Historia EURO: rok 2004 – triumf "greckich bogów" defensywy

2021-06-07, 10:00

Historia EURO: rok 2004 – triumf "greckich bogów" defensywy
W 2004 roku Grecja zaskoczyła Europę. Foto: PR

Sensacje są tym, co fani kochają w futbolu najbardziej. Podczas meczów, jeżeli nie są w nie zaangażowani "nasi", kibicujemy zazwyczaj słabszym. Grekom w 2004 roku nie kibicował jednak nikt, oprócz nich samych. 

Wszyscy zaś do dziś zadają sobie pytanie: jak to możliwe, że zespół w rezerwowym składzie przegrał z Polską, a miesiąc później został piłkarskim mistrzem Europy?

EURO w odcinkach

Przed Euro 2020 wspominamy kilka turniejów, które szczególnie zapadły w pamięci kibiców. Rozpoczęliśmy historią „duńskiego dynamitu”, którego wybuch wstrząsnął piłkarską Europą (TUTAJ), pisaliśmy o powrocie futbolu do angielskiego domu (TUTAJ), a także o roku 2000 roku i ME w Belgii i Holandii (TUTAJ). Teraz kolejny odcinek cyklu.


Niepewność na 50-lecie

2004 był dla UEFA rokiem szczególnym. Wypadała wtedy 50 rocznica powstania Federacji, a na miejsce jej szczególnego uczczenia wybrano Portugalię, która otrzymała organizację Mistrzostw Europy.

Gospodarze zaskoczyli już na początku. Mimo że Portugalia to niewielki kraj, o powierzchni ponad trzykrotnie mniejszej niż Polska, turniej miano rozegrać na aż 10 stadionach w 8 miastach. Większość z tych obiektów postawiono od nowa, a siedem z nich miało pojemność ok. 30 tys. miejsc. Tylko te należące do największych klubów – Sportingu i Benfiki w Lizbonie oraz FC Porto – mieściły 50 i więcej tysięcy widzów.

Mimo wielkiego entuzjazmu, jaki panował wśród Portugalczyków odnośnie organizacji turnieju, przed jego rozpoczęciem więcej niż o wynikach miejscowej reprezentacji mówiło się o opóźnieniach w budowie dróg i stadionów. Być może nawet więcej niż osiem lat później w Polsce i na Ukrainie.

Łotewska kompromitacja

W eliminacjach wzięło udział 50 reprezentacji – wszyscy, oprócz gospodarzy, ówcześni członkowie UEFA. Podzielono ich na 10 pięciozespołowych grup, z których zwycięzcy uzyskiwali automatyczny awans, zaś drużyny z drugich miejsc grały w barażach.

Uwagę zwracali zwycięzcy grup – Grecy, Bułgarzy i Czesi, którzy wyprzedzili faworyzowanych odpowiednio Hiszpanów, Chorwatów i Holendrów. Potentaci w komplecie przebrnęli jednak przez baraże i na turnieju finałowym ostatecznie nie zabrakło nikogo z wielkich.

W ten poczet wciąż nie można było bowiem zaliczyć Polski, która swoim zwyczajem nie przeszła kwalifikacji. Tym razem jednak nad Wisłą zostało to przyjęte jako spore rozczarowanie. Dwa lata wcześniej, po szesnastoletniej przerwie, graliśmy przecież w Mistrzostwach Świata. Wprawdzie bez sukcesów, ale pokonanie USA na koniec wydawało się dobrym prognostykiem.

Zwłaszcza że los był dla nas raczej łaskawy, nie tylko oszczędzając tym razem Anglii w eliminacjach, ale też przydzielając rywali, przy których awans przynajmniej do baraży wydawał się obowiązkiem: Szwecja, Węgry, Łotwa, San Marino.

Kwalifikacje rozpoczęliśmy pod wodzą Zbigniewa Bońka, który szybko zrezygnował po domowej porażce z Łotwą. Poniesionych tam strat nie zdołał już odrobić następca „Zibiego” Paweł Janas, zwłaszcza że sam też pogubił punkty ze Szwedami i Węgrami. Wygrane w Rydze i Budapeszcie na koniec na niewiele się jednak zdały, bo Szwedzi, którzy tak dzielnie grając do końca pozbawili nas szans awansu cztery lata wcześniej, tym razem wyraźnie odpuścili Łotyszom a Zlatan Ibrahimovic nie wykorzystał nawet rzutu karnego.

To Łotwa, nie Polska, zagrała zatem w barażach o EURO, a w nich sensacyjnie wyeliminowała Turcję i po raz pierwszy miała wystąpić w finałach. Tam trafiła do grupy śmierci, ale nie zmienia to faktu, że Polacy mogli spoglądać na Łotyszy z zazdrością, wciąż czekając na pierwszą promocję w dziejach. Nowością na naszym podwórku okazało się jednak pozostanie na stanowisku selekcjonera, mimo braku sukcesu. To zaowocowało zwycięskimi kwalifikacjami do Mistrzostw Świata 2006.

Pruski dryg w Grecji

Gdyby nie obecność Łotwy do miana największego „Kopciuszka” wśród finalistów z pewnością pretendowałaby Grecja. Wskazywało na to wiele czynników, w tym poniesiona tuż przez EURO porażka w Szczecinie z Polską w meczu towarzyskim 0:1 po golu samobójczym Michalisa Kapsisa.

Była to drużyna bez gwiazd, której najlepsi piłkarze jak Giorgios Karagounis czy Traianos Dellas pełnili jedynie role rezerwowych w swoich klubach. Do 2004 roku zagrali tylko po razie w finałach Mistrzostw Świata i Mistrzostw Europy dwukrotnie nie wychodząc z grupy i nie wygrywając nawet meczu.

Najbardziej imponujący dorobek w greckiej kadrze miał jej trener – Niemiec Otto Rehhagel – w przeszłości m.in. trzykrotny mistrz Bundesligi. Jego początki w nowej roli nie były łatwe- w pierwszym meczu o punkty pod jego wodzą Grecy ulegli u siebie Finlandii 1:5.

- Jestem Niemcem z Prus. Kocham harmonię i dyscyplinę. Miałem trochę problemów, by nauczyć tego Greków, którzy kochają zabawę. Gdy już mi się to udało, nie mieliśmy więcej żadnych problemów – wspominał po latach Rehhagel.

Na start kolejnych eliminacji – do EURO 2004 – Grecja przegrała z najgroźniejszymi rywalami – Hiszpanią i Ukrainą. Wygrała jednak wszystkie spotkania do końca, w tym 1:0 w Saragossie. Decydujący mecz również zakończył się wynikiem 1:0 – po golu z rzutu karnego pokonali Irlandię Północną i wywalczyli awans. Te dwa rezultaty oraz styl, w jakim zostały osiągnięte – totalna defensywa z nastawieniem na kontry i stałe fragmenty gry – już ponad rok przed finałami stały się zapowiedzią tego, co wkrótce da reprezentantom Hellady największy sukces w dziejach.

Warto także zwrócić uwagę na polski wkład w rozwój tamtejszego futbolu. Kazimierz Górski i Jacek Gmoch zdobyli tam jako trenerzy krajowe mistrzostwo z trzema różnymi klubami. Grecja to kraj z wielkimi tradycjami, tych futbolowych jednak brakuje i dlatego byli selekcjonerzy czołowej reprezentacji świata lat 70. byli tam traktowani jak mentorzy.

Grecka tragedia CR7

Nadzieje Portugalczyków na triumf na własnej ziemi nieco ostudziły słaby występ na Mistrzostwach Świata w Korei i Japonii oraz kiepskie wyniki sparingów. Dysponowali oni jednak drużyną opartą m.in. na piłkarzach FC Porto, którzy pod wodzą Jose Mourinho kilka tygodni wcześniej sensacyjnie wygrali Ligę Mistrzów. Do tego była to już chyba naprawdę ostatnia szansa „złotego pokolenia” młodzieżowych mistrzów świata z 1991 roku, reprezentowanego przez Luisa Figo i Rui Costę, na sukces w dorosłej piłce. Jego gwarantem miała być zaś osoba trenera – Luis Felipe Scolari dwa lata wcześniej poprowadził Brazylię do Mistrzostwa Świata. Teraz wzorem reprezentacji Francji sprzed czterech lat chciał w tej roli wygrać EURO.

No i był już ON – Cristiano Ronaldo – dla niego EURO 2004 w ojczyźnie to debiut na wielkiej imprezie. Miał 19 lat, od roku grał w Manchesterze United i dopiero pracował na pozycję tak w klubie, jak w kadrze, w której główne role grali wciąż starsi koledzy.


Z tego też powodu inauguracyjny mecz – z Grecją – rozpoczął na ławce rezerwowych. Na boisku pojawił się w przerwie. Tylko wszedł i od razu przyczynił się do zdobycia bramki, tyle tylko, że... dla przeciwnika. Najpierw stracił piłkę, a potem w szaleńczej pogoni za rywalem faulował go w polu karnym. Rywale wyszli na prowadzenie 2:0, które w ostatniej minucie honorowym trafieniem zmniejszył młody CR7, częściowo odkupując wcześniejsze winy.

Dla Greków była to premierowa wygrana w historii imprez rangi mistrzowskiej. Już w pierwszym meczu osiągnęli plan minimum. Jednocześnie, choć za 23 dni zostaną Mistrzami Europy, to ich ostatni mecz, w którym strzelili więcej niż jednego gola.

W drugiej kolejce Portugalia wróciła do gry, pokonując 2:0 Rosję. Podobna sztuka udała się kilka dni wcześniej Hiszpanii, która wygrała po najszybszym w historii golu rezerwowego Juana Carlosa Valerona, który dokonał tego w niespełna 60 sekund od wejścia na boisko. Dla Rosjan dwie porażki oznaczały pożegnanie z turniejem, ale przed nimi wciąż pozostawał mecz o honor.

Grecy szczęśliwie zremisowali zaś z Hiszpanią i przed ostatnią kolejką zmagań mieli najlepszą sytuację – 4 pkt. i mecz z pozbawioną szans awansu Rosją. „Sborna” grając bez presji już w 68 sekundzie za sprawą Romana Kiriczenki wyszła na prowadzenie i był to z kolei najszybszy gol w całej historii EURO. Wkrótce zrobiło się 2:0, a jedyna bramka dla Greków nie była honorowa – w ostatecznym rozrachunku dała awans do ćwierćfinału. Strzały Rosjan okażą się ostatnimi, jakie wpuści bramkarz Panathinaikosu Ateny Antonios Nikopolidis. On i jego koledzy przez fazę pucharową przejdą z czystym kontem.

Za wcześnie na tiki-takę

- Jeśli przegramy z Portugalią, nic się nie stanie. Nadal będę pracował z kadrą i przygotowywał ją do eliminacji Mistrzostw Świata 2006 – mówił dzień przed kluczowym meczem trener Hiszpanów Inaki Saez.

Dwa dni później był już bezrobotny po porażce 0:1, która zaowocowała pożegnaniem z turniejem. To był typowy mecz do pierwszej bramki. Zdobył ją dla gospodarzy Nuno Gomes i tym samym zapewnił awans.

O wyjściu z drugiego miejsca, przy równej liczbie punktów, remisie w bezpośrednim meczu i identycznym stosunku bramek, zadecydowała jedna więcej strzelona przez Grecję od Hiszpanii. Kiedy wspominamy dziś defensywny helleński futbol z tamtych lat, awans dzięki większej liczbie strzelonych goli niż Hiszpania może dziwić. To jednak tylko kolejny, nie ostatni, z paradoksów tamtego niezwykłego sukcesu.

Iker Casillias i spółka na sukcesy byli chyba jeszcze za młodzi. Ich czas nadejdzie już za cztery lata i trwać będzie przez dwie kolejne finałowe batalie.

Nadchodzi Rooney

W grupie B po bezbramkowym remisie Chorwacji ze Szwajcarią kibiców rozgrzało starcie wielkich faworytów – Anglii i Francji. Synowie Albionu długo prowadzili 1:0, a powinni wyżej, ale karnego Davida Beckhama obronił jego były klubowy kolega z Manchesteru United – Fabien Barthez. W końcówce dwa gole Zinedina Zidana – z wolnego i karnego – dały Francji szokującą – biorąc pod uwagę przebieg całych zawodów – wygraną.

- Nie wiem jak wygraliśmy ten mecz. Anglia grała dużo lepiej od nas – komentował pomocnic „Tricolores” Patrick Vieira.

Historia każdego kolejnego finałowego turnieju EURO zawiera przynajmniej jedną wzmiankę o rozczarowaniu angielskich fanów porażkami poniesionymi w przedziwnych okolicznościach, często jakby na własne życzenie. Decydowały pech, centymetry, ręka... Czy dziura w polu karnym, ale do tego dopiero dojdziemy, bowiem na EURO w Portugalii Anglicy ponieśli więcej dziwnych porażek.

Póki co jednak mimo niepowodzenia na starcie udało się wyjść z grupy. W dużej mierze dzięki Wayne’owi Rooneyowi, który w spotkaniach ze Szwajcarią i Chorwacją strzelił po dwie bramki. Jedną ostatecznie odebrali mu statystycy, przypisując jako samobój Igorowi Tudorowi, ale czy ma to jakieś znaczenie? Osiemnastolatek podbijał europejskie salony, stając się najmłodszym strzelcem gola w dziejach EURO.

Co ciekawe, to miano odbierze mu za kilka dni grupowy rywal - młodszy o trzy miesiące Johan Vonlanthen ze Szwajcarii. W przeciwieństwie do Anglika wielkiej kariery jednak nie zrobi, a i jego trafienie będzie jedynie honorowym w starciu z Francuzami.

Skandynawski remis

Rozgrywki w grupie C zaczęły się od remisu Włoch z Danią, który zapamiętamy głównie z uwagi na zachowanie Francesco Tottiego. Gwiazdor Romy opluł Christiana Poulsena i choć umknęło to uwadze arbitra, to po analizie video UEFA ukarała Włocha trzema meczami dyskwalifikacji.

W drugim spotkaniu Szwedzi rozbili 5:0 Bułgarię. Kapitalnie funkcjonował grający jedyny raz wspólnie na wielkim turnieju atak Henrik Larsson – Zlatan Ibrahimovic. Zlatan żadnych świętości nie uznaje. Żadnych poza Larssonem właśnie, który był jego idolem w młodości.

W drugiej kolejce Dania pokonała 2:0 Bułgarię. Bohaterem był Jesper Gronkjear, który z powodu śmierci matki do ekipy dołączył już w trakcie turnieju, przed meczem z Bułgarią. Wchodząc na murawę w jego trakcie strzelił gola, czym nawiązał do opisywanego przy okazji EURO 1992 wyczynu Kima Vilforta.

Włochy długo prowadziły ze Szwecją dzięki trafieniu zastępującego Tottiego Antonio Cassano. Pięć minut przed końcem „Ibra” wyrównał bodaj najbardziej nieprawdopodobnym golem w historii finałów Mistrzostw Europy. Tego gola nie da się nawet realistycznie opisać, to trzeba zobaczyć.


- Za każdym razem gdy widzę Ibrahimovicia, albo w ogóle Szwecję przypomina mi się ten gol – mówił po latach strzegący wtedy włoskiej bramki Gianluigi Buffon.

Ta bramka znaczyła jednak wiele więcej – sytuacja w tabeli ułożyła się tak, że niezależnie od rezultatu ostatniego spotkania Włochów z Bułgarią wiadomo było, że remis dokładnie 2:2 Szwecji z Danią zapewni awans obu skandynawskim ekipom.

Piłkarze Danii i Szwecji konsekwentnie zapewniali o chęci gry fair, ale wątpliwości nie mieli ani bukmacherzy, którzy zablokowali możliwość obstawiania wyniku 2:2, ani kibice paradujący wspólnie z transparentami o wymownej treści „Skandynawski remis 2:2”.

Z pewnością gdyby wystarczało 0:0, byłoby aktorom tego spektaklu łatwiej. A tak to po emocjonującym widowisku zwieńczonym golem w 89 minucie padł oczekiwany przez wszystkich rezultat. Zwycięska bramka Cassano w ostatniej minucie spotkania z Bułgarią na nic się Włochom nie zdała, zaś ich rywale kończyli rywalizację bez punktów.

Skandynawowie, zgodnie z planem, znaleźli się w ćwierćfinałach. Italia odpadła, nie przegrywając meczu.

Zemsta po ośmiu latach

Do grupy D, nazywanej „grupą śmierci”, trafiły Niemcy, Holandia, Czechy i outsider – Łotwa.

- Nic o nich nie wiedzieliśmy – wspomina Łotyszy gwiazdor Czechów – Karel Poborsky.

Ta niewiedza pozwoliła Łotwie sensacyjnie wyjść na prowadzenie w starciu z naszymi południowymi sąsiadami. Czesi zdołali jednak ostatecznie wygrać 2:1. Największy sukces w historii naszych eliminacyjnych rywali nadszedł kilka dni później, gdy zremisowali 0:0 z Niemcami.

To pokrzyżowało plany ówczesnym wicemistrzom świata. Po dwóch kolejkach mieli 2 pkt i potrzebowali wygranej z Czechami w ostatniej kolejce. Ci, w najlepszym meczu turnieju, ograli 3:2 Holandię i byli już pewni awansu. Na starcie z Niemcami wystawili graczy rezerwowych, którzy sensacyjnie wygrali 2:1.

- To była nasza mała zemsta za przegrany finał EURO 1996 – wspomina Vladimir Smicer.

W rozgrywanym równolegle spotkaniu Holendrzy łatwo pokonali 3:0 Łotwę i uzupełnili stawkę ćwierćfinalistów.

Niemcy odpadali upokorzeni – po porażce z „drugim garniturem” kadry czeskiej. Wliczając turniej z 2000 roku już od sześciu kolejnych spotkań nie potrafili odnieść wygranej na EURO.

Czesi zaś wygrali grupę z kompletem punktów, choć w każdym ze spotkań przegrywali – z Holandią nawet 0:2.

Wszystko przez dziurę w trawie?

Ćwierćfinały rozpoczęły się od mocnego uderzenia. Już w trzeciej minucie pierwszego z nich Michael Owen dał prowadzenie Anglikom w meczu z gospodarzami. I taki wynik utrzymywał się przez 80 minut, kiedy Helder Postiga głową doprowadził do dogrywki. Choć jeszcze w regulaminowym czasie gry Sol Campbell zdobył gola, którego Anglicy do dziś uważają za prawidłowego. Sędzia Markus Merk jednak trafienia nie uznał, co wywołało burzę na Wyspach. Angielscy bukmacherzy wypłacali wygraną tym, którzy wytypowali Campbella jako strzelca, zaś miejscowa prasa prześcigała się w obelgach pod adresem arbitra, ujawniając nawet jego adres e-mail, co skutkowało tysiącem obraźliwych wiadomości.

W dogrywce pięknym strzałem Rui Costa dał prowadzenie Portugalii. Wyrównał na pięć minut przed końcem Frank Lampard i konieczne były rzuty karne. A skoro karne, to Anglicy mogli być już niemal pewni, że odpadną, do rozstrzygnięcia pozostawało, jaka nietypowa historia będzie się z tym łączyć tym razem.

Najpierw napisał ją David Beckham, posyłając piłkę wysoko nad bramką już w pierwszej serii „jedenastek”. To ten karny, po którym powstała masa memów z piłką szybującą w kosmosie. Jej prawdziwy los był nieco inny – szczęśliwy kibic, który ją złapał, dostał potem za nią 25 tys. euro na internetowej aukcji.

Po stronie gospodarzy pomylił się Rui Costa i jego wypowiedź rzuca nieco światła na tę sytuację:

- Nie chcę by to brzmiało jak tłumaczenie, ale w miejscu, z którego wykonywaliśmy karne, była ogromna dziura. Podobnie jak Beckham kopnąłem w nią przed strzałem i też nie trafiłem w bramkę. Oczywiście – ci którzy nie strzelają karnych nigdy by nie spudłowali, ale prawda jest taka, że czasem grasz 120 minut, a o awansie i tak decyduje dziura w polu karnym.


Rywalizację zakończył show portugalskiego bramkarza Ricardo, który najpierw obronił bez rękawic strzał Dariusa Vassela, a potem sam wykorzystał decydującego karnego. Ciekawe, czy charyzmatycznego golkipera oglądał David de Gea?

Anglicy zaś kolejny raz kończyli udział w wielkiej imprezie w niecodziennych okolicznościach. Może byłoby inaczej, gdyby kontuzji już w 27 minucie nie nabawił się Wayne Rooney. Ten uraz, nieuznanego gola Campbella, dziurę w polu karnym, strzelającego bramkarza i dwa gole stracone w ostatnich minutach z Francją wyspiarze mogli dopisać do długiej listy piłkarskich klęsk. A ta lista urośnie już za cztery lata.

Czeski faworyt

Pozostałe ćwierćfinały nie przyniosły już podobnych emocji.

Czesi za sprawą swojego eksportowego ataku – wieżowca Jana Kollera oraz Milana Barosa, który zostanie królem strzelców turnieju, wysoko pokonali Duńczyków potwierdzając miano najlepiej grającej drużyny w finałach.

- Przed meczem z Francją powiedziałem swoim piłkarzom, że już jesteśmy wygrani i nie mamy nic do stracenia – wspomina trener Rehhagel.

Grecy szybko strzelili gola i zamurowali bramkę. Wynik 1:0 dowieźli do końca, wysyłając Zidana i spółkę sensacyjnie do domów. To wtedy też pierwszy raz narazili się bezstronnym kibicom – nikt nie chciał oglądać, jak przez cały mecz jedna z drużyn nie jest zainteresowana atakowaniem.

Rzuty karne były potrzebne, by wyłonić zwycięzcę meczu Holandii ze Szwecją. Choć Skandynawowie już w dogrywce dwukrotnie trafiali w słupek. Podobnie zrobili Ibrahimovic i Phillip Cocu już w serii „jedenastek”. Tę decydującą w wykonaniu Olafa Moelberga obronił Edvin Van Der Sar i to Oranjes znaleźli się w półfinale, gdzie mieli się zmierzyć z gospodarzami.

„Srebrny gol” na wagę złota

Portugalia nie zmarnowała szansy awansu do finału przed własną publicznością i wygrała z Holandią 2:1 po golach Maniche i Cristiano Ronaldo, którego pozycja w drużynie wraz z upływem turnieju wzrastała. Drugi strzelec to specjalista od bramek absolutnie niezwykłej urody i taką też popisał się tego dnia.

W drugim półfinale nastąpił ciąg dalszy greckiej tragedii. Grający najpiękniejszy futbol na turnieju Czesi starli się z najlepszą defensywą. Thomas Rosicky już na początku trafił w poprzeczkę i nasi południowi sąsiedzi atakowali niemal cały mecz. Trzeba przyznać, że to oni byli najbliżej złamania greckiej obrony, której jednak wyjątkowo sprzyjało tego dnia szczęście.

Nie tylko czeskich kibiców zmartwił uraz, jakiego szybko nabawił się lider drużyny – Pavel Nedved. Na odpadnięcie grających antyfutbol helleńczyków czekali już bowiem wszyscy, poza nimi samymi. W regulaminowym czasie bramek jednak nie było i doszło do dogrywki.

W niej po raz pierwszy w historii, i na szczęście na takim szczeblu ostatni, miał zastosowanie dziwny przepis o „srebrnym golu” wprowadzony, aby nieco złagodzić ten poprzedni o „złotym golu”. Wcześniej pierwsza bramka w dogrywce automatycznie kończyła zawody. Teraz drużyna, która ją straciła, miała czas do końca części gry, w której gol padł.

Tyle że tym razem srebrny gol okazał się złotym, bowiem Grecy zdobyli go w ostatniej minucie pierwszej połowy dogrywki. Rezerwowy obrońca AS Roma – Traianos Dellas – głową po rzucie rożnym w praktyce przesądził losy awansu do finału.

Razem z Czechami płakała cała piłkarska Europa, zaczynając się już poważnie obawiać, że ewentualny triumf podopiecznych Rehhagela może być początkiem mrocznej ery futbolu opartego na motoryce i defensywie. Mało kto w tym zamieszaniu zauważył, że zwycięzcom do niespodziewanego finału pozostawały zaledwie dwa dni na regenerację.

Puchar rezerwowych

Decydujący mecz odbył się 4 lipca 2004 r. na Estadio da Luz w Lizbonie. Po raz pierwszy w historii spotkały się w nim te same drużyny co w meczu otwarcia. Wiele się jednak przez te 23 dni zmieniło. Nie tylko Cristiano Ronaldo był tym razem w pierwszym składzie gospodarzy, ale też nikt nie lekceważył już Greków. Było wręcz wielu takich kibiców, którzy wyczuwali typowy dla greckiej tragedii fatalizm.

Zgodnie z oczekiwaniami przybysze spod Akropolu zamurowali bramkę i czekali na stałe fragmenty gry. Jeden z nich wykorzystali na początku drugiej połowy, gdy po błędzie bramkarza Ricardo bramkę zdobył rezerwowy napastnik Werderu Brema Angelos Charisteas. Grecy, gdy dorwali ofiarę, a na turnieju w Portugalii oznaczało to wbicie jednego gola, nie wypuszczali jej już z rąk i nikłe prowadzenie w swoim stylu utrzymali do końcowego gwizdka. Ku rozpaczy miejscowych kibiców i piłkarzy, w tym Cristiano Ronaldo, z którego łzami futbolowi fani wkrótce zaczną się nieco oswajać.

- Jeżeli chodzi o półfinał, to mieliśmy nadzieję, że wygrają Czesi. Najbardziej nie chcieliśmy grać z Grekami. Po przegranym finale zastanawialiśmy się, jak to w ogóle jest możliwe – ograliśmy Hiszpanię, Anglię, Holandię, a polegliśmy na drużynie, na którą nikt nie stawiał – zastanawiał się Rui Costa.

To pytanie zadawał sobie nie tylko on. Grecja to kraj bez wielkich futbolowych tradycji, mimo to właśnie oni mają w gablocie puchar za Mistrzostwo Europy, którego brakuje np. Anglikom.

Nikt też nie zabierze im, że w przeciwieństwie do mistrzów choćby z 1992 i 1996 do ostatecznego triumfu nie potrzebowała ani razu serii rzutów karnych. Nie mieli też łatwej drogi do finału, ogrywając po drodze dwukrotnie gospodarzy, obrońców tytułu Francuzów i grających najlepszą piłkę Czechów.

Najlepszym graczem finałowego turnieju uznano kapitana Teodorisa Zagorakisa, ale w tym przypadku, jak chyba nigdy wcześniej, była to nagroda zdecydowanie zespołowa. Wywalczony przez zawodników często marginalizowanych w klubach:

- Jeśli mój piłkarz jest rezerwowym w klubie to dla mnie dobrze. Mam już zrobioną całą pracę nad motywacją, bo będzie chciał za wszelką cenę pokazać szefom, że się mylą – trener Rehhagel i tę sytuację potrafił przekuć w sukces.

Triumf drużyny, której największą gwiazdą był trener, obiektywnie należy ocenić jako największą sensację w historii EURO. Większą od tej, jaką w 1992 roku sprawił „duński dynamit”. Grecy wygrali bowiem w rozszerzonej, szesnastozespołowej formule, nie mając gwiazd pokroju Petera Schmeichela czy Briana Laudrupa, a przed finałami notowali fatalne wyniki, w tym wspomniane 0:1 z Polską. Trudno o większego „underdoga”.

Zmęczone gwiazdy i opuszczone stadiony

Wnioski z portugalskiego turnieju to przede wszystkim zwrócenie uwagi na przemęczenie gwiazd – te np. z Realu Madryt miały za sobą po 60 i więcej spotkań sezonu zasadniczego, podczas gdy grający w słabszych klubach, często rezerwowi Grecy nie odczuwali trudów tak bardzo.

Były to ostatnie EURO m.in. dla Zinedine Zidana, ale właśnie na nich objawiły się nowe gwiazdy – Cristiano Ronaldo, Wayne Rooney, Arjen Robben – już jako nastolatkowie zaczną rządzić swoimi dorosłymi reprezentacjami.

Organizacyjnie, mimo wielu problemów, impreza okazała się wielkim sukcesem gospodarzy i przyniosła im oraz świętującej 50-lecie UEFA ogromne zyski wizerunkowe i finansowe.

Minusem z pewnością okazała się decyzja o rozegraniu mistrzostw na aż 10 stadionach. Kilka z nich dziś pozostaje bez gospodarzy, którzy byliby w stanie zapełnić trybuny podczas zwykłych meczów ligowych. Najbardziej spektakularny obiekt – Estadio Municipal del Braga – zwracający uwagę widokiem na miejscowy kamieniołom zza jednej z bramek, właśnie został opuszczony przez miejscowy Sporting.

EURO 2008 : Triumf „tiki-taki” i... Howarda Webba

Na szczęście triumf przybyszy spod Akropolu nie zwiastował ostatecznie nastania mody na defensywę w futbolu. Za cztery lata w Austrii i Szwajcarii narodzi się dużo efektowniejsza, hiszpańska alternatywa. Na turniej pierwszy raz w historii pojadą Polacy, ale skończy się na jednym golu Brazylijczyka ze spalonego i sędziowskim skandalu z pewnym łysym Anglikiem, którego nad Wisłą długo nie zapomną.

MK

Euro 2020 rozpocznie się 11 czerwca, biało-czerwoni pierwszy mecz zagrają 14 czerwca ze Słowacją w Sankt Petersburgu. Pięć dni później w Sewilli ich rywalem będzie Hiszpania, a 23 czerwca ponownie w Rosji zmierzą się ze Szwecją. Poniżej cały TERMINARZ Euro.

Czytaj także:

Polecane

Wróć do strony głównej