Przygody adiutanta Perypatetyczka

Ostatnia aktualizacja: 07.02.2020 18:25
A przecież mogło być zupełnie inaczej! Mogło być naprawdę pięknie, krwiście ideologicznie, z dostojnym przesłaniem, złotą nicią wyszytym na chorągwi!
Husaria w natarciu
Husaria w natarciuFoto: Polona.pl

IDEOLO, IDEOLO/ Ideolo ideali/ Lari fari lafirindia/ Udibidibindia, udibindia!

Julian Tuwim „Bal w Operze”

 

Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki nie znajdziemy idei.

Sławomir Mrożek „Tango”


Co przywołać? „Giocondę” Leonarda da Vinci? Niech będzie. Przynajmniej wszyscy ją znają, więc raczej nic nie trzeba tłumaczyć, nie trzeba opisywać, referować walorów, przywoływać legend, a w końcu i oceniać też nie trzeba. Nie ma ocen wyższych. Piękny to obraz, w Luwrze wiszący, jeden z najpiękniejszych w historii malarstwa. Niewątpliwie najsłynniejsza deska topolowa świata, najsłynniejsza i bezcenna. Tak. Lecz czy - bezbłędna? Wyręczę polskich krytyków sztuki, którzy nie wiedzieć dlaczego od zawsze przemilczają pewien wstrząsający problem, wyręczę ich i zapytam wprost, po męsku. Czy nie jest błędem „Giocondy”, że uwieczniona na desce niewiasta z Florencji od ponad pół tysiąca lat uśmiecha się bezustannie, owszem - lecz do dziś nie wiadomo, w jakiej mianowicie sprawie się uśmiecha? Czy przeciwko czemuś, czy też za czymś? W obronie niemo tak popiskuje, czy może w ataku? Uśmiecha się, by nauczyć? By skarcić? By nadzieję dać? By sumieniami wstrząsnąć? Albo chociaż pocieszyć? Za dobrem? Przeciwko złu?... Itd., itp... Od roku 1507, gdy Leonardo skończył malować „Giocondę”, ileż to się pamiętnych różności ludzkości przytrafiło, setki, tysiące nawet – a zaschnięte na płaskim kawałku topoli farby olejne wciąż ani me, ani be, ani kukuryku o ideowym przesłaniu swego wiecznego uśmiechu. A jeśli Leonardo niczego nikomu przesłać naprawdę nie chciał – to po co w ogóle malował? Na co światu potrzebne dzieło sztuki, zwłaszcza arcydzieło, którego humanistyczna, ogólnoludzka idea, o ile w ogóle gdzieś tam się po dnie snuje, nie ma sił przebić się na powierzchnię sztuki samej, na fasadę obrazka jako takiego?

     Nadwiślańscy krytycy filmowi są jednak dzielniejsi od nadwiślańskich krytyków malarstwa. „Filmowców” - nie muszę wyręczać. „1917 na koncie ma już dwa Złote Globy i pozostaje faworytem do Oscarów w głównych kategoriach. Według mnie na statuetkę zasłużył zdecydowanie Deakins (za zdjęcia)”, wyznaje jeden z nadwiślańskich filmowych krytyków po obejrzeniu arcydzieła Sama Mendesa. Po czym jest dalej już tylko bardzo śmiały, nieprzejednany, strzelając z łuku idealnie w słabiznę: „Oby tylko członkom Akademii nie przyszło do głowy nagradzać scenariusza!”. Dlaczego Robin Hood strzela akurat tak? Otóż dlatego, że wedle przytomności Robina - w filmie 1917 nic, tylko idą, idą i idą. Dwóch idzie z rozkazem przez łąki I wojny światowej, przy czym jeden ginie po drodze. Koniec... Nasz Robin Hood - których jest wielu, więc od teraz każdego z interesujących mnie nadwiślańskich krytyków filmowych zwał będę właśnie tak – nasz Robin Hood dostrzegł okiem sokolim, że nie jest to akcja zawrotna ni odkrywcza, lecz tak naprawdę żaden z tym problem. Problem potworny, to fakt, że nie ma pełnej jasności, właściwie w jakiej sprawie oni tak idą, idą i idą. Trudno jest, Boże miłosierny, jakże ciężko, a nawet wręcz niemożliwe jest się dokopać do skrytego na dnie arcydzieła Mendesa przesłania ideowego. Ryje biedny Robin, ryje, wierci, kopie – i nic! Gdyby przynajmniej było wiadomo - ale czysto, bez niedomówień, klarownie, kawa na ławę, z otwartą przyłbicą – że bohaterowie wędrują przeciwko wojnie oraz w obronie pokoju, że idą żwawo i dzielnie, by ludzkość usłyszała w rytmie ich kroków humanistyczny apel o miłowanie się nasze powszechne, ogólnoludzkie, po wieki wieków, amen!... Niestety, także i w tej sprawie brak u Mendesa jasności, co dostrzegł każdy Robin Hood.

     Każdy Robin dostrzegł ideową mętność, więc każdy sugeruje, że 1917 to są właściwie tylko obrazki, a raczej jeden długi, ruszający się obrazek. Ot, migotliwy bibelot kinowy. Że mamy do czynienia jedynie z fantasmagorią Mendesa - a jak wiadomo prawdziwa sztuka winna kalkować rzeczywistość, a nie zabawiać się iluzją. Pada wyznanie niepokojące: „Po seansie, kiedy przestajemy się trząść z wrażenia, zastanawiamy się, czy ta historia wydarzyła się naprawdę”. Pada też wyznanie konkurencyjne, czyli kojące: „Dzięki prostocie dialogów i dobrej grze aktorskiej wierzymy, że tak mogli rozmawiać brytyjscy żołnierze z czasów I wojny światowej”. Cóż za ulga! Wołam tak i dodaję od siebie: dzięki prostocie uśmiechu farb na desce Leonarda wierzymy mocno, że tak mogły się pół tysiąca lat temu uśmiechać kobiety Florencji! Dalej Robin Hood wielogłowy biadoli o braku psychologicznego wyrafinowania bohaterów Mendesa, oraz że brak ten właśnie rodzi pustkę opowieści, która przypomina raczej grę komputerową niż film. Czyli ideowy łucznik biadoli w istocie o przeroście formy nad treścią, nad słuszną, humanistyczną ideą, a tak biadolić da się tylko wtedy, kiedy tkwi się na pociesznym, wzruszającym poziomie pierwszoklasisty, na którym to poziomie forma i treść w dziele sztuki są od siebie niezależne zupełnie, można więc prawić o formie bez treści, po chwili zaś - o samej treści, pomijając formę. Wreszcie przyglądamy się takiemu oto finałowi refleksji o grzechach arcydzieła 1917 – zdaniu Robin Hooda, który zna moc palących problemów współczesności. „Zbyt brutalne i skomplikowane mamy czasy, by takie estetyzowanie i uproszczenia nazywać odkryciem”... Cóż dodać?... A przecież mogło być zupełnie inaczej! Mogło być naprawdę pięknie, krwiście ideologicznie, z dostojnym przesłaniem, złotą nicią wyszytym na chorągwi! Oto Robin Hood zwrócił celną, porażająco celną uwagę, że film 1917 dzieje się w roku 1917 - a niewiele, jakże niewiele czasu później Polska odzyskała niepodległość! I jak tu nie wielbić przenikliwości naszej.

„To historia posłańca, który miał do przekazania wiadomość”. Powtórzę, gdyż zimne, bezlitosne frazy należy powtarzać wciąż od nowa. „To historia posłańca, który miał do przekazania wiadomość”. Tych słów, wśród których nie ma nawet rzeczownika „wojna”, a cóż dopiero mówić o innych literach ideologicznych, tych ośmiu słów użył Mendes, zapytany o istotę swoje przypowieści 1917. Po czym – zapewne by uciąć wszelkie, łatwe do przewidzenia, publicystyczno-humanistyczno-ideologiczne dociekania kapłanów sztuki intensywnie treściwej, pełnej ważkich przesłań dla ludzkości – dodał: „I to wszystko, co mogę powiedzieć”. Od cięcia tego jak niewiele czasu minęło do chwili, kiedy nasz Robin Hood lekko, swobodnie, jakby wiódł Poloneza – przeszedł od przypowieści Mendesa, do Polski?

     Gdyby Mendes znał to klasyczne przejście nadwiślańskie, które, dokądkolwiek by się szło – zawsze do Polski prowadzi, dzięki któremu, na ten przykład, bez zmrużenia oka twierdzimy (co wyraźnie słychać w jednym z popularnych seriali), że Jezus był Polakiem, gdyż mama jego była oczywiście Polką, Marysią urodzoną w Częstochowie, gdzie przebywa do dziś – gdyby Mendes znał tę naszą ideologijkę, cudowną i nie do zabicia, film o jakże pięknym przesłaniu mógłby stworzyć! Opowieść 1917 nie kończyłaby się sceną odpoczynku piechura pod drzewem. Oj, nie! Wstałby piechur i ruszył na północ, nucąc pod nosem a to „Bogurodzicę”, a to „Pierwszą brygadę”, a to wreszcie „Mazurka Dąbrowskiego”, oczywiście przystając na chwilę. Po miesiącach marszu i śpiewu – stanąłby na baczność w gabinecie Józefa Piłsudskiego, po czym zostałby jego wiernym, najwierniejszym adiutantem, pieszczotliwie i ciepło zwanym „Perypatetyczkiem”! Tak oto film 1917 przemieniłby się cudownie z zaledwie arcydzieła sztuki, w aż wehikuł słusznej idei i wiekopomnego przesłania. Zaś Robin Hood nadwiślański piałby o cudownym związku zgody między formą i treścią, tudzież treścią oraz formą. Tak, pięknie by było! I zwłaszcza za scenariusz, czyli za fabułę, dostałby film Mendesa Oscara, a nawet od razu dwa Oscary, jednego z wąsami!... A co z ideowo mętną od lat pięciuset „Giocondą”?

     Z cudownie przemienionego filmu 1917 przykład wziąwszy – ożyłaby na chwilę stara topolowa deska. Rozmiękłe farby pozwoliłyby Giocondzie zacząć uśmiechać się szeroko, szerzej, jeszcze szerzej, najszerzej, tak szeroko, że zgromadzeni przed obrazem Leonarda w Luwrze Japończycy zamarliby z niedowierzania, słysząc dobiegający z głębi deski szczery polski rechot, i widząc w rozwartych niby jaskinia ustach damy z Florencji tycie szeleszczące skrzydła husarii zamiast zębów. Tak, zamarliby, ale też pojęliby wiekopomne przesłanie, wreszcie jasne jak słońce. „Od teraz, aż po koniec świata Gioconda popiera akcję Jana III Sobieskiego pod Wiedniem!”

Paweł Głowacki