Nagle nic już nie znajdujemy

Ostatnia aktualizacja: 03.09.2020 08:35
Banalne gesty, trywialne zdarzonka, cały ten nieprzebrany plankton szarej doraźności – w tym wciąż rozpływa się figura tytułowa. A kto nie w tym się rozpływa? Permanentnie przepada się – niby w czym innym, jeśli nie w byle czym, codziennym i powtarzalnym?
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Greeker/Pixabay

Rozsypiaj zmysły
W małych śmierciach
Niepotrzebności---
Miron Białoszewski „Wiwisekcja”

 

Biedny brzuchomówca… Cóż innego pozostało, jeśli nie cicha ta litość, to pełne troski westchnienie? Na wieść, że od 31 sierpnia Jarosław Gajewski dzień w dzień o 11.00 czytał będzie w radiowej Dwójce fragmenty ostatniej powieści Roberta Walsera „Zbój”, pierwszy raz chwilę temu wydanej przez PIW w nieuchronnie nieomylnej polszczyźnie Małgorzaty Łukaszewicz – cóż więcej nad przekazanie wyrazów współczucia można było dla Jarosława Gajewskiego uczynić? Miał czytać finezyjną, pożegnalną bajkę Walsera  a jakżeż on będzie ją czytał, a raczej co będzie czytał, skoro sednem finezji bajki tej jest, że bajki tej nie ma i nie ma, bez wytchnienia nie ma przez wszystkie zachwycające 190 stronic? Co miałem więc robić w poniedziałek, ostatni dzień sierpnia? Nie współczuć, jeno krzyczeć: Nie czyń tego, aktorze wyborny! Wstrzymaj się, brzuchomówco, poddaj się, póki cichy jesteś, bo gdy tylko zaczniesz – amen w pacierzu! Pójdziesz na dno, a dna tam – nie ma!? Było już za późno. Wybiła 11.00. Sunący z radia ciemny, miękki głos układał się w pierwsze takty „Zbója”. Edith go kocha. Więcej o tym potem.

Niezwykłe otwarcie! Kurtyna w górę – i natychmiast najwyższe C miłosne. Tak. Tyle że ledwo C zawisło pod sufitem – duch opowieści, inaczej zwany narratorem, gwałtownie rezygnuje z najwyższego C. Porzuca sufit i po drabince mrukliwego Więcej o tym potem – złazi na ziemię, by tutaj uchylić furtkę wiodącą do innych, niskich smaków, do świata szarych nielotów. Taki prolog – sześć słów, jedna samotna samogłoska, dwie kropki. Nic więcej – i w takim maleństwie rytm wszystkiego, co później, rytm falowania aż do końca. Intonacja utraty, a raczej intonacja ciągłego tracenia. Tracenia wątku, krajobrazu, gestu - na rzecz jakiejś dygresji bądź innego wątku, kolejnego krajobrazu, następnego gestu. Ciągłe umykanie w bok, zbaczanie, a później coś jakby zapomnienie, że należy wrócić na ścieżkę. Jakoś tak rozrasta się bajka Walsera, we wszystkie strony, od pierwszych taktów biorąc w nawias święte reguły każdej porządnej bajki, porządnej powieści, porządnego tkania językowej całości, co jasno wiedzie od prologu, przez punkt kulminacyjny, po wyjaśniające wszystko rozwiązanie na końcu. „Zbój” puchnie we wszystkie strony świata, a każda ze stron tych jest lepiona z codziennej bylejakości. Banalne gesty, trywialne zdarzonka, cały ten nieprzebrany plankton szarej doraźności – w tym wciąż rozpływa się figura tytułowa. A kto nie w tym się rozpływa? Permanentnie przepada się - niby w czym innym, jeśli nie w byle czym, codziennym i powtarzalnym?

Czesława Miłosza „Piosenka o końcu świata” to song gorzki, ale też dziwnie uspokajający, jak każda demaskacja tanich pocieszeń. Koniec prawdziwy jest w piosnce tej końcem zawsze niezauważonym. Pszczoła dalej krąży, rybak dalej tka sieć, delfin dalej fika nad słoną wodą, wróbel dalej tkwi na rynnie, wąż dalej lśni, pijak dalej drzemie w trawie, dźwięk skrzypiec dalej trwa, zaś staruszek podwiązuje krzak pomidorów, jak podwiązywał wczoraj i od początku, i jak będzie podwiązywał jutro i do końca, który, jak wszystkie końce, będzie zwyczajnie przeoczony. A co ze zdarzeniami spiżowymi, na marmurowych koturnach, wiekopomnymi? Walser, wymieniwszy kilka drobiazgów i małych gestów, co zostały po czyjejś śmierci, uśmiecha się kwaśno nad powagą rozpięcia świata między tym, co tycie, a tym, co gigantyczne. Niemal komicznie wygląda takie zestawienie obok siebie wdowich przedmiotów użytkowych i ważkich wydarzeń bieżących o historycznym znaczeniu. Po jednej stronie sprawa filiżanki do kawy, słodki sekret postępku pazia, a po drugiej gazetowe doniesienie, poruszające i wprawiające w dygot cały kulturalny świat.

Las, w którym gubi się, a raczej w którym narrator wciąż gubi tytułową figurę „Zbója”, jest gąszczem godnym znikomości kawowej filiżanki i całej pięknej marności, zaludniającej piosnkę Miłosza. Bohater wciąż przepada nagle w lesie byle czego, by po chwili znów się objawić i – zniknąć kolejny raz. Taka chwilowość, taka momentalność, takie bezradne krążenie, bez reszty wypełniające czekanie na koniec - jest zasadą jego bycia. Tak jak rytm pożegnalnej prozy Walsera to rytm znikania. Nie, nie o temacie mówię. Tematem nie-bajki Walsera wcale nie jest znikanie. Ona nie ma tematu innego niż los. Pożegnalna nie-bajka Walsera po prostu – sama jest znikaniem. Powolnym zanikaniem kształtów, gestów, widoków, twarzy. Pisał ją Walser ołówkiem na karteluszkach, stawiając litery niewiele większe od ziaren piasku. Aby mrówcze te hieroglify odcyfrować, trzeba było zatrudnić deszyfrantów z potężnymi lupami w garściach. Pisał Walser „Zbója” tak, jak by nie chciał, by możliwe było jego czytanie. I jak by pragnął po stopniach nieczytelnych znaków wejść do wnętrza kartki i zostać tam już, zniknąć w nieludzkiej cienkości pomiędzy stroną przednią a tylną. Zniknąć tak, jak na powierzchni 160 stron znika intonacja cała, jak gubią się sensy, jak zamiera życie zdań. Posłuchajcie W.G. Sebalda, portretującego istotę prozy Walsera. Tego nie sposób ominąć.

Ma tę właściwość, że rozpada się przy czytaniu, tak iż w parę godzin po lekturze już się nie pamięta efemerycznych postaci, zdarzeń i rzeczy, o jakich była mowa. Czy chodziło o damę imieniem Wanda czy o wędrowca, o panną Elenę czy o pannę Edith, o ochmistrza, lokaja czy o „Idiotę” Dostojewskiego, o pożar teatru, owację, bitwę pod Sempach, wymierzony komuś policzek czy o powrót marnotrawnego syna, o kamienną urnę, kosz podróżny, zegarek kieszonkowy czy o kamyk? Wszystko, co zawiera się w tych niezrównanych książkach, ma, jak może powiedziałby ich autor, skłonność do ulatniania się. W miejscu, które przed chwilą wydawało się szalenie ważne, nagle nic już nie znajdujemy.

Jak to czytać na głos? Ten ul, tę falującą pajęczynę, ten balet znikania i zjawiania się, ten mrowiący się portret pierzchliwości, nicowany lodowatą ironią i śmiechem. Jak to nieogarnione, niebywale gęste zbiorowisko słów przeczytać zwłaszcza w radiu, któremu przecież nie powiesz: Przepraszam, radio, bardzo przepraszam, że przerywam, ale czy mogłoby radio powtórzyć pięć ostatnich zdań, bo nie do końca je zrozumiałem…? Płonne troski! Zupełnie zbędna mina kwaśna! Nie na miejscu pretensje!

Jest odwrotnie, niż się zdaje. Dla znikliwości „Zbója” - radio wcale nie zgubą, a ocaleniem się okazuje. Będąc światem samych tylko dźwięków, jest światem lekkiego znikania, bo cóż lżej znika, umyka, pierzcha, niż dźwięki? Od 31 sierpnia więc „Zbój” Walsera jest w Dwójce dzień w dzień o 11.00 – w istocie jak u siebie na starych karteluszkach, mozolnie zaczernionych przez Walsera ołówkowym piaskiem. A do tego jeszcze Gajewski, brzuchomówca wytrawny, który uczynił rzecz najmądrzejszą z mądrych: zdławił swą sztukę brzuchomówstwa. Nie, wcale nie do zera. On ją zredukował do poziomu eleganckiej dyskrecji, arystokratycznej wstrzemięźliwości. Porzucił możliwość bycia przez chwilę cyrkowym klaunem, co w minutę dobywa z gardła swego sto różnych odgłosów, ludzkich i zwierzęcych, po czym je – połyka. Zostawił sobie jedynie małą grę ciszy z głosem falującym niespiesznie. Nic więcej. W ascezie takiej czysto, dotkliwie brzmi nieustanne znikanie Zbója w byle czym, te chwile gubienia przezeń zmysłów w tłumie rzeczy niepotrzebnych. A zwłaszcza chwila na końcu, kiedy da się odczuć, iż w miejscu, w którym był jeszcze przed chwilą  już nigdy się nie zjawi.

Paweł Głowacki