List z Bergamo

Ostatnia aktualizacja: 29.11.2019 14:54
36 portretów widm spokojnych już, znużonych – one powinny wisieć obok 200 portretów wściekle szalejących widm z opowieści Kantora. Dopiero to byłoby pełnią, domknięciem okręgu, kropką nad i, ostatnią kropką nad ostatnim i. Ale jest już za późno. Już się nie da. Trudno.
zdj. il.
zdj. il.Foto: Shutterstock.com/conrado

Pan Cogito
chciałby do końca
śpiewać urodę przemijania
Zbigniew Herbert „Pan Cogito a długowieczność”


Jak to tam jest w finale „Wiśniowego sadu”? Antoniego Czechowa opowieść o niemożności powrotu, o niemożności odzyskania tego, co kiedyś było stracone – jak zamiera? Wpierw rozlegają się kroki, zamszowe i powolne, bardzo zmęczone, a dalej - zjawia się skulony starzec. Firs, jak zawsze w tużurku, białej kamizelce i filcowych pantoflach. Podchodzi do drzwi, naciska klamkę. Naciska, puszcza, naciska, puszcza, naciska, puszcza. Na więcej nie ma sił. Już wie, że pisane jest mu - zostać. Dla niego – nie ma stąd wyjścia. Niewiele mu zostało. Garść słów, jeszcze mniej czasu. Mówi więc. Mówi choć wokół - żywego ducha. „Zamknięte... Wyjechali... O mnie zapomnieli... No nic, tu sobie posiedzę...”. I tyle. Na jednym z 36 zdjęć, które wczoraj przyniósł listonosz - siedzi na krześle z boku proscenium. Którzy wyjechali, na klucz zamykając drzwi i zapominając – patrzą na niego z loży parteru. Ma twarz całą w mące i czarną marynarkę na ramionach. Za nim – kawałek marnej kurtyny, kiedyś bordowej, od nie wiadomo jak dawna nieruchomej. Przed nim – nawet cieni. Przygląda się nieobecności. Tyle jeszcze może. To niewiele, ale to jest wszystko... Firs? Jego to portret fotograficzny?

Nie ma pewności, że to on. Lecz czy nie bywa tak, że krajobraz jakiś każe starym słowom wrócić do pamięci człowieka patrzącego na krajobraz i każe słowom, co wróciły, do siebie się przykleić? Dlaczego akurat słowom tym, nie innym? Długo by o tym prawić. Dość, że jedno z 36 zdjęć - widok istoty zamarłej na krześle, pokornie patrzącej na nic - przywołał niegdysiejsze Firsa pożegnanie. „Zamknięte... Wyjechali... O mnie zapomnieli... No nic, tu sobie posiedzę...”. A dalej – reszta z 36 zdjęć Maurizia Buscarina przywołuje inne słowa z tej samej bądź z innej, Czechowa bajki o kolejnej utracie tego, co kiedyś było już stracone.

W pierwszych dniach wystawy czarno-białych portretów, co je Buscarino stworzył migawką - wystawy „Komedianci! Teatr Cricot 2 na fotografiach”, wciąż jeszcze trwającej w Nowej Cricotece w Krakowie, lecz której koniec zbliża się uparcie i prędko – prosiłem Buscarina, aby, kiedy już wróci do swojej kamiennej wieży pod Bergamo, rozejrzał się po setkach tysięcy swych zdjęć i przysłał coś spokojnego, może i znużonego, lecz pogodzonego ze znużeniem. Prosiłem o mały spokój, gdyż 200 fotografii na ścianach Nowej Cricoteki to przecież portrety nagle znieruchomiałego i jak na pstryknięcie zamilkłego szaleństwa widm, kiedyś wirujących we wszystkich seansach Teatru Śmierci Tadeusza Kantora. Zamarznięte krzyki i szepty duchów, ich skamieniałe miny, gesty i ciała, cały frenetyczny zgiełk ich chwilowego scenicznego istnienia, któremu migawka Buscarina nadała cechy trwania wiecznego. 200 niepowtarzalnych widoków trupiego karnawału. Prosiłem zatem o spokój i wczoraj listonosz przyniósł grubą kopertę pełną spokoju, pełną znużeniem bez pretensji o znużenie. Przyniósł 36 zrobionych migawką, kolorowych portretów od lat nieczynnego teatru, bodaj w Pizie – co jest wyimkiem wielu portretów włoskich, martwych już teatrów, portretów składających się na Buscarina księgę utraty, albo może raczej księgę śladów.

36 podobizn martwoty więc. Przed sceną – czeluść po wyprutej, pluszowej widowni. Ciemna pustka lóż. Złuszczone farby i każda już tylko koloru popiołu. Kruszejące tynki garderób, korytarzy i schodowych klatek. Trupy przedmiotów. Okna i drzwi bez okien i drzwi. I wszędzie kurz, od lat puchnący - ten proszek, co go poeta zwał „ciałem czasu”. Kurz także na bordowej kiedyś i kiedyś żywej kurtynie, przed którą siedzi na krześle istota o twarzy w mące, zamarznięta, zapatrzona w nic. Na innych fotografiach, w innych miejscach – inne istoty, zjawy. Kobiety i mężczyźni o twarzach jednako zrezygnowanych, figury w teatralnych kostiumach, migawką unieruchomione na amen. Choć przy unieruchomionym przez Buscarina szaleństwie widm teatru Kantora - te figury z martwego teatru w Pizie i bez migawki byłyby wcieleniem skrajnego znużenia. Aktorzy? Tragicy przebrani oto do odegrania ról? A niby przed kim i co mieliby udawać, skoro tam od wieków – żywego ducha? Więc – kto oni? Widma? Widma starych iluzji dramatycznych, bohaterowie opowieści, granych tutaj dawno temu, za życia teatralnego gmachu? Pewne tylko to, że 36 portretów kamiennego trupa, 36 złowionych przez Buscarina krajobrazów utraty, zaludnionych znużonymi postaciami teatralnymi - każe do pamięci człowieka patrzącego na nie wrócić strzępom „Wiśniowego sadu”, paru, może kilkunastu zdaniom o niemożliwej do ominięcia kolejnej utracie tego, co kiedyś było stracone. A może też strzępom „Wujaszka Wani”? Może.

„Nieunikniony los... Nianiu, przecież nie wspomną!... W taką pogodę dobrze jest się powiesić... Noc. Słychać, jak w ogrodzie stróż nocny kołacze kołatką... A ja cóż – starzec, prawie trup... Bądź co bądź jakieś złudzenie życia... A więc ciągniemy dalej... Ospałe twarze... Sypiałam tu, kiedy byłam malutka... Dziękuję ci, Firs, dziękuję, mój stareńki. Takam rada, że jeszcze żyjesz... Patrzajcie: mama nieboszczka idzie sadem, w białej sukni!... Tak się chce pogawędzić, a nie ma z kim... Nikogo nie ma... Jakeś ty się postarzał, Firs!... Odjedziemy - i nie zostanie tu żywego ducha... Chodźmy, moi państwo... Zamknięte... Wyjechali... O mnie zapomnieli... No nic, tu sobie posiedzę...”.

Kiedy w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia Peter Brook brał we władanie skorupę spalonego teatru Bouffes du Nord przy bulwarze de la Chapelle w Paryżu – zażądał, by zostawić kamiennego trupa w spokoju, nie pacykować zwęglonych resztek. Żadnego wietrzenia, by przegnać swąd starej spalenizny, żadnych świeżych farb do pokrycia skostniałego na murach popiół, ani też reanimowania złuszczonych tapet. Żadnego zmartwychwstania. I właśnie wewnątrz pięknego trupa pokazał w roku 1981 światu – „Wiśniowy sad”. Ostatnie słowa Firsa kłuły ludzi na widowni tak, jak kłują, gdy patrzy się na 36 Buscarina fotograficznych podobizn umarłego teatru.

Jest coś niepokojącego, bo przyjemnie dotkliwego w tej melancholii utraty, melancholii pożegnania w 36 odsłonach, w tej 36 razy powtórzonej, ogromnej fizjonomii kamiennej martwoty, przez chwilę zaludnionej teatralnymi widmami, niczym kamienne, czarne kolosy architektoniczne na rycinach Piranesiego, tycimi figurkami ludzi, co zjawili się na moment jedynie. I przyjemnie dotkliwy jest też u Buscarina spokój widm, które w gruncie rzeczy są ulepione z tej samej mgły i galarety pamięci, z których ulepione były widma, co kiedyś szalały u Kantora. Szalały w istocie – w tej samej sprawie. Bo czy seanse Cricot 2 nie były rewiami ponownej utraty tego, co kiedyś stracone; rewiami zawsze szyderczej Mnemosyne; rewiami bezradnego powrotu do przecież z natury swojej bezpowrotnych gestów, grymasów i słów; rewiami o tym, że w ostatecznym rachunku, jak mawiał Kantor: „Dalej już nic”?

Teraz jest za późno. 36 stworzonych przez Buscarina widoków teatralnej pustki z kamyków, która nieuchronnie zostaje po epokach opowieści naprawdę wielkich – to byłby piękny suplement wystawy „Komedianci!”, co za czas niewielki też zniknie na amen. 36 portretów widm spokojnych już, znużonych – one powinny wisieć obok 200 portretów wściekle szalejących widm z opowieści Kantora. Dopiero to byłoby pełnią, domknięciem okręgu, kropką nad i, ostatnią kropką nad ostatnim i. Ale jest już za późno. Już się nie da. Trudno.

Gdzie indziej, nie w Nowej Cricotece, widać postać w czarnej marynarce i o twarzy całej w mące. Firs, być może to Firs. Siedzi na krześle. Którzy zamknęli drzwi na klucz i zapomnieli, stoją zamarznięci w loży parteru. Ich oczy – szkło. Nic już nie da się zrobić. Mało zostało czasu, a sił starczy tylko na kilka słów i patrzenie przed siebie. Mówi więc Firs kilka słów na scenie martwego teatru w Pizie. Do nikogo. A potem patrzy przed siebie. Długo. Tak długo będzie widział, jak długo trwać będzie jego portret. Patrzy na nic. Na powietrze, nieruchome aż po loże najdalsze, w których, jak wszędzie tutaj – żywego ducha. Kolejnej nocy może znów spojrzy.

Paweł Głowacki