Niepoważna wiewiórka

Ostatnia aktualizacja: 03.04.2020 20:51
Koniak za koniakiem, bar za barem, knajpa za knajpą, i z każdą godziną radość coraz potężniejsza. Diabły? Jakie diabły! Nie ma diabłów! A w finale, o brzasku – bar ostatni, finalne, higieniczne piwo. Ale też - markotność Waldorffa.
Widok ogólny opactwa od strony Wisły
Widok ogólny opactwa od strony WisłyFoto: NAC

A wtedy piękne dziewczę zaczęło spokojnie dłubać palcem w nosie.

Witold Gombrowicz "Dziennik"


Istnieje groteskowe przypuszczenie - i tylko ono, gdyż pewności nie będzie nigdy - że powodem zjawienia się tańczącej krowy w starej Krzysztofa Pendereckiego opowieści o diable była wiewiórka, która pewnego popołudnia roku 2012 zachowywała się w Lusławicach zupełnie jak nie wiewiórka. Była otóż - niepoważna. Ot, rudy klaun, błazen drzewołaz. Albo człowiek, na śmierć znudzony oczywistością. Ciskała orzechami w koleżankę, zajętą czesaniem ogona, a gdy ta, trafiona w łebek, karciła żartownisię wzrokiem – żartownisia robiła głupkowatą minę i wykonywała gest niewiniątka. Spacerując po parku, wędrując alejami wśród tysiąca ośmiuset olśniewających, przez siebie sadzonych drzew i krzewów, dostrzegł Penderecki żartownisię akurat w chwili niewiniątka. Pod dębem - między korzeniami którego Penderecki umieścił kopę kurzych jaj, gdyż, jak uczy daleka przeszłość, nic lepiej na dęby nie działa – w cieniu cudnego dębu na jajkach rudy błazenek, gdy trafiona koleżanka masowała zbolałą potyliczkę - łapki na boki rozkładał, co znaczyło: „Ja?! Ja?! Co ty! Jak ja, jak nie ja?!”. Po czym – znów. Bęc, minka, łapki w bok. Bęc, minka, łapki w bok. Bęc, minka, łapki w bok... Przed czwartym nawrotem komedii Penderecki ruszył dalej.

              Być może przy następnym dębie wróciła do niego stara opowieść, od początku do końca jednoznacznie ciemna. Jego operowy debiut sprzed lat 43! „Diabły z Loudun” - wedle ponurej prozy Aldousa Huxleya i bliźniaczo czarnej teatralnej sztuki Johna Whitinga. Oto Francja, początek XVII wieku, mieścina Loudun i w mieścinie tej miłość zakazana, demoniczna, miłość idąca na całość. Już nie na sam widok, a tylko na wspomnienie widoku ciała Grandiera, proboszcza lokalnej parafii św. Piotra – Joanna, a raczej szaleńczo niecierpliwa skóra Joanny, przeoryszy zakonu św. Urszuli, zaczyna gardzić Bogiem, wiarą, kamiennymi tablicami, zbawieniem, słowem wszystkim, dokładnie wszystkim, co nie jest Grandierem i co zabrania jej dotyku palców Grandiera. Piekło w Loudun się rozpętuje, diabeł rządy ciemności rozpoczyna. Knucia więc kwitną, posądzenia, oskarżenia, opętania pojedyncze i zbiorowe, a czy rzeczywiste – to już bez znaczenia. A jeśli opętania – to egzorcyzmy. Po nich zaś dni nieuchronne – proces Grandiera. Wpierw tortury, później osądzanie z finałem wiadomym od początku, czyli wyrok śmierci na stosie. Lecz Grandier nie przyznaje się do winy, do zbrodni gardzenia miłością, do grzechu seksu z przeoryszą Urszulanek, do konszachtów z demonami. Nawet w płomieniach trzyma się swego gromkiego „Nie!”. Amen. Koniec. Kurtyna... Był początek nocy 20 czerwca roku 1969, na scenie opery w Hamburgu skończyła się światowa prapremiera „Diabłów z Loudun” w fantastycznie ciemnej, jednoznacznie ciemnej inscenizacji Konrada Swinarskiego, w scenografii Lidii i Jerzego Skarżyńskich, która nie dawała szans na wytchnienie. Dobiegły końca prawie dwie godziny doskonałego ołowiu bez krzty puchu. A do tego później jeszcze ten czarny koturn publicznej opinii! Te oblicza jednoznacznie marsowe! Hymny o złu zamieszkującym człowieka, o śmierci na stosie jako figurze moralnego zwycięstwa, o płomiennym dowodzie na wewnętrzne przeobrażenie, o słabościach człowieczych, o heroicznym dawaniu dowodów prawdy, o bohaterskim osiąganiu wewnętrznej wolności, o teatrze moralnego niepokoju, w którym to teatrze ukazywane zło ma służyć poszukiwaniu utraconych wartości... Tu, na dębowej alei w Lusławicach, 43 lata po prapremierze - wciąż strach się bać. Cóż więc mówić o lęku wtedy... Kuli się Penderecki. 

Kuli ramiona, zawraca i pod pierwszym dębem widzi znów to samo. Bęc, minka, łapki w bok. Bęc, minka, łapki w bok... Naraz prostuje skulone plecy, uśmiecha się, przyspiesza. Już ma pewność.

     Nie wiadomo, czy niepoważna wiewiórka zdarzyła się tamtego dnia w Lusławicach naprawdę, lecz wywiad, którego Penderecki udzielił z końcem roku 2012 lub z początkiem 2013 - jest realny. Wyznał w nim, że raz jeszcze przejrzał dzieła Whitinga i Huxleya i poczuł, że jego starym „Diabłom z Loudun” bardzo, ale to bardzo brakowało i brakuje – komizmu. Dlatego litym ciemnościom wersji hamburskiej – dokomponował jasną lekkość. Jest to luźna, swobodna pogawędka dwóch znudzonych swym monotonnym fachem egzorcystów, pogawędka o przeróżnych śmiesznych przypadkach opętania. Na przykład o szatanie, który przybrał postać szalonej krowy i jako szalona krowa, jako krasula niepoważna, popisywał się dzikimi harcami oraz idiotycznymi tańcami – w kościele, przed ołtarzem, podczas ceremonii zaślubin. To wyznał Penderecki w wywiadzie, więc 12 lutego roku 2013 właśnie to – odciążone błazenadą „Diabły z Loudun”, „Diabły z Loudun” rozjaśnione historią diabła pląsającego jako krowa – zobaczyli widzowie opery w Kopenhadze.

     Po prostu – wykonał Penderecki gest Szekspira. Aby jego portret świata był pełny – dodał swemu staremu portretowi świata wymiar groteski. Jan Kott naucza, że opowieści nieogarnionego Stradfordczyka nigdy nie są do końca jednoznaczne w swych intonacjach - ani jedynie komiczne, ani tylko tragiczne - albowiem są gorzkie. To znaczy – zawsze pełne i zawsze nieuchwytne. Umykające. Jak świat. I jak świat - dwuznaczne. Całkiem jak ta stara heca z Jerzym Waldorffem.

              Po prapremierze jednoznacznych „Diabłów z Loudun”, Swinarski i Skarżyński zabrali całe wykwintne towarzystwo polskie na nocną wycieczkę do tańczącego Hamburga. Oni, państwo Pendereccy, Lidia Skarżyńska, Barbara Witek-Swinarska, Andrzej Cybulski, może jeszcze Zbigniew Herbert, ale Skarżyński nie ma pewności co do Herberta. Ma za to, wspominając, pewność, że wędrówka była przeciwieństwem prapremiery. Była lekkością samą, oddechem, spokojnym błazeństwem. Koniak za koniakiem, bar za barem, knajpa za knajpą, i z każdą godziną radość coraz potężniejsza. Diabły? Jakie diabły! Nie ma diabłów! A w finale, o brzasku – bar ostatni, finalne, higieniczne piwo. Ale też - markotność Waldorffa. „Dla mnie to miejsce jest jakieś martwe”, marudzi. I po długim, uważnym przyglądaniu się kelnerkom, zniesmaczony jest, że one jakieś takie osmolone, brudne, nieapetyczne... Towarzysze podróży jeszcze wytrzymują, jeszcze przez minutę, dwie dyskretnie się duszą, cudem trwają w ciszy, lecz w trzeciej minucie – wulkan rechotu wybucha. Zgapił się Waldorff! Pierwszy raz w życiu - nie zobaczył istoty. Nie dostrzegł, że kelnerki, to nie kelnerki, jeno kelnerzy w sukienkach.

     Jerzy Waldorff, który w Hamburgu, kilka godzin po prapremierze jednoznacznie ciemnych „Diabłów z Loudun, nie rozpoznaje zarostu, budzącego się o świcie na policzku młodzieńca, i myli zarost ten z kurzem, po całej nocy osiadłym na licu dziewczęcia! Czy to nie jest tak samo kojąco błazeńskie i tak samo nierealne, może nawet bardziej nierealne, niż niepoważna wiewiórka, prawie pół wieku później, w Lusławicach, dla hecy i zachowania równowagi świata – ciskająca orzechami w koleżankę, która pilnie czesze swój ogonek?

Paweł Głowacki