Polacy mają serca, a Niemcy pieniądze. Felieton Miłosza Manasterskiego

2022-08-10, 11:25

Polacy mają serca, a Niemcy pieniądze. Felieton Miłosza Manasterskiego
Miłosz Manasterski: Polacy mają serca, a Niemcy pieniądze. Foto: Dominika Zarzycka/Zuma Press/Forum

Do Polski przyjechało już niemal 5,5 miliona uchodźców z Ukrainy. W przeciwieństwie do migrantów, którzy szturmowali naszą granicę z Białorusią, tylko nieliczni myślą o przedostaniu się do Niemiec - większość woli pozostać w naszym kraju.

Rok temu w sierpniu rozpoczęła się presja na polską i litewską granicę z Białorusią. Sprowadzani przez reżim Alaksandra Łukaszenki migranci z Bliskiego Wschodu i Afryki mieli tylko jedno oczekiwanie: dostać się do Niemiec. Polska była dla nich przeszkodą (dla większości nie do przebycia) na drodze do Berlina, Hamburga, Kolonii. Młodzi, zdrowi mężczyźni liczyli na wielkie profity, które otrzymali ich poprzednicy, wędrujący przez Morze Śródziemne do RFN.

Migracja do Europy Zachodniej trwa już dekady, ale tzw. kryzys uchodźczy na wielką skalę rozpoczął się w 2015 r. To wtedy migracja przybrała kształt żywiołu tratującego wszystko po drodze do upragnionych Niemiec, kraju benefitów i licznych społeczności muzułmańskich. Granice państw, formalności biurokratyczne - to wszystko przestało mieć znaczenie. Tłum młodych mężczyzn na granicach Unii Europejskiej siłą wdzierał się do środka. Powstrzymywany, zbroił się w kamienie, kije, noże - przeistaczając się w barbarzyńskiego agresora za nic mającego prawo i zasady państw, w których zamierzał zamieszkać.

Co wtedy zrobiła Europa pod niemieckim przywództwem? Zignorowała prawo unijne i obowiązki państw członkowskich do zapewnienia bezpieczeństwa na własnym terytorium. 31 sierpnia 2015 roku Angela Merkel powiedziała "Wir schaffen das", co znaczy mniej więcej "damy radę", "zrobimy to". - To sytuacja wyjątkowa - mówiła Angela Merkel o pociągach wiozących migrantów z Węgier. Wtedy Angela Merkel zgłosiła gotowość przyjmowania wszystkich. Nie trzeba było być Syryjczykiem, tych zresztą była mniejszość wśród różnokolorowego tłumu maszerującego do "cioci Angeli". Wystarczyło zadeklarować poczucie zagrożenia czymkolwiek, żeby ubiegać się o status uchodźcy.  Całkowita nieeuropejskość, czyli obcość kulturowa, religijna i etniczna była traktowana jako zaleta przybyszów, jako ich niezwykła wartość dodana. To, że byli to mężczyźni w wieku poborowym, tylko cieszyło niemieckich pracodawców, którzy liczyli, że przybysze będą jeszcze tańsi od robotników z Polski czy Rumunii. Szparagi czekały, czekały też fabryki. Także te z zamówieniami do Rosji.

To, że polska Straż Graniczna, policja i wojsko od wielu miesięcy musi bronić ofiarnie bezpieczeństwa naszej granicy, to, że musieliśmy postawić wielkim kosztem zaporę graniczną długą 180 kilometrów, to pośrednia zasługa Angeli Merkel i jej polityki "otwartych drzwi". To w 2015 r. niemiecka ultraliberalna polityka azylowa spowodowała precedens, za sprawą którego Putin z Łukaszenką rozpoczęli wojnę hybrydową z Polską w 2021 r. Łatwo było im pozyskać do swoich celów mieszkańców Iraku, Afganistanu, Egiptu czy Somalii - ponieważ oni wiedzieli, że Niemcy naprawdę przyjmowali wszystkich. I wiedzieli, że ich znajomi, rodziny tam są. I dobrze im się powodzi - choć większość wcale nie ruszyła do fabryk ani na pola, żyjąc na koszt niemieckiego i europejskiego podatnika.

A kiedy po lecie 2021 roku przyszła zima 2022 roku, nasze granice znów były oblegane. Tylko zupełnie inaczej. Od 24 lutego do dzisiaj funkcjonariusze Straży Granicznej odprawili w przejściach granicznych na kierunku z Ukrainy do Polski 5,392 mln osób. Powtórzmy: na przejściach granicznych. Chociaż Ukraińcy naprawdę uciekali przed wojną, śmiercią i gwałtem - nikt nie omijał legalnej drogi, nie przedzierał się przez las pod osłoną ciemności. Nikt nie rzucał kamieniami w polskich strażników granicznych. I nikt nie krzyczał "Germany".

Europa miała okazję zobaczyć, czym różnią się prawdziwi uchodźcy od migrantów-kolonizatorów. Czy zrozumiała? Jeszcze nie widać oznak.

Czytaj także:

Jedno w Niemczech się zmieniło na pewno. Kanclerz Niemiec Olaf Scholz dzisiaj nie mówi "Wir schaffen das". Nikt nie krzyczy "Herzlich Willkommen!". Wręcz przeciwnie. Niemcy mówią "Stop!". Władze samorządowe w Monachium i Bawarii, ale także Saksonii, od kilku tygodni odmawiają przyjmowania ukraińskich uchodźców. Skończyły się bowiem pieniądze na pomoc socjalną.

Tymczasem wojna się nie skończyła, a Niemcy wcale nie starają się, żeby w Europie znów było bezpiecznie. Codziennie na polskiej granicy staje ponad 20 tysięcy obywateli Ukrainy. Ruch nie ustaje przez całą dobę - w środę tylko od północy do godziny 7 rano Straż Graniczna wpuściła do Polski 6,8 tys. gości z Ukrainy. Nikt w Polsce nie mówi "Stop". Nikt w Polsce nie mówi, że pieniądze się skończyły. Chociaż mamy ich naprawdę dużo mniej niż nasi zachodni sąsiedzi. Chociaż nie mamy żadnego wsparcia od sterowanej przez Berlin Unii Europejskiej. Bo wiemy, że mamy do czynienia z wojną o niespotykanej od dziesięcioleci skali i liczbie ofiar, chociaż widzimy barbarzyństwo wojsk Federacji Rosyjskiej. Bo kobiety z dziećmi wjeżdżające do Polski naprawdę uciekają przed gwałtem i śmiercią z rąk rosyjskich sołdatów.

Czy chodzi o to, że stronami konfliktu są broniący się Ukraińcy i atakujący Rosjanie? Czy gdyby było odwrotnie - i to Rosjanie by uciekali - to kanclerz Olaf Scholz nie otworzyłby im na oścież drzwi do Niemiec? Czy nie znalazłyby się natychmiast środki w Unii Europejskiej na rosyjskich uchodźców i na pomoc dla walczącej Rosji? A niemiecki przemysł obronny, czwarty na świecie, czy nie pracowałby 24 godziny na dobę, produkując nowoczesną broń dla "dzielnych Rosjan"?

Tymczasem niemiecka broń w śladowych ilościach trafia na Ukrainę i do jej sąsiadów, którzy przekazali jej postsowieckie uzbrojenie. Niemcy blokują nawet 8 mld euro unijnej pomocy dla Ukrainy. - Cały czas widać, że Niemcy chcą współpracować z Rosją, chcą, żeby Ukraina przegrała wojnę, bo wtedy będzie można wrócić do interesów z Rosją - mówił niedawno w programie "Gość Wiadomości" w TVP Info eurodeputowany PiS Zbigniew Kuźmiuk.

Choć jeszcze nie jest za późno. Jeszcze jest szansa na przebudzenie w Niemczech i innych krajach Unii, biernie przyglądających się temu, co robi Berlin. Tak przynajmniej uważa premier Mateusz Morawiecki, który w brytyjskim "The Spectator" tłumaczy: "Jeśli naprawdę chcemy dziś mówić o wartościach demokratycznych, to czas na wielki rachunek sumienia Europy". "Zbyt długo najważniejszą wartością dla wielu krajów była niska cena rosyjskiego gazu. A przecież wiemy teraz, że była ona tak niska, bo nie doliczono do niej »podatku krwi«, który płaci dziś Ukraina. Pokonanie imperializmu w Europie to także wyzwanie dla samej Unii Europejskiej. Organizacje międzynarodowe będą mogły skutecznie przeciwstawić się imperializmowi tylko wtedy, gdy same będą bronić podstawowych wartości, takich jak wolność i równość wszystkich swoich państw członkowskich. Jest to szczególnie istotne w odniesieniu do UE"  napisał premier Mateusz Morawiecki w artykule opublikowanym na portalu brytyjskiego tygodnika.

Czy te słowa premiera dotrą do rządu w Berlinie? Ile jeszcze ukraińskiej krwi potrzeba, żeby złamać niemiecką miłość do pieniędzy i rosyjskiego gazu?

Czytaj także:

Miłosz Manasterski

Polecane

Wróć do strony głównej