Dziennik starych banałów

Ostatnia aktualizacja: 24.09.2016 16:00
Stali tylko, tak jak się zazwyczaj stoi. I mówili tak, jak ludzie zwykli mówić, gdy mają coś do powiedzenia. Przodem do przodu, głośno, wyraźnie, bardzo czule. Powtórzyli, co kiedyś powtarzali. Powtórzyli, dokładając lub ujmując – kilka milimetrów zaledwie.
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjneFoto: INTVGene/Flickr/CC BY-SA 2.0

Wtorek

Cudactwo jest cudactwem za pierwszym, drugim, trzecim, no, góra czwartym razem. Cóż za matołectwo!-zdumiewa się człowiek, widząc cudaka, który sprawnymi rękami dysponuje, lecz z powodów niepojętych, dajmy na to – z sekretnych przyczyn artystycznych, beret na głowę zakłada lewą stopą, prawą zaś antence kształt wielce twarzowy nadaje. No, debil! Bóg świadkiem, że debil! Po co tak głupio?! Nie można normalnie?! Unosi się tak człowiek przed cudactwem za pierwszym, drugim, trzecim, góra czwartym razem, owszem, lecz za razem piątym – cichnie.

Czwartek

Krok po kroku, pomiędzy piątym a ósmym nawrotem, cudactwo cudactwa blaknie. Ot, piękny efekt konsekwencji, uporu, wiary i przywiązania do swego konceptu, na przykład artystycznego. Od dziewiątego powtórzenia cudactwo cudactwa – znika. No bo ileż razy może się człowiek zdumiewać matołectwem? Przez ile miesięcy? Przez ile lat? Przyzwyczaja się człowiek. Beret, by tak rzec, w ręce nogi lewej? Niech i tak będzie. Antenka w palcach stopy prawej? Proszę bardzo. I wiślanymi bulwarami jesienny spacer na rękach, z nogami w kieszeniach gustownego prochowca? Bułka z masłem. Przyzwyczaja się człowiek. Bułkę cudactwa z cudacznym masłem przełyka i nawet nie czuje, że przełyka. Przełyka, a jakby nie przełykał. I już kompletnie zapomniał, że ongiś nad cudacznymi cudactwami frenetycznie się unosił, krzyczał, pytał i szydził, zapomniał, że bombastycznie chłostał pleniące się matołectwo. Tak, przyzwyczaja się człowiek i po prostu – żyje sobie spokojnie. Aż tu nagle... Aktorzy przed nim stają i stare monologi mówią. Naprawdę?! Naprawdę. I jedynie dzięki zdrowiu krzepkiemu, dzięki regularnie trenowanemu na basenie sercu człek nie omdlewa przed takim widokiem.

Sobota

W Nocy Teatrów różne się różności działy na wszystkich krakowskich scenach teatralnych, różne różności godzinami trwały, a pośród nich - wiele bułek z masłem. Mniejszych lub większych, lecz jednak z masłem bułek, dobrze znanych od lat, gruntownie oswojonych, świetnie wkomponowanych w krajobraz. W Teatrze Słowackiego zaś przez godzinę trwali - aktorzy. Po prostu aktorzy. Do foyer na pierwszym piętrze o 22.00 przybyli, aby stare monologi mówić głośno, wyraźnie i czule. Na nogach przyszli. Tak właśnie. Na nogach, nie dziwota więc, że nie trzymali nóg w kieszeniach. Po czym pojedynczo, aktor po aktorze, na scenkę wstępowali – owszem, nóg używając – i stali tam – na nogach, nie na czymś innym. I mówili. Dorota Segda – frazy oszalałej Ofelii. Grzegorz Mielczarek – wielki monolog Kordiana. Agnieszka Kościelniak – o miłości fragment z „Eugeniusza Oniegina”. Radosław Krzyżowski – „Być, albo nie być...” oraz coś z „Juliusza Cezara” Williama Szekspira. Krzysztof Orzechowski – fragment z „Jak wam się podoba” Williama Szekspira. Jerzy Trela – kawałki Wielkiej Improwizacji i modlitwę Konrada z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego. Anna Polony – monolog Muzy z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego. Mówili. Tak. Przy pomocy przepon, gardeł, języka, zębów i warg, a nie przy pomocy czegoś innego, na przykład kamer. Mówili tak, jak ludzie mówią zazwyczaj. Zaś Halina Jarczyk na skrzypcach i Jacek Bylica na fortepianie grali tak, jak ludzie zwykle grają na skrzypcach i fortepianie, a jakby tej normalności mało było, wyobraźcie sobie, iż Jarczyk, na skrzypcach grając, rzeczywiście na skrzypcach grała, natomiast Bylica, grając na fortepianie, na fortepianie grał rzeczywiście.

Poniedziałek

Przypomnieli. Tylko to się wydarzyło. Słowo po słowie, tak jak zostało napisane, wędrując po linijkach od lewej do prawej, nie odwrotnie, przywołali stare opowieści. Powtórzyli, co kiedyś mówili. Ile już razy? Choćby Polony i Trela. Ile razy, przez ile lat, w ilu miejscach, powtarzali to, co powtórzyli w Nocy Teatrów? Od tysiącleci Antygona wciąż od nowa posypuje piaskiem trupa. Wystarczy tylko, że kurtyna pójdzie w górę. Czy trzeba z tym uporczywym posypywaniem jakieś cudaczne cuda wyczyniać? Cztery wieki Książę się waha w Elsynorze, dziesiątki lat Raniewska patrzy na wiśniowy sad a Krapp słucha siebie z taśm nagranych kiedyś. Czy nad tym i gigantyczną resztą wiecznych opowieści rzeczywiście trzeba wydziwiać intensywnie? Czy naprawdę nie da się już zakładać beretu z antenką inaczej niż przy użyciu nóg, choć ręce sprawne, i maniakalnie powtarzać to cudaczne cudactwo aż do dnia, w którym cudaczne cudactwo obróci się w bułkę z masłem? Nie wystarczy powtarzać czule, wiernie, ze słuszną refleksją, że jest się przecież mniejszym, i z tą oczywistością w głowie, że powtarzanie nigdy przecież nie jest identycznością, zawsze i nieuchronnie jest starym pięknem lekko zmienionym, w detalach zawsze różnym od siebie z ostatniego powtórzenia, z przedostatniego, z przedprzedostatniego, i tak dalej? Różnym całkiem jak coraz mniejsze powtórzenia, te w nieskończoność ciągnące się, milimetr po milimetrze malejące odbicia zapalonej świecy, stojącej pomiędzy dwoma zwierciadłami. Pewien mądry pan rzekł dawno temu: „Powinnością Poety jest nadać nowe oblicze rzeczom starym”. Nie inaczej sprawa się ma z teatralnym reżyserem i z aktorem. Nadać nowe oblicze rzeczom starym. Oznacza to: nadać nowe oblicze, a nie zmasakrować oryginalne oblicze tak fundamentalnie, że starej rzeczy nikt nie rozpozna. Nie da się nadać nowego oblicza cepem i piłą bieszczadzkiego drwala. Można je nadać jedynie dotknięciem. Cepom i piłom jakoś nie po drodze z twarzami.

 Czwartek

Trela i Polony zatem, na przykład oni. Ile razy, przez ile lat, w ilu miejscach Trela mówił Wielką Improwizację? Premiera „Dziadów” w reżyserii Konrada Swinarskiego – 18 lutego roku 1973. Czyli minęło lat 43. Tyle lat ma te stare słowa Trela w sobie. Nosi je. I nie licząc już prób, występów gościnnych i innych akademii – na samej tylko scenie Starego Teatru powtarzał Wielką Improwizację 269 razy. A co z modlitwą Konrada w „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego i Swinarskiego? Ma ją w sobie od lat 42, powtarzał ja razy 199. I dokładnie tyle lat ma Polony w sobie monolog Muzy, i tyle samo razy go powtarzała. Kolejny raz – kilka dni temu, w środku Nocy Teatrów. I Ona, i On. Potężne to były minuty, bezlitosne, doskonale czyste. A przecież w istocie nic wielkiego się nie wydarzyło. Stali tylko, tak jak się zazwyczaj stoi. I mówili tak, jak ludzie zwykli mówić, gdy mają coś do powiedzenia. Przodem do przodu, głośno, wyraźnie, bardzo czule. Powtórzyli, co kiedyś powtarzali. Powtórzyli, dokładając lub ujmując – kilka milimetrów zaledwie.

Piątek

Tak, na progu nowego sezonu - przypomnieli kilka prawd odwiecznych. Teatr jest powtórzeniem. Scena jest placem powrotów. Tak jest i nigdy nie będzie inaczej. Dwa i dwa to cztery. Ala ma kota. W abecadle b stoi po a i przed c. Beret zakłada się rękami. Antenkę poprawia się palcami dłoni. Oczywiście – o ile jest antenka. Gdy antenki brak – nie poprawia się antenki.

Paweł Głowacki/mz