Wiele imion

Ostatnia aktualizacja: 17.05.2019 15:38
W ilu nieprawdziwych gestach, wyśnionych na tysiącach stronic, ukrył ślady swych prawdziwych gestów? Ile razy kazał realnemu światu paradować na scenie w iluzyjnych fatałaszkach światów nierealnych? Ile razy brał rzeczywistość w cudzysłów teatralnej fikcji, aby tym sposobem dojść do sedna rzeczywistości?
A portrait of William Shakespeare by artist John Taylor
A portrait of William Shakespeare by artist John TaylorFoto: Wikimedia.commons/John Taylor/National Portrait Gallery London

Prawda leży pośrodku, w miseczce. Trąć nosem – się rozleje.

Miron Białoszewski


Posiadanie zdjęcia Szekspira byłoby czymś na kształt posiadania gwoździa z prawdziwego Krzyża, rzekła melancholijnie Susan Sontag. A gdyby znienacka, któregoś dnia objawiła się fotografia, w Sieradzu bądź Tokio, albo ukazał się gwóźdź – co wtedy? Pocieszenie pewności w końcu niezachwianej? Ulga prawdy nie do obalenia, wreszcie, nareszcie? Zapewne. Lecz – co dalej z pocieszeniem, z ulgą? Zostawmy to. Póki co – stara niepewność. Nie ma gwoździa, jest tylko wiele gwoździ do wierzenia. I nie ma, nie będzie fotograficznego portretu Szekspira. Są jedynie malowane bądź rysowane niepewności, te nieruchome czyjeś opowieści o jego twarzy - podobizny, których lepiej nie rozliczać z prawdy, gdyż nie ma instrumentów do zbadania, ile w nich snu malarzy a ile solennego echa realności. Kenneth Branagh, który w wyreżyserowanym przez siebie filmie „Cała prawda o Szekspirze” gra twórcę "Snu nocy letniej", wygląda tak, jakby zsunął się z któregoś z najbardziej znanych, nic już nie znaczących, do niczego nie odsyłających portretów. A nawet nie z oryginałów samych, tylko z pocztówkowych reprodukcji, których jest dziś na świecie niewiele więcej niż gwoździ do wierzenia.

     Dziwny to film, zdradliwa opowiastka. Można się dać skusić własnej prostolinijności i oglądać dzieło Branagha, że tak powiem, w skali jeden do jednego, jako dobroduszną historię ostatnich trzech lat życia Szekspira, kiedy po pożarze teatru Pod Kulą Ziemską wrócił z Londynu do rodzinnego Stratfordu, aby w końcu istnieć poza słowami, żyć życiem samym. Gdy człowiek da się skusić prostolinijności, wtedy nie ma wyjścia – musi w piętnastej, góra trzydziestej minucie uznać film za biograficzną tandetę, utkaną z kilkunastu prawdek, a raczej pół-prawdek, które po wiekach używania przez ludzkość całą nabrały nieusuwalnego smaku odpustowych gadżetów. Oto wraca geniusz iluzji – a tu żyćko szare skrzeczy, wszędobylski banał kłuje codziennie, maniakalnie, z każdej strony płaskiej rzeczywistości. Jedna córka nieszczęśliwa w małżeństwie z nieprzyjemnym dewotem, druga córka w staropanieństwo się stacza, totalnie postarzała żona katuje milczeniem i powłóczystymi spojrzeniami, jakieś prowincjonalne plotki puchną, jakieś afery trzeba brać na swe barki, powszechnej trywialności trzeba zaglądać w kaprawe oczy, słowem – małość się kolebie bez ustanku, a do tego nikt nie potrafi pojąć jego spóźnionej żałoby po śmierci ukochanego syna, co zmarł w niejasnych okolicznościach lat temu kilkanaście – dokładnie w dniu, kiedy on miał w teatrze Pod Kulą Ziemską premierę jednej ze swych najświetniejszych komedii. A wszystko to podane w sosie zdumiewająco tandetnym jak na Branagha - w poetyce odpustowo-pensjonarskiej. Ta muzyka, sklecona z cieknącego miodu! Te nostalgicznie zamglone krajobrazy! Te kadry, których mrowie, kadry z gatunku „Uwaga, jestem straszliwie tajemniczy!”! W końcu te o operetkę ocierające się momenty, gdy ludzie zaczynają poruszać się niczym na spowolnionym, bardzo spowolnionym filmie!... Tak, jeśli zacznie się "Całą prawdę o Szekspirze" oglądać prostolinijnie, jeśli weźmie się tytuł za dobrą i jedyną monetę, święcie wierząc w moc słówka "prawda" – wtedy po trzydziestu minutach nie sposób się nie poddać i nie wyjść z kina. Ale, z drugiej strony – jeśli nie prostolinijność, to co?

     Nie odpowiem, bom sam niepewny. Czy Branagh, lepiąc z pół-prawdek bańkę iście odpustową, biograficzny banał dla pensjonarek ulepił, czy raczej niemą opowieść o bezradności prawdy? Możliwe, że to drugie? Pytam, bo dzieło wciąż ociera się o tandetę, owszem, lecz nie grzęźnie na dobre w bagnie tandety; lepką słodycz co pięć minut serwuje, ale jednak nie wylew bez pardonu kubłów ulipku; trywialności o ostatnich latach życia Szekspira głosi, lecz przecież żadna z trywialności tych nie każe przed sobą na kolana padać i modlić się do niej. Zatem?

     Powtórzę: nie mam pewności, nie znam prawdy. Mam jedynie przeczucie, że niepewność maleje przy jednej z ostatnich scen. A może to scena w środku? Obojętne. Oto żona twórcy "Burzy" zaciska palce na gęsim, zastruganym piórze. Kiedy wiele lat wcześniej brali ślub, była analfabetką – na kościelnym cyrografie postawiła tylko jakiś znaczek. Kółko? Krzyżyk? Teraz, siedząc obok człowieka, który wrócił, aby istnieć poza słowami, żyć życiem samym, nie śnionym w pisanych literach – piórem trzymanym w zmarszczonej jak szpon ptaka dłoni bardzo ostrożnie, bardzo powoli kreśli na starym, porowatym cyrografie ślubnym, tuż obok znaczka sprzed wielu lat, swoje imię: "Anne Shakespeare". On uśmiecha się delikatnie i cicho mówi: "Jakie ładne masz pismo..." W ilu imionach swych wyśnionych widm przemycił imię własne? W ilu nieprawdziwych gestach, wyśnionych na tysiącach stronic, ukrył ślady swych prawdziwych gestów? Ile razy kazał realnemu światu paradować na scenie w iluzyjnych fatałaszkach światów nierealnych? Ile razy brał rzeczywistość w cudzysłów teatralnej fikcji, aby tym sposobem dojść do sedna rzeczywistości?

     Na kartach "Ulissesa" Jamesa Joyce’a, w sławetnej scenie wykładu o Szekspirze, Stefan Dedalus powiada: "Każde życie liczy wiele dni, dzień po dniu. Przechadzamy się wewnątrz siebie, spotykając zbójców, duchy, olbrzymów, starców, młodzieńców, żony, wdowy, szwagrobraci. Ale zawsze spotykając samych siebie". Każdy tak się przechadza, lecz co rzec o przechadzkach Szekspira?! Patrząc na podpisującą się ostrożnie żonę, widzi postać, która niewiele czasu przed własną śmiercią spotyka oto samą siebie, jak on siebie spotykał od zawsze. Gdyby pożył dłużej, znacznie dłużej, być może tak samo delikatnie, jak teraz, przy kobiecie pierwszy raz notującej swe imię, aby dowiedzieć się, kim jest – tak samo delikatnie uśmiechnąłby się na widok portretu Cervantesa, namalowanego przez Octavia Ocampo, późnego ucznia Giuseppe Arcimboldiego, co tworzył portrety ludzkie z kawałków martwej natury. Portret Cervantesa Ocampo utkał z kawałków snu zwanego „Don Kichotem”.

     Tyczkowata figura błędnego rycerza, jego zbroja i ledwo żywy Rosynant, hełm rycerza, pika rycerza, jego blade oblicze, wreszcie beczkowaty giermek Sancho Pansa – z tych widm pokawałkowanych ulepiona jest broda Cervantesa, jego wargi, policzki, nos, i oczy. Wysokie czoło to wypukły dach wiatraka, zaś rozwiane włosy Cervantesa - dla którego świat był jego opowieścią, albo nie było go wcale – są wirującymi skrzydłami wiatraka.

     Być może tedy wybujała odpustowość "Całej prawdy o Szekspirze" jest w istocie formą ironii, bądź maską teatralną, pod którą tkwi nie wypowiedziana wprost opowieść o bezradności dochodzenia do prawdy o Szekspirze, jeśli chce się do niej dotrzeć, idąc nie przez jego gigantyczne sny, a jedynie przez pół-prawdki jego biografii, kiedy nawet tego nie wiadomo na pewno, który z licznych jego portretów jest prawdziwy, niechby tylko mniej więcej, zaś odnalezienie portretu fotograficznego to trud doskonale niemożliwy?

     Być może tak, być może nie. Wciąż nie mam pewności. Dlatego otwieram sen pierwszy z brzegu. "Burza"? Tak. Monolog na stronie finałowej. Czytam bezradność Prospera, który postanowił wrócić i żyć dalej życiem samym, poza sztuczkami sztuki: "Opadły czarodziejskie stroje,/ O własnych tylko siłach stoję,/ A te są nikłe". Czytam ostrożnie, po cichu. Żeby nie trącić, nie rozlać.

Paweł Głowacki