Ostatni taki krawiec

Ostatnia aktualizacja: 05.07.2019 15:42
Krawiectwo, prawdziwe krawiectwo, to jest rękodzieło, to twórczość bez podnoszenia głowy znad stołu krawieckiego i bez ciągłego wyglądania przez okno na ulicę.
Bogusław Shaeffer
Bogusław ShaefferFoto: PAP/Andrzej Rybczyński

Wie pan, kiedy spodnie są jak ulał? Wtedy, gdy pan się rozkraczy, a leżą jak na księciu Walii, naturalnie w czasach, kiedy się jeszcze dobrze ubierał. Teraz chodzi w dżinsach.

Bogusław Schaeffer „Aktor”


Teraz, gdy Bogusław Schaeffer odszedł, Jan Peszek gra gdzieś „Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego”. Po raz dwutysięczny, trzytysięczny, pięciotysięczny - być może pokazuje tę sceniczną opowieść, w roku 1963 stworzoną przez Schaeffera z myślą o niepowtarzalnym Peszka aktorstwie. Gra gdziekolwiek, w Warszawie, Pcimiu, na Madagaskarze bądź przy krawędzi Wielkiego Kanionu, i na jakiejkolwiek scenie, obojętne, czy jest to klepisko stodoły czy wytworna scena majestatycznej opery, całej w złocie i pluszu. I gra nie tylko po to, by uczcić rzeczywistą śmierć Schaeffera, lecz także aby przypomnieć istotę rzeczy – nieusuwalną pogardę, jaką Schaeffer żywił od zawsze wobec, jak to zwał, lokajstwa teatralnych artystów, wobec iluzji scenicznej, będącej na żałosnych usługach zaledwie naskórka rzeczywistości, zawsze chwilowego. Być może więc Peszek skanduje gdzieś teraz te legendarne słowa: „Im bliżej sztuka przylega do życia, tym bardziej wulgarne tworzy produkty”, skanduje i czyni wokół słów przez godzinę cuda raczej niemożliwe w realności. Bo czy w życiu normalnym ktoś po drabinie łazi tak karkołomnie, jak Peszek? Albo czy ktoś tak bombastycznie pożera jabłko, aparatem mowy, pełnym soku, miąższu, pestek i innych ingrediencji, próbując głosić głębinne tezy filozoficzne? I kto na wiolonczeli gra, nie grając, i nie grając – przygrywa sobie? Przeskakując na inną, przez kogoś innego ulepioną opowieść sceniczną – „Końcówkę” Samuela Becketta - spytać można: A czy zdarza się w rzeczywistości, by staruszkowie żyli w stalowych kubłach na śmieci – babcia w swoim i dziadek w swoim - karmieni sucharkami i wciskani na dno pokrywkami, kiedy tylko swym skrzeczącym bełkotem za bardzo męczą uszy znużonego ślepca na inwalidzkim wózku?

Peszek być może gra więc gdzieś teraz swoje arcydzieło, a ja przeglądam w głowie klisze z Schaefferowskich sensów, które kiedyś widziałem, kadry spektakli z Peszkiem, Mikołajem i Andrzejem Grabowskimi, Janem Fryczem, albo z Radosławem Krzyżowskim i Błażejem Wójcikiem w rolach naczelnych. Przeglądam pamięć, a także księgę „Muzyka, teatr i filozofia Bogusława Schaeffera” - mniej więcej 30 lat temu wydane, długie rozmowy Joanny Zając z twórcą „Scenariusza dla nieistniejącego...” i ponad 40 innych teatralnych historii. Kilka razy wraca Schaeffer do Becketta, kilka razy pokazuje na przykładzie jego sztuk scenicznych, jak wiele teatr może opowiedzieć o świecie, o jego sednie nieusuwalnym, obojętnym wobec czasu, kiedy nie kalkuje świata usłużnie, po lokajsku, kiedy nie zmienia sceny w trójwymiarową gazecinę codzienną. I kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt stron później, bądź wcześniej, czyni Schaeffer w nawiasie wyznanie fantastyczne. Otóż, jedną rękę – prawą – miał dłuższą od lewej. Przyczyna? Skrzypce.

Tak, szkolił się na wirtuoza tego piekielnego instrumentu. Przez wiele godzin dziennie ćwiczył katorżniczo. Dzień po dniu, tygodniami, miesiącami, latami - machał trzymanym w prawej dłoni smyczkiem tam i z powrotem, niespiesznie i opętańczo, gwałtownie i subtelnie, i jeszcze raz, i jeszcze, i znowu. Gdzieś przez jedną czwartą życia wywijał tak kończyną prawą, wywijał - aż kończyna wydłużyła się zauważalnie i bezpowrotnie. Mam jedną rękę całkiem jak ręka dentysty! Coś podobnego usłyszała Zając. A po chwili jeszcze to dokładnie: „Mój krawiec zawsze musiał się porządnie namęczyć, dlatego w Aktorze właśnie krawcowi powierzam ważną rolę, mój hołd złożony sztuce krawieckiej!”

W „Końcówce” Becketta staruszek Nagg i staruszka Nell głowy ze śmieciowych kubłów wychylają i Nagg snuje Nell starą facecję o krawcu. Dowcip, który Peszek zapewne mógłby w „Scenariuszu dla nieistniejącego...” opowiadać zamiast frazy o wulgarności teatru szczelnie zlepionego z życiem. Oto klient potrzebuje spodni na odległy Nowy Rok. Krawiec bierze miarę i powiada: „Za cztery dni będą gotowe”. Klient wraca w terminie, lecz słyszy: „Proszę przyjść za tydzień, tył mi nie wyszedł”. Po tygodniu krawiec rzecze: „Niech pan przyjdzie za dziesięć dni, bo krok spaskudziłem”. Po dziesięciu dniach: „Za piętnaście dni, gdyż spieprzyłem rozporek”. I tak dalej. Lecz kiedy zbliżała się Wielkanoc, a krawiec znów chciał klienta odesłać z niczym, gdyż sknocił dziurki od guzików – klientowi puściły nerwy. „Doprawdy, to przekracza wszelkie granice! Bóg, proszę pana, w sześć dni stworzył świat. Tak, mój panie, ni mniej, ni więcej, świat! A pan przez trzy miesiące nie może się wygrzebać z moimi spodniami!” Odpowiedź krawca jest w istocie odpowiedzią Schaeffera. „Ależ Milordzie! Milordzie! Niech pan spojrzy (tu wykonał gest pełen wzgardy) na ten świat... A teraz (tu gest uwielbienia i dumy) niech pan spojrzy na te spodnie!”

Krawiectwo, prawdziwe krawiectwo, to jest rękodzieło, to twórczość bez podnoszenia głowy znad stołu krawieckiego i bez ciągłego wyglądania przez okno na ulicę. Niepowtarzalne na papierze kreślenie linii wykrojów; niemożliwe do sklonowania misterne cięcie materiału nożycami; tylko taka i tylko tu i teraz, nigdzie poza sceną krawieckiego blatu niespotykana, wędrówka igły z nicią przez krawędzie zszywanych płacht aksamitu bądź cienkiej wełny. Krawiectwo prawdziwe to komponowanie sztuki, jakiej świat nie widział, sztuki nie do porównania z niczym, co tkwi w rzeczywistości. To czynienie – że raz jeszcze przywołam mądrość Krawca z „Aktora” Schaeffera – czynienie z byle kogo istoty wyjątkowej niczym sam książę Walii, nawet kiedy byle kto stanie w niesmacznym rozkroku. Nie inaczej jest z krawiectwem, które zwie się też teatralną reżyserią, bądź dramatopisarstwem. Ból w tym, że słówko „jest”, że czas teraźniejszy zdania poprzedniego – już nieaktualny. Coraz intensywniej nieobecny. Przychodzi dziś do krawca klient w dżinsach, a tu krawca nie ma, za to jest młodzian w dżinsach, który proponuje klientowi momentalne wydrukowanie dżinsów na drukarce 3D. Ile identycznych sztuk naraz pan sobie winszujesz? Od stu w górę – 20% zniżki!

Już 30 lat temu, w rozmowach z Zając, Schaeffer batożył powszechnie panującą na scenach odzież (niech rzeczownik ten pojmowany będzie przenośnie), zwłaszcza lokajskie fatałaszki intelektualne. Chłostał dżinsowatość teatralną, to klecenie sztuki wedle jednego jedynego chwytu: maniakalnego wyglądania przez okno na ulicę i wiernopoddańczego małpowania na scenie wszelkiego rodzaju dżinsów ulicznych. O biedzie chwytu tego mówił do Zając, że...

Nie – trzeba to przemilczeć. Teatr polityczny, publicystyczny, społecznikowski, zaangażowany, umoralniający, pouczający, do boju wzywający, czy jaki tam jeszcze. Epitetów, którymi Schaeffer 30 lat temu raczył wszystkie te dziwadła sceniczne – chwilę po śmierci Schaeffera nie wypada przywoływać. Zbyt są mięsiste jak na teraźniejszy smutek, jak na puste krzesło. Przemilczam więc ten stary Schaeffera brak litości, zostawiam tylko „lokajstwo”. Lecz Peszek, jeśli może, niechaj zagra jeszcze „Scenariusz dla nieistniejącego...”, gdziekolwiek, kiedykolwiek. Dobrze jest, zwłaszcza dziś dobrze jest przypominać, jak lekki i dotkliwie zabawny może być teatr, który do życia nie przylega banalnie, powierzchownie, odpustowo. Niech tedy Peszek pożera jabłko tak, jak nikt jabłek nie żre poza sceną. Niech wsłuchuje się w niemą sonatę wiolonczelową, niemożliwą na co dzień. I niechaj raz jeszcze, kilka, kilkanaście razy pokaże, jak fantastyczną przygodą iluzji staje się wchodzenie na drabinę, jeśli nie wchodzi się na nią tak banalnie, jak w życiu prawdziwym.


Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki