Proste pożegnania

Ostatnia aktualizacja: 04.02.2016 13:00
Jej usta – otwarte. Niczym u egzotycznej sopranistki. Albo jak te same, lecz nie takie same, jej usta wieki temu, kiedy pierwszy raz śpiewała dla Ballingera jego tylko dla niej ułożone „Proste pieśni”. I kiedy ani ona, ani on, jeszcze nie wiedzieli, że będzie ciemno.
Kadr z filmu Młodość Paolo Sorrentino
Kadr z filmu "Młodość" Paolo SorrentinoFoto: mat. prasowe

Ten popiół na starca rękawie
Popiół spalonej róży całej prawie.

T.S.Eliot

Pozostał mu suchy szmer. Mało. Wszystko. Nie będzie więcej. Krótki szmer, w kilku taktach. Pojawia się co jakiś czas. Na przykład, gdy nie wiedzieć, czemu, sama z siebie przypomni się nagle stara, bardzo stara melodia. Albo kiedy coś ją przywoła. Daleki pisk skrzypiec chłopca, całymi dniami ćwiczącego w pokoju na piętrze, przytłumiony brzdęk dzwonka na szyi popielatej krowy, widok wcale nie olśniewający, ot, choćby trawa aż po horyzont.

Tak kapie prolog filmu Paolo Sorrentino „Młodość”: trzy, cztery nieme kadry i po nich - w trakcie jałowej rozmowy wysłannika królowej Anglii z Fredem Ballingerem, snującej się w ogrodzie sanatorium u podnóża szwajcarskich Alp – kilka suchych taktów pod blatem białego stolika, na wysokości kieszeni marynarki. Przed rozmową Ballinger smakował w gazecie fotografię świeżej miss Uniwersum. Królowa pragnęła, by orkiestra pod jego batutą zagrała dla niej w Londynie jego starą, bardzo starą melodię, którą wielbi świat cały. Odmówił. Bo wiedział już, że miss ma niebawem zawitać na tydzień tutaj, gdzie on przejeżdża od lat dwudziestu, i wybrał chwilę bliskości z doskonałą młodością, nie z przygarbionym majestatem? I po co Ballinger przybywa do wód od tak dawna, tak uparcie? Jak by rzekł klasyk: wierzy, iż błotne kąpiele, dieta, masaże czynione przez dyskretnie kłapciatą nimfę z korekcyjnym aparatem w ustach, gorące kamienie na kręgosłupie, mineralne baseny i niespieszne spacery donikąd - naprawdę ufa, że wszystkie te sanatoryjne rytuały codzienne, których delikatna pajęczyna wypełnia opowieść Sorrentino, zagwarantują nieśmiertelność? A filmowy reżyser Mick Boyle, Ballingera przyjaciel wielki od lat sześćdziesięciu – czy jest podobnie bezradny? Wierzy więc w to samo?

Jak wiele podobnych pytań – o gesty, zdania, milczenie, spojrzenia kruche, potężne widoki, olśniewające krajobrazy, dźwięki, barwy i cienie jak popiół - da się postawić „Młodości”? Choćby ten monstrualny pensjonariusz z Ameryki Południowej, ten brodaty wieloryb, co ma na stepowych plecach wytatuowane oblicze Karola Marksa, ten wiecznie w czapce z daszkiem i ciemnych okularach człapiący waleń o brzuchu niewiele mniejszym niż czasza spadochronu, ten kaszalot dyszący, wsparty na lasce, rozdający autografy fanom piszczącym za płotem, to falujące sadło, które na korcie gołymi stopami i brzuchem żółtą piłką tenisową żongluje tak, jak nigdy nie potrafił nikt z Ziemian. Czyżby to był boski Diego Maradona? Albo choćby tylko jego cień ociężały? Skąd on tutaj? I po co? Co do myślenia daje ta figura schyłku nieuchronnego, ta dwustukilowa resztka po niegdysiejszej lotnej świetności, te w szwajcarskim sanatorium nieubłaganie czeznące, kiedyś tak frenetycznie spełnione marzenia o byciu bogiem, nieistotne, że akurat futbolu?

W opowieści Sorrentino nie ma jasnych odpowiedzi. Nie tylko jasnych. Nie ma żadnych odpowiedzi, bo nie ma żadnych pytań ni dociekań. „Młodość” – jak „Wielkie piękno”, poprzednia opowieść Sorrentino - jest łagodną elegią. O cóż można pytać kondukt? O co zagadnąć postać z resztkami oddechu i mrugnięć coraz rzadszych, leżącą na wznak blisko ciemnych chust do zakrycia luster, kiedy przyjdzie czas? O sens? „Miłość” jest elegią na odejście pragnień, lecz nie tych, co teraz, na starość, się rodzą, bo teraz już nic się nie rodzi, lecz tych kilku, które kiedyś może się spełniły, a teraz przypominają się, wracają na chwilę, ostatni raz. Kilku? Mało? Tak. Wszystko.

Po osiemdziesięciu latach życia, po sześćdziesięciu latach życia w muzyce, po skomponowaniu dzieł potężnych i drobnych, po dyrygowaniu w Wenecji, Londynie, Nowym Jorku i w stu innych szacownych punktach globu, po latach chłodnej przyjaźni z Igorem Strawińskim, po niezliczonych dniach dobrych i złych, po pięknych snach i cierpkich rozczarowaniach, po prostu po całym ogromie czasu, który już za nim – Ballingerowi pozostało kilka taktów suchego szmeru w palcach, szmeru, który Ballinger trzy, może cztery razy wydobywa z czerwonego jak burgund papierka po cukierku, rytmicznie rozcierając go w opuszkach kciuka i palca wskazującego. To są pierwsze takty jego starej, bardzo starej kompozycji – „Prostych pieśni”, które stworzył dla swej żony, Melanie. Ich miłość skończyła się fiaskiem? Tak. Nie zechciała potoczyć się inaczej. Lecz przecież była. Była?

Tak jest w „Młodości” z pensjonariuszami głównymi. Z szykującym się do roli Hitlera aktorem nie starym i z Leną, córką Ballingera, którzy biorą lekcję końca, kiedy to zawsze zostaje mało. Tak jest z Boylem, próbującym stworzyć na papierze finał swego najnowszego projektu - filmu „Ostatni dzień życia”. I zapewne tak samo – bo czemuż miałoby być inaczej? - jest z resztą menażerii, zaludniającej sanatorium, którego personel posiadł dwuznaczną umiejętność łudzenia, a także nadawania białym ręcznikom kojącego kształtu łabędzi, śpiewających bezdźwięcznie. Boski Diego, milczące małżeństwo, dalekowschodnia księżniczka, mnich buddyjski, starcy z Arabii, kościsty alpinista, a także wielka, przez Boyle’a wykreowana na gwiazdę aktorka Brenda Morel, która wpada na chwilę, by wyznać Boyle’owi, że w istocie nic już nie zostało z ich jasnej przeszłości. Ballinger i oni. Każdemu pozostało kilka suchych szmerów, resztki pamięci, mętne odpady. Popiół. I taszczą to. Między basenem, jadalnią, pokojami, gabinetami zabiegów, nieodległym lasem i ogrodem, pełnym bujanych foteli - dzień po dniu, od dzwonka na śniadanie, do dzwonka na dobranoc, wloką swoje fiaska i stare sukcesy, jedno i drugie już spłowiałe, wystygłe.

Patrzeć więc. Na nic innego nie warto się silić. Na „Młodość” należy tylko uważnie patrzeć. Nie pytać, bo nie ma odpowiedzi. Nie odpowiadać, bo nie ma pytań. Jest tylko fakt. Film niczym dwugodzinny, finezyjny, niespiesznie falujący przedmiot - dwugodzinny labirynt doskonale z sobą zestrojonych detali smakowitych i nie do zliczenia. To elegia, lecz nic w niej nie ma z rozpaczy, z klasycznej elegijnej ponurości, z ciemnego ołowiu frazy: „Czemu, cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz”. Przy łagodnej elegii Sorrentino – chce się żyć. Tak. Wystarczy się przyglądać. Przestrzeniom, gestom, słowom, ciszy, barwom. Wystarczy patrzeć na twarz Michaela Caine’a (Ballinger), twarz Harveya Keitela (Boyle) i twarz Jane Fondy (Brenda Morel), co są ulepione z pisma klinowego. I trzeba smakować zasadę niedokładnego echa, która rządzi „Młodością” całą.

Takty prologu „Prostych pieśni” Ballinger palcami prawej dłoni na wyciągniętym z kieszeni marynarki burgundowym papierku gra pierwszy raz, gdy posłaniec królowej Anglii mówi: „Proste pieśni”. Kilka suchych szmerów. Mało musi wystarczyć. Później siedzi na pniu pod lasem. Przed nim – pusty czas, zielone zbocze, popielate krowy. Przytłumiony brzdęk dzwonka na szyi jednej z nich zdaje mu się podobny do pierwszego dźwięku „Prostych pieśni”. Unosi prawą dłoń i jak kiedyś w Londynie, Nowym Jorku lub Wenecji – zaczyna dyrygować. Z już posłusznych mu krowich dzwonków i mruków krowich, z posłusznego pisku ptaków i posłusznej mowy drzew kolejny raz, może ostatni, lepi muzykę, którą dawno, bardzo dawno temu, na początku, ulepił dla Melanie. Kilka chwil takiego snu. Nic więcej mu nie pozostało. Mało. Wszystko. A w finale „Młodości” jednak występuje przed królową, dyryguje dla niej. Lecz nie jest to żaden powrót, ocalenie, nowy początek. Nie. To kolejne pożegnanie proste. Nic wielkiego, ot, przypomnienie mętne, momentalne. Następne, może ostatnie, niedokładne echo.

Gdy patrzy na zjawiskową, młodą twarz egzotycznej sopranistki, śpiewającej „Proste pieśni”, zjawia mu się Melanie, którą kilka dni lub tygodni przed koncertem dla królowej, po wielu latach obojętności odwiedził w weneckim domostwie obłąkanych. Dyryguje i widzi wyraźnie szarą, skamieniała twarz Melanie, całą w klinowym piśmie. Melanie patrzy przez okno na nieruchomą wodę kanałów. Jej usta – otwarte. Niczym u egzotycznej sopranistki. Albo jak te same, lecz nie takie same, jej usta wieki temu, kiedy pierwszy raz śpiewała dla Ballingera jego tylko dla niej ułożone „Proste pieśni”. I kiedy ani ona, ani on, jeszcze nie wiedzieli, że będzie ciemno.

Paweł Głowacki

Czytaj także

Najszybszy sedes świata

Ostatnia aktualizacja: 13.01.2016 16:33
W 2004 roku Ilker Yilmaz, nadzwyczajnie twórczy Turek, wlał sobie do nosa mleko, a następnie przez oko trysnął nim na odległość 279,5 metra. Do dziś nikt go nie pokonał.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Człowiek z kartką w dłoni

Ostatnia aktualizacja: 21.01.2016 14:06
Prostokąt jasnego piasku – prostokąt białej kartki. „Przesłanie...” – trzydzieści sześć wersów w czternastu grupach: dwa, dwa, dwa, dwa, dwa, cztery, dwa, trzy, pięć, dwa, cztery, dwa, trzy, jeden. Nic więcej. Po co więcej?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Śmierć Krappa

Ostatnia aktualizacja: 27.01.2016 16:00
Gdy nie pisał, bądź nie czekał, aż usłyszy intonację jeszcze nie napisanej opowieści, w słoneczne popołudnia słał przy pomocy lusterka małe blaski w stronę szyb za kratami. Nic więcej.
rozwiń zwiń