Stara rzecz

Ostatnia aktualizacja: 15.03.2019 15:56
Powtórzyli przedmiot dla myśli nieogarniony, lecz zarazem uchwytny w swoich kształtach, skończony, ulepiony na miarę ludzkiego ucha i ludzkiej dłoni, powoli przewracającej ledwie 28 kartek całej opowieści. A co z sensem? Co z odpowiedzią na dyżurne pytanie: "O czym to było?"?
Na scenie w podziemiach aktorskiego klubu Loża w Krakowie
Na scenie w podziemiach aktorskiego klubu "Loża" w KrakowieFoto: A. Czapliński

i jeśli to jest możliwe
stworzyć z materii cierpienia
rzecz albo osobę

Zbigniew Herbert "Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu"


Co można? Aby choć na moment oświetlić jeden tylko punkt krystalicznej przepaści „Końcówki” Samuela Becketta, Marek Kędzierski wraca do początków. „W swej najprostszej postaci był trójcą... Dośrodkowy, odśrodkowy i... nie. Febus goniący Dafne, Narcyz uciekający od Echa i... żaden”. Przywołuje te słowa z młodzieńczej powieści Becketta „Sen o kobietach pięknych i takich sobie”, aby z ostatnich sześciu liter i trzech kropek uczynić klucz do tajemnicy jednej z czterech ludzkich figur „Końcówki”. Jak by tworzył równanie, powiada: „I... żaden” – to Hamm. Tak, da się łowić sens „Końcówki”, ostrożnie badając punkt po punkcie precyzyjną sieć wszystkich opowieści Becketta. Da się ją rozpiąć na całym dziele. Co dalej? Czy można coś jeszcze zrobić, aby stało się jaśniej, albo przynajmniej by zdawało się, że jest jaśniej?

Na przykład - można wejść w alchemię liczb. W końcu „Boska Komedia” Dantego, księga dla Becketta fundamentalna, jest też finezyjną „matematyką”, finezyjną i znaczącą. Może więc jakieś światło ukrywa się w „matematyce” „Końcówki”, w fakcie, że imiona figur „Końcówki”: Hamm, Clov, Nell i Nagg, składają się z 4 liter każde, oraz że jest w opowieści 16 sekwencji, czyli 4x4?

Można też alchemię liczb zastąpić alchemią imion. Hamm to przecież młotek, zaś Clov, Nell i Nagg – to w trzech językach trzy gwoździe. Jak wtedy, na początku – dwa w górze, dziurawiące każdą z dłoni, jeden na dole, dziurawiący złączone stopy. Tak oto jesteśmy na Górze Czaszek, w cieniu Krzyża, albo raczej w świetle Krzyża. A chwilę później – w świetle Zmartwychwstania, zwłaszcza że brzęczy w „Końcówce” echo słów o odsuniętym kamieniu. I nie tylko tych słów.

Brzęczą w „Końcówce” echa Proroctw Jeremiasza i Daniela, Psalmów i Ewangelii: Łukasza, Mateusza i Marka. Może więc, aby ogarnąć „Końcówkę”, mądrze jest wpierw uważnie przejść przez Pismo Święte? Co jeszcze można?

Przemyśleć Buddyzm. Zagłębić się w wielkich filozofiach Schopenhauera, Kartezjusza oraz Vico. Poznać Calderona, Szekspira. Zrozumieć Hegla, kiedy docieka sedna starego niczym świat tandemu „Pan i Niewolnik”. Porządnie opanować podstawowe kategorie ontologii, epistemologii i logiki. Ogarnąć najnowsze odkrycia psychologii, socjologii, historii, semiotyki, a także medycyny. Na rok utonąć w „Finneganów Trenie” Jamesa Joyce’a, próbując ratować się pamiętnym esejem Becketta „Dante... Bruno. Vico.. Joyce”. Do skutku studiować krytyczne pisma Adorna, Isera, Cronina, Derridy, Foucaulta, Horkheimera, Blanchota, Levinasa i dwudziestu, może trzydziestu podobnych mędrców. I powoli przeczytać tysiąc podstawowych dzieł literackich – sztuk teatralnych, powieści oraz wierszy. I jeszcze, wracając do Ukrzyżowania, poświęcić kolejny rok studiowaniu dzieł teologicznych. I jeszcze... A dalej...

Ile jeszcze można? Ze wszystkich możliwych ścieżek, prowadzących do „Końcówki”, do świata Becketta w ogóle – ile tutaj przywołałem? Jak śmiesznie tyci ułamek procenta? Kiedyś, gdzieś otarły się o oko słowa, że w wieku XX więcej niż o zagadkach dzieł Becketta napisano jedynie o Chrystusie i Ryszardzie Wagnerze. Od prapremiery „Czekając na Godota” w roku 1953 – przez następne 25 lat ukazało się ponad 10 tysięcy opowieści o Becketcie. Mamy rok 2019. Ile tytułów liczy sobie beckettowska bibliografia dziś? 50 tysięcy? 60 tysięcy? A może zaledwie 47 tysięcy? Liczba świateł, którymi da się oświetlić krystaliczną przepaść „Końcówki”, jest liczbą piasku. Można więc wybierać w nieskończoność? Owszem. Da się wędrować w każdą stronę. I dlatego właśnie można też – wrócić. Wrócić do „Końcówki” samej w sobie. Jak niedawno, na scenie w podziemiach aktorskiego klubu „Loża” w Krakowie, Józef Opalski i aktorzy: Krzysztof Orzechowski (Hamm), Andrzej Mrowiec (Clov), Tomasz Wysocki (Nagg) i Lidia Bogaczówna (Nell). Wrócili do „Koncówki” samej w sobie, gdyż najwyraźniej wystarczyły im te Becketta jasne słowa z listu do teatralnego reżysera Alana Schneidera. Był koniec lat 50-tych ubiegłego wieku...

„Mogę tylko sprzeciwiać się próbom wciągnięcia mnie w jakiekolwiek wyjaśnienia. I podkreślać wyjątkową prostotę sytuacji dramatycznej oraz rozwiązań. Jeżeli to krytykom nie wystarcza, a to im oczywiście nie wystarcza, wystarcza to nam, gdyż nie będziemy wyjaśniać tajemnic, które oni stworzyli. Moje dzieło jest sprawą podstawowych dźwięków, wydanych jak najpełniej i za nic innego nie biorę odpowiedzialności. Jeśli ktoś chce, żeby niedomówienia przyprawiały go o ból głowy, proszę bardzo. I niech się sam zaopatrzy w aspirynę”. A odrobinę dalej – wybrzmiewa ten wobec przyszłych reżyserów cudowny brak litości, frazy, których Opalski nie przeoczył. „Hamm jak podano i Clov jak podano, razem jak podano – ani razem, ani osobno – w tym właśnie miejscu i w tym czasie, to wszystko, z czym sobie mogę poradzić”.

Więc właśnie w tym - i tylko w tym miejscu - na mikrej scenie „Loży”, i w przeznaczonej na to wieczornej godzinie z okładem - tylko w tej godzinie z okładem, nie mającej żadnych związków z ani jedną parzącą godziną naszych ciekawie dyszących czasów – trwał powrót do „Końcówki” samej w sobie. Trwał po to jedynie, by powtórzyła się stara doskonałość, tworzona przez Becketta w latach 1954-1956. Scena jest wystarczająco mikra, by nie mogło się na niej zmieścić nic poza „podstawowymi dźwiękami, wydanymi jak najpełniej”. Były więc tam tylko cztery ludzkie figury, znieruchomiałe, znakomicie czytające z kartek, i były wszystkie, prawie wszystkie słowa Becketta, przez Antoniego Liberę przełożone niepowtarzalnie. Myślę, że we francuskim oryginale (a także w późniejszej, angielskiej wersji) sprawiają ból taki sam, jaki sprawiały w „Loży”. Ból dziwny, niepowtarzalny, ból, który człowiek prosi, by nie mijał. „Końcówka”, wehikuł ukłuć, szarpnięć i cięć, ta spokojna wędrówka wielu refrenów, ech, powrotów – ma strukturę kryształu, teatru Nõ, albo kwintetu smyczkowego C-dur Franciszka Schuberta. Jest, owszem, intelektualną przepaścią, co ją ludzie przebrnąć próbują na tysiące sposobów i na milion sposobów próbują ją sobie oświetlić choć na małą chwilę. Lecz przede wszystkim jest czymś na podobieństwo dźwiękowego przedmiotu, rzeczy ulepionej ze słów. I właśnie to powtórzyło się w „Loży”. W czasach, których złotym cielcem teatralnym jest forma pokiereszowana, bałagan, burdel, gruz i kakofonia – Opalski czytający didaskalia, Orzechowski, Mrowiec, Wysocki i Bogaczówna wrócili do formy doskonałej, do nieomylnej rzeczy słownej. Powtórzyli przedmiot dla myśli nieogarniony, lecz zarazem uchwytny w swoich kształtach, skończony, ulepiony na miarę ludzkiego ucha i ludzkiej dłoni, powoli przewracającej ledwie 28 kartek całej opowieści. A co z sensem? Co z odpowiedzią na dyżurne pytanie: „O czym to było?”?

Trzeba powtórzyć za Beckettem. To był nieruchomy seans o wieczności podstawowych dźwięków, wydanych jak najpełniej. I koniecznie trzeba przywołać małe zdanie, które przypomniało się w finale „Końcówki” w „Loży”, kiedy umilkły już stare słowa Becketta i trwało w powietrzu jedynie stare adagio ze smyczkowego kwintetu Schuberta. Małe zdanie, co je Beckett przesłał Emilowi Cioranowi po przeczytaniu jego eseju „Zły demiurg”.
„W Pańskich ruinach czuję się bezpieczny”.


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki