to, że prezydent Lech Kaczyński jako prawnik ― bardziej niż obywatele polscy, nie będący prawnikami ― docenia wagę problemu, znanego jako "inflacja prawa". Wystarczyłoby zatem, gdyby ― korzystając ze swoich prerogatyw ― zaniechał dokończenia procedury ratyfikacyjnej.
Konrad Turzyński
REKLAMA