Na ołów wywrócona

Ostatnia aktualizacja: 13.10.2016 15:30
Białe prześcieradła spadają nagle z nieba i gibka Flora zaczyna się po nich wspinać lekko i elegancko niczym kusząca kolegów orangutanica po drzewach deszczowego lasu Borneo lub Sumatry.
Na ołów wywrócona
Foto: wikimedia/domena publiczna

A czy będzie mój ulubiony numer ze słoniem indyjskim, który na tylnych nogach swobodnie stojąc wymachuje trzymanym w trąbie bukietem róż żółtych i czerwonych, okraszonym cekinami i kokardą ze złotawej wstążki? A może zaraz wystąpi klaszcząca przednimi płetwami lśniąca foka z dmuchaną plażową piłką na nosie? Albo tygrys syberyjski wykona mrożący w piersiach widzów skok przez płonącą na wysokościach obręcz? Nie? To przynajmniej niech przemądry szympans Lolek wyciągnie królika z pustego cylindra! Też nie? Szkoda. I przepraszam najmocniej, lecz właściwie – dlaczego nie? Co stoi na przeszkodzie? Przecież grana przez Klaudię Bełcik piękna Flora, bratanica ponurego księcia Parmy, przed chwilą wykonała na zwisających pionowo z sufitu nad sceną białych prześcieradłach kilkanaście fantastycznych cyrkowych akrobacji, czemuż więc utalentowanym artystycznie słoniom, fokom, tygrysom oraz przemądremu Lolkowi odmawiać poklasku, nam zaś – dalszej frenetycznej uciechy?

Białe prześcieradła spadają nagle z nieba i gibka Flora zaczyna się po nich wspinać lekko i elegancko niczym kusząca kolegów orangutanica po drzewach deszczowego lasu Borneo lub Sumatry. Na Scenie im. Stanisława Wyspiańskiego krakowskiej PWST, w „Księżniczce na opak wywróconej” Calderona de la Barca – wyreżyserowanym przez Remigiusza Brzyka dyplomie aktorskim – fantastyczna ta scena się odbywa! Wspina się zwinna Flora, bez wysiłku wspina się i wspina, po czym tak, jakby to było zupełnie nic – z prześcieradła na prześcieradło, niczym z gałęzi na gałąź, się przemieszcza dobrze opisaną przez naukowców, niedostępną dla normalnego człowieka metodą brachiacji. Gdy jest już wysoko – cuda wyczynia! Owinąwszy stopy prześcieradłami - nieruchomieje w szpagacie, albo zwisa na jednej nodze, albo kręci napowietrzne piruety, albo jednym czarodziejskim ruchem otula się prześcieradłem i jakby znika na moment, albo wreszcie kołysze się niby wahadło tajemnego leśnego zegara z borneańską bądź sumatrzańską kukułką. Te i inne jeszcze cyrkowe cuda Flora wyczynia wysoko nad sceną! I to bez żadnych zabezpieczeń! I nie spada, o nie! Ona w finale swojego sztandarowego numeru nieludzko lekko i finezyjnie zsuwa się z białych prześcieradeł, tak jak na białe prześcieradła nieludzko lekko i finezyjnie się wspinała na początku numeru! Budzi zdumienie i zachwyt! I jeszcze zdrowy niepokój: czy będzie ciąg dalszy? Będzie słoń z bukietem w trąbie? A także pytanie budzi: o co, tak na dobra sprawę, chodzi z tą wspaniałą akrobacją? Skąd ona akurat w środku tej Calderona puchowej komedyjki o miłości kłopotliwej, która większych szans nie miała?

Szkoda streszczać. Opowieść jest stara jak uczucie i sto razy w stu sztukach wykorzystana została wprost lub pokątnie. W skrócie wielkim – oto ona i on, oto mamy ich miłość, tyle że miłości tej nie po drodze z interesami władzy, z polityką po prostu. Do tego dochodzi idea desperackiego porwania i poetyka przebieranek, na kanwie których kwitną wiadome nieporozumienia, pomyłki, gafy. I w sumie – to wszystko. Dokładnie rzecz ujmując – to byłoby wszystko, gdyby nie fantastyczny język opowieści, to zawrotne spolszczenie, którego Jarosław Marek Rymkiewicz dokonał. Poprzestawiane cząstki zdań, niczym echo powtarzające się zaimki i przyimki, intonacyjna, bez ustanku falująca kolosalna pajęczyna zapętlających się dialogów - wszystko to ma walor lotnego puchu i energię porównywalną z energią scenicznych cudeniek komedii dell’arte. Jeśli w miłosnej komedyjce Calderona dzieje się coś naprawdę istotnego, nie jest to fabuła, są to rozkoszne przygody słów. Cały wytworny smak, cała uroda, cała delikatność i całe finezyjne ciepło, czyli cała niepowtarzalna teatralność, więc i cały sens wystawiania „Księżniczki...” Calderona - zdaje się tkwić w języku właśnie. A tu, w „Księżniczce...” Brzyka, zwinna Flora naraz gigantyczny, w zestawieniu z puchem języka Calderona-Rymkiewicza wręcz monstrualny numer cyrkowy przez kilka bitych minut na scenie odstawia. I co z nim począć? A może o nic nie pytać? Ani o słoniowe, focze, tygrysie, szympansie ewentualne ciągi dalsze? Nie. Ani - już bez ironii - o źródło i sens wielkiego cyrkowego znaku? Nie. Siedzieć cicho?

Owszem, można machnąć ręką. Na ten znak i na inne, porównywalnie zdumiewające znaki, jakich u Brzyka jest, mówiąc wielkodusznie, sporo. Wprawdzie Calderon wyraźnie instruuje: „Ogród pałacu książęcego w Mantui” - ale można o nic nie pytać tego u Brzyka zdumiewającego swą ociężałą przaśnością, monstrualnego ornego pola, czekającego na siew i bronowanie, tej prostokątnej, zwałami czarnoziemu bądź innej suchej gliny zawalonej piaskownicy, która cztery piąte, o ile nie sześć siódmych sceny zajmuje. Jeśli dobrze pamiętam, u Calderona to zwykłe worki w porwaniu grają znaczącą rolę - ale można nikogo nie pytać o sens tych w dyplomie występujących czarnych, błyszczących pokrowców na zamek błyskawiczny, służących do przewożenia trupów z miejsca tragedii do kostnicy. U Calderona mantuańska księżniczka Diana, owszem, cierpi na kanwie kłopotliwej swojej miłości - lecz można machnąć ręką na tę u Brzyka znieruchomiałą katatoniczkę (Emilia Korsak) o twarzy całej w smugach łzami rozpaczy rozmytego, czarnego tuszu, na ten kokon zrobiony z kołdry i na wystającą z kołdry głowę, bezprzytomnie zapatrzoną w dal siną. A książę Parmy? Można nie pytać, co student Marcin Sztendel ma na myśli, kiedy w sferze własnych policzków tuż przy żuchwie oraz w paśmie intonacji uporczywie kalkuje słynne, watą wypchane policzki Marlona Brando w „Ojcu Chrzestnym” i jego mruczący ton w chwili wypowiadania legendarnej frazy: „Jak sprawy mogły zajść tak daleko...” Rozsnuwać to dalej? Wystarczy.

Wiele jest takich gigantycznych kwiatków teatralnych, wciąż przytwierdzanych do skromnego kożuszka starej opowieści, co kilka minut nowy Filip-inscenizacyjny znak wyskakuje z konopi, bez zbędnych przerw wciąż zza kulis wyłania się coś wprawdzie malowniczego, lecz raczej ni z gruszki, ni z pietruszki. I nie tylko można o nic nie pytać tej armii dziwaczności, ale też nie pytać jest – lepiej, bezpieczniej. Bo a nóż znajdzie się odpowiedź – i co wtedy? Gdzie się wtedy chować? Na przykład - lepiej nie pytać, czemu właściwie służy ociężałość dwóch Brzyka scenicznych godzin, dwóch i jeszcze połowy godziny?

Ociężała jest ta „Księżniczka na opak wywrócona”. Utuczona przesadnie rozdymanymi znakami scenicznymi i takimi konceptami, nastrojami jak zmierzch, sążnistymi gestami, szarością litą, sennym rytmem kapiącej wody i recytacją, która na myśl przywodzi mozół pchania po żwirowej ścieżce samym tylko językiem rzecznych kamieni średniej wielkości – zmieniła się w „Księżniczkę na ołów wywróconą”. Utraciła wdzięk i lekkość, opadła z niej jasność. Trudno, niech i tak będzie. Ale - po co jest tak? By jakoś przepchać, jakoś usprawiedliwić tę oto kłopotliwą, a właściwie obezwładniająco kłopotliwą myśl przewodnią, którą w programie znalazłem.

„Tekst Calderona staje się pretekstem do namysłu nad skutkami głębokich podziałów społecznych i ekonomicznych oraz nad możliwościami emancypacji w ramach społeczeństwa patriarchalnego i klasowego oraz opresywnych struktur językowych”.

Tak, są sytuacje, że aby ocaleć – o nic nie wolno pytać.

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Patrząc w stronę domu

Ostatnia aktualizacja: 15.09.2016 16:00
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dziennik starych banałów

Ostatnia aktualizacja: 24.09.2016 16:00
Stali tylko, tak jak się zazwyczaj stoi. I mówili tak, jak ludzie zwykli mówić, gdy mają coś do powiedzenia. Przodem do przodu, głośno, wyraźnie, bardzo czule. Powtórzyli, co kiedyś powtarzali. Powtórzyli, dokładając lub ujmując – kilka milimetrów zaledwie.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Deska stara jak człowiek

Ostatnia aktualizacja: 29.09.2016 16:20
Przy całym jego szaleństwie, przy całej jego zdewociałej, zapiekłej, wiecznie karcącej wierze, przy całej jego skłonności do batożenia bliźnich za grzechy, batożenia wizerunkami infernalnych potworności – naprzeciwko jego dzieł człowiekowi w istocie żyć się zachciewa, i to bardzo.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Lekcja Błaznów

Ostatnia aktualizacja: 06.10.2016 17:00
Błazny Szekspira! Błazny zawsze w środku opowieści, języka, intonacji, wtulone w upadający światek. A sam Szekspir? Czy z nim i baśniami jego mogło być inaczej? Czy mógł stawać poza nimi? Kim by wtedy był?
rozwiń zwiń