Sztuka prostowania krzywych

Ostatnia aktualizacja: 12.07.2019 15:27
Dziś w teatrze ludzie tabunami umierają ze zdumienia. Osobnicy żywi, zdrowi - padają jak muchy, a cóż dopiero mówić o zmartwychwstałych tylko na chwilę i do tego urodzinowo skacowanych!
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock/Warith82

Po raz ostatni pojawił się u mnie kilka dni przed śmiercią. Lał deszcz. Był kompletnie przemoczony. Pożyczyłem mu pyjamę i szlafrok. Tak ubrany stał pół godziny przy piecu, błagając moją żonę o trzy aspiryny.

Maciej Słomczyński "Nie jest mi łatwo"

Kiedy z końcem lipca roku 2011 Tadeusz Nyczek wskrzesił Konrada Swinarskiego – miał szczęście wielkie. Wskrzeszał bez lęku, że teatr zabije świeżo wskrzeszonego. Na scenach zaczynały się już wtedy wyprawiać rzeczy niebezpiecznie dziwaczne, owszem. Reżyserzy, głównie młodzi, coraz odważniej zaczynali iść na przebój, coraz bardziej bezlitośnie chlastali klasykę, cudowali inscenizacyjnie, ideologicznie kombinowali niby klasyczny koń pod górę, nade wszystko zaś - batożyli zmysły widza figlami nie z tej ziemi, bo któż normalny na tej ziemi, nie licząc tandetnych klaunów, może epatować gawiedź nagłym ściąganiem swych papuzich portek? Słowem, kiedy Nyczek na krótką chwilę wydobył Swinarskiego z martwych, teatr już zdumiewał nieziemsko. Tak. Lecz jednak nie było to jeszcze zdumiewanie śmiercionośne. Z trudem i marniejącą ochotą, ale jeszcze dało się jakoś przeżyć na widowni, albo przy czytaniu recenzji teatralnych. Dlatego w opowiastce „Swinarski”, drukowanej w 11 numerze miesięcznika „Dialog” z roku 2011, Nyczek całkiem spokojnie pozwala 36 lat wcześniej tragicznie zmarłemu pod Damaszkiem artyście doskonale osobnemu samotnie upić się w dniu jego urodzin, 4 lipca, flaszką koniaku i dwiema setkami czystej. „Niby nic – powiada znający istotę rzeczy Nyczek – ale na drugi dzień ledwo dychał. Nie pomógł klin, zresztą od dawna nie pomagał”.

Nie pomogło, co kiedyś pomagało, więc trzeba było zdać się na czas. Trzeba było wskrzeszonemu pozwolić skulić się i przesiedzieć dygot. Unieruchomił go więc Nyczek w fotelu na dnie ciemnego pokoju, otulił go szlafrokiem, założył mu na nos okulary i wsunął w motyle dłonie gazetę. Szukając i nie znajdując wśród nic nie mówiących mu czcionek kojącego kształtu pięćdziesięciogramowego kieliszka, Swinarski wraca pamięcią do swoich teatralnych Szekspirów. Wskrzeszenie to zniwelowanie wcześniejszej śmierci, wracają więc do wskrzeszonego nie tylko te szekspirowskie spektakle, które naprawdę stworzył, lecz i niestworzone, a wymarzone, na czele z „Hamletem” z roku 1975, a dalej: „Koriolan”, „Miarka za miarkę” „Kupiec wenecki”, w końcu łabędzi śpiew – „Król Lear”. Nad gazetą błąka się tak po scenicznych widmach i naraz trafia na artykuł o teatrze. Recenzent donosi o festiwalu w Awinionie. Zaczyna czytać...

Reżyserów nie interesują już cudze słowa... Przepisuje się klasyków po swojemu... Trzygodzinny „Hamlet” tonie w hektolitrach sztucznej krwi, którą aktorzy oblewają swe nagie ciała... Klaudiusz gwałci Ofelię... Zamek w Elsynorze jest zamkiem dmuchanym jak te dla dzieci w wesołych miasteczkach... Klaudiusz traci władzę, kiedy z gumowego zamku uchodzi powietrze... Gertruda marzy: „Wyjedziemy do Grecji!”... W finale zjawia się na scenie stado owiec, aktorzy zaś odgrywają zbiorowe samobójstwo, tonąc w gigantycznym akwarium, a woda czerwienieje... W innej teatralnej rewelacji zamiast krwi pojawiają się na scenie sztuczne ekskrementy, nad widownią zaś unosi się rozpylany smród potu... Stary schorowany ojciec nie trzyma stolca – brązową mazią oblepia całą dekorację... Na znak protestu przeciwko przeciągłej kałowej salwie staruszka – dzieci zaczynają sztucznymi granatami bombardować wiszącą nad sceną podobiznę Zbawiciela, zaś ukryta za podobizną postać oblewa świętą twarz brunatną mazią... A kiedy podobizna jest przez dzieci zerwana, ukazuje się finałowe memento: „(nie) Jestem twoim pasterzem”...

„Jezus Maria” – to Nyczek każe w epilogu opowiastki swojej westchnąć wskrzeszonemu, kiedy wskrzeszony dobrnął już do ostatniej kropki pełnej zachwytu relacji z teatralnych olśnień w Awinionie. I dalej: „Litery zaczęły mu się zamazywać. Myślał, że to oczy, ale nie. To tylko lewa ręka zaczęła drżeć bardziej niż zwykle”. W końcu wybrzmiewają ostatnie słowa opowiastki. „Zamknął oczy. A ja żyję? – spytał ściany naprzeciwko. Ściana milczała. – Może ja też umarłem?”. I po tym pytaniu ucichło niegdysiejsze wskrzeszenie. Jaka jest odpowiedź, aktualny teatrze nadwiślański? Co dalej? Co dziś?

Jedno pewne. Chwilę temu, 4 lipca, minęła dziewięćdziesiąta rocznica urodzin Swinarskiego, lecz ja Swinarskiego nie wskrzeszę z tej okazji, ani z tej, ani z jakiejkolwiek innej. Bo nie mam tyle szczęścia, co Nyczek osiem lat temu. Dziś w teatrze ludzie tabunami umierają ze zdumienia. Osobnicy żywi, zdrowi - padają jak muchy, a cóż dopiero mówić o zmartwychwstałych tylko na chwilę i do tego urodzinowo skacowanych! Nie wskrzeszę Swinarskiego, gdyż musiałbym mu, szlafrokiem okutanemu, wcisnąć w motyle dłonie 24 numer Tygodnika Powszechnego z tego roku, numer z utworem Dariusza Kosińskiego „Jesteś tutaj”, zwłaszcza z tymi oto frazami, co są podobizną DNA naszych teatralnych czasów. I wtedy momentalnie byłoby drugi raz - po Swinarskim. Tyle że ciszej.

„Gdy kilkanaście lat temu Michał Borczuch debiutował, wywołał wiele nieporozumień, a nawet oburzenia („teatr dla idiotów”). Marcin Kościelniak cierpliwie wyjaśnił, że to, co wydaje się brakiem umiejętności, niedbalstwem lub lekceważeniem, jest świadomie przyjętą postawą i konsekwentną strategią. Jej zasadą jest niemal demonstracyjna rezygnacja ze znamion profesjonalizmu (sprawnej reżyserii, wyraźnych linii konstrukcyjnych, prowadzącego uwagę widza montażu, budzącego emocjonalne zaangażowanie aktorstwa itd.), które zastępuje nieporządek, luźna konstrukcja, pozornie niedbała reżyseria, świadomie wykorzystywana nuda. Podobne cechy Kościelniak znajdował u reżyserów należących mniej więcej do tego samego co Borczuch pokolenia (Krzysztof Garbaczewski, Michał Zadara, Monika Strzępka), a całą tę grupę nazwał <młodzi niezdolni>”.

Więc jak? Nie umiem reżyserować, ale nie umiem celowo, więc wszystko jest w porządku najlepszym? Wystawiam na pokaz burdel sceniczny, lecz nie jest do burdel, lecz dzieło sztuki, gdyż burdel był zamierzony? Jestem artystą tak zdolnym, żem zdolny do wszystkiego, nawet do tego, żeby być niezdolnym do niczego?

To nie są żart. Cytowane zdania to poważna analiza, głęboka koncepcja Kosińskiego oraz Kościelniaka. To potęga magicznego słówka „Celowość”. Kiedy Nyczek wskrzeszał Swinarskiego, w teatrach było, jak było, ale przecież wszystkie te kały, granaty, dmuchane zamki, sztuczną krew i tysiąc innych nieziemskich cudactw – reżyserzy jakoś składali do kupy, przynajmniej z grubsza przypominającej pełnię, całość, opowieść mającą początek, środek i koniec. Mieli resztki zdolności do budowania. A dziś?

Niech będzie „goła dupa” jako model wszystkich możliwych scenicznych cudactw. Stara mądrość uczy, że w teatrze błędem nie jest „goła dupa”, nagle z ciemności scenicznej snopem światła punktowego zgrabnie wysupłana. W teatrze - dokładnie tak, jak w życiu - błędem jest tylko wadliwe użycie „gołej dupy”. Dziś dno nie tylko na tym polega, że się ją na scenie dewaluuje wadliwym użyciem, to znaczy - nie robi się z niej cząstki opowieści. Dziś dno polega przede wszystkim na tym, że się z nieumiejętności sklecenia opowieści, czyli z bombastycznego bełkotu stada zupełnie zdezorientowanych „gołych dup” - nową sceniczną estetykę dzielnie kleci i ogłasza. Jednym dygnięciem czarodziejskiego hasła „To celowe!”, albo „Właśnie tak miało być!” - przemienia się reżyserski neandertalizm w reżyserię wysublimowanie nowoczesną. A gdyby tak przenieść tę sztuczkę na resztę rzeczywistości? Ileż cudnych pytań!

Po czym stwierdzić, że jedna bzdura, to bzdura, zaś druga bzdura, to nie bzdura, choć bzdura? I jak zgadnąć, która jest która? Jak odróżnić sonet analfabety od sonetu grafomana, który głosi, że udaje analfabetę? W czym gorsza jest symfonia głuchego od symfonii kompletnie niezdolnego nie głuchego? Pływak, co idzie na dno, spadający z siodełka kolarz, ślepiec mażący pędzlem po płótnie, spasiony basset biegnący z chartami za zającem – jak fiaska te zmienić w arcydzieła? Ogłaszając, że ułomność jest jedynie zamierzonym pozorem ułomności. A jak dowieść, że trik ten działa? Prosto. Stań obok garbatego i na całą ulicę wrzaśnij: „To celowe!” Wrzasnąłeś? To patrz i podziwiaj! Oto garbaty powoli się prostuje!

Jorge Luis Borges pisał gdzieś, że gdy posadzi się małpę przed maszyną do pisania i pozwoli jej bezładnie naciskać klawisze, to po jakimś czasie wystuka opowieść, choćby „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, partyturę reżyserowanego przez Swinarskiego „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego, bądź drobiazg, który właśnie kończę pisać. To po prostu jest nieuchronne. Czekajmy więc cierpliwie. A jako że po tamtej stronie czeka się o wiele spokojniej niż tutaj – Swinarski niech dalej w pełni nie żyje, nie niepokojony jubileuszowymi wskrzeszeniami.

Paweł Głowacki