Nos

Ostatnia aktualizacja: 10.10.2020 18:46
Pan niewidzialny opowiada bajkę tyleż omszałą, co nową, lecz niemożliwą bez omszałych ingrediencji. On nie snuje skansenu, on snuje finezyjny, smakowity pastisz.
Portret Louisa Roberta. Autor: Flix Bracquemond (1873)
Portret Louisa Roberta. Autor: Félix Bracquemond (1873)Foto: metmuseum.org/domena publiczna

Gogolowi

 

     Orli? Szeroki? Kartoflany? Długi? Gładki na czubie? Cały dziobaty? Krzywy? Perkaty może? A dziurki? Któraś większa, czy idealnie równe? I co z kolorem? Jak wygląda organ, którym narrator powieści Radka Raka "Baśń o wężowym sercu" wącha świat, to znaczy język od dawna nie z tego świata? Jaki nos posiada niewidzialny pan, który na 59 stronie snutej przez siebie bajki słowa "paralusz" i "powój" mówi tak naturalnie, jak by we wtorek o ósmej rano, w osiedlowym sklepie na rogu piekielnie ruchliwej ulicy Nowoczesności i na amen zakorkowanej alei Palących Problemów, ze stoickim spokojem prosił ekspedientkę o "bułkę" oraz "masło"? Starego zaś pana, Stanisława, który od kilku lat cierpiał na paralusz i jeździł na fotelu z kółkami, całkowicie oplótł pachnący powój, tak że wystawały spod niego tylko gładkie jak marmur dłonie. Nie chce być inaczej, flora okutała Stanisława szczelnie, lecz śmierć głodowa mu nie grozi. W zdaniu następnym pan niewidzialny mruczy ocalenie. Wokół cięgiem brzęczały pszczoły, wchodziły staremu jaśniepanu do ust i karmiły go pyłkiem i pierzgą.

     Te i resztę zdań "Baśni o wężowym sercu", akapitów, gdzie mrowią się obrazy niemożliwe poza snem, niewidzialny pan snuje z kamienną twarzą, bez nerwowego mrugania, niewzruszenie. Podobnie jak wielka kolumbijska profesorka onirycznych narracji, babcia Tranquilina o szarych oczach, zamglonych kataraktami, która fantastyczne i przerażające historie o umarłych, wędrujących nocami po domu, tyciemu Marquezowi snuła zmierzch w zmierzch właśnie z kamienną twarzą, którą duży Marquez przystrajał później intonacje wszystkich swych bajek pamiętnych, a zanim zaczął je snuć, pewnego popołudnia pierwszy raz w życiu czytał "Przemianę" Franza Kafki w tłumaczeniu Jorge Luisa Borgesa i po dwóch pierwszych frazach, w których człowiek zmienia się w robaka, wydał wrzask fascynacji: Niesamowite! Tak mówiła moja babka! Ponoć miała orlą twarz, więc i nos musiał być trochę niczym dziób drapieżnego ptaka.

     Obok pszczół, czule karmiących starego jaśnie pana, leży u mnie blok rysunkowy, ołówek, kolorowe kredki. Nie, nie będę się wygłupiał szkicowaniem nosa narratora "Baśni o wężowym sercu", lecz przygotowałem sprzęt, gdyż może przyjdzie Jerzy Skarżyński i zrobi to za mnie. W końcu cuda nie takie, jak zmartwychwstanie, dzieją się u Raka bez ustanku, i dzieją się jak gdyby nigdy nic. Może więc rzeczywiście… Skarżyński byłby świetny! Ponad wszystko wielbił gęste sny, a że portretował je jak nikt inny – wiadomo to choćby z jego scenografii do filmu "Sanatorium Pod Klepsydrą", co go Wojciech Jerzy Has stworzył na kanwie snów Brunona Schulza. W którymś wywiadzie Rak wspomina Schulza. Nie sposób się dziwić. Nie sposób też nie godzić się z uzasadniającą przyznanie Rakowi nagrody Nike laudacją Pawła Próchniaka, gdzie twórca onirycznej "Xięgi Bałwochwalczej" i "Wiosny" słusznie zjawia się i zjawia wciąż od nowa. Gdyby zatem pod ręką Skarżyńskiego nos pana niewidzialnego stał się widzialny – cóż to byłby za nos! Ani orli, ani krzywy, ani szeroki, ani w jakikolwiek inny sposób rzeczywisty. I byłby w odcieniu zupełnie nie z palety barw przynależnych jawie, czyli ani blady, ani siny, ani czerwony, ani różowy. Byłby to po prostu nos kształtu taktownego i doskonale niespiesznego koloru. I taki też – zupełnie różnych od innych narratorów teraźniejszych - byłby cały pan niewidzialny, gdyby widzialność nadał mu Skarżyński.

     Wszystko – gatunek wełny, z którego uszyto garnitur, także jego krój, rodzaj guzików i nici, szwy koszuli i wcięcia kamizelki, łańcuszek od zegarka, kształt butów, laska wsparta o kolano nogi założonej na nogę, aksamitny melonik na włosach nie zmierzwionych, oczy szare jak u Tranquiliny, suche, spokojne czoło, łagodnie opadnięte powieki i nie ufajdane publicystyczną śliną wargi pod nosem taktownym, niespiesznego koloru – wszystko u pana w końcu widzialnego byłoby z planety jakości spóźnionych, ale nie bardzo, najwyżej o krok. Wszystko byłoby dyskretnym urokiem nienapastliwej burżuazji, której nieliczni członkowie nocami nie dygocą z niezdrowego podniecenia twórczego na dusznym skrzyżowaniu Nowoczesności i Palących Problemów, tylko śpią u siebie w domu, gdzie pełno książek i mroku miłego przy czytaniu w dyskretnym świetle lampki dobrze wychowanej, gdyż cichej. A pan niewidzialny czytał wiele, wiele starych baśni, starych klechd, starych historii fantastycznych. I jak sam Rak – wiele w życiu nasłuchał się oralnej twórczości starek prowincjonalnych i wiejskich starzyków. Nie dziwią go więc tamte intonacje, tamte metafory, tamte słowa-zaklęcia, jak "paralusz", "powój", "pierzga" i tysiące innych, bliźniaczo zamierzchłych, zaludniających wszystkie kartki "Baśni…", ani w końcu tamte zdarzenia cudowne, choćby zarastający roślinnością dwór pański i wielki inwalida o dłoniach iście marmurowych, karmiony przez pszczoły. Jak Raka - nie dziwi pana niewidzialnego, nie płoszy go, nie skłania do pogardy gęstość i żywotność czasu przeszłego, dokonanego, więc Skarżyński, ostatnimi ruchami ołówka, na kolanie nogi założonej na nogę domalowałby panu wreszcie widzialnemu – książkę. Borgesa "Raport Brodiego", otwarty na bajce "Spotkanie".

     Zostawmy detale. Ot, dawno, dawno temu żyło sobie dwóch gauczów, co czuli do siebie pogardę śmiertelną. Jeden miał ukochany nóż – z głowicą w kształcie litery U. Na ostrzu ubóstwionego noża drugiego widniało wyryte drzewko. I zmarli gauczowie, nie rozstrzygnąwszy waśni w pojedynku. Żaden z dwóch urażonych honorów nie został ani ocalony, ani pogrążony do dna. Wiele, wiele lat później, w zupełnie innym świecie, w realności pełnej ulic Nowoczesności i alej Palących Problemów, na przyjęciu w domu kolekcjonera białej broni pokłóciło się dwóch pijanych młodzieńców, Uriarte i Duncan. Co robić? Bić się, rzecz jasna! Ktoś otworzył gablotę z eksponatami, błysnęły noże – ten z literą U i ten z wyrytym drzewkiem. Padł trup. W końcu? Tak, wreszcie, gdyż w istocie to nie dwaj młodzieńcy się pojedynkowali. Borges jest zachwycająco chłodny. Tym epilogiem "Spotkania" kłaniam się Rakowi.

     Uriarte nie zabił Duncana. Noże tu walczyły, nie ludzie. Spały obok siebie, w szklanej gablotce, dopóki nie obudziły ich dłonie. Może zadrżały, gdy je obudzono? Dlatego zadrżała ręka Uriartego, dlatego zadrżała dłoń Duncana. One umiały walczyć – one, a nie ich narzędzia, ludzie – i dobrze walczyły tej nocy. Długo się szukały, po długich drogach, i wreszcie się znalazły, kiedy ich gauczowie byli już prochem. W ich żelazie drzemała przyczajona ludzka niechęć. Rzeczy trwają dłużej niż ludzie. Któż wie, czy nie spotkają się znowu, czy to już koniec historii.

     Rzeczy trwają dłużej niż ludzie, a cóż dopiero słowa. Zwłaszcza te matuzalemowe twory, na powrót migoczące u Raka w "Baśni o wężowym sercu", ten "paralusz" w dziesiątkach wcieleń, wszystkie te "pierzgi" i ze sto innych "powojów". Także rusałki, konie czarodziejskie, magiczne blaski, przepowiednie, zaklęcia i legion cudów nie z tej ziemi, lecz kojących tę ziemię, jak choćby chwila zawrotna, kiedy zjawa o imieniu Malwa pocałunkiem w usta przemieniła fatalnego księdza biskupa w kawał próchniejącego drewna, który postawiono na oszklonej werandzie, gdzie porósł mchem i hubami, a pszczoły uczyniły w nim ul. Słusznie uczyniono. Zwierzęta, co karmią zmieniającego się w powój starego jaśnie pana, winny mieć dom.

     To zacne i liczne semantyczno-fabularne towarzystwo, ten nadzwyczajnie sensualny pchli targ prozatorski, migoce, gdyż obudził targ pan niewidzialny, narrator o słuchu absolutnym, obudził, snując bajkę nie o teraźniejszości, a dla teraźniejszości. Obudził całkiem tak, jak młodzieńcy obudzili noże, zarazem budząc starą opowieść, aby wybrzmiała w nowych czasach. Pan niewidzialny opowiada bajkę tyleż omszałą, co nową, lecz niemożliwą bez omszałych ingrediencji. On nie snuje skansenu, on snuje finezyjny, smakowity pastisz. Rak dobrze wie, że pisanie jest pamięcią, zwłaszcza pamięcią słów, intonacji, rytmów. Nie ma już niegdysiejszych starek i dawnych starzyków, co bajali o tamtym świecie, o podszewce rzeczywistości, aby lżej było trwać na tym świecie. Lecz pałętają się jeszcze ich bajania. Choćby ten song, co nim Radek Rak i pan niewidzialny otwierają "Baśń o wężowym sercu".

Wieczorem, wieczorem

Pieśń się niesie borem.

Kogo pieśń poniesie,

Zatraci się w lesie.

     Powtórne, ale nie lustrzane snucie tego, co było snute kiedyś, własnym głosem powtarzanie głosów dawnych. Niektórzy, choćby William Szekspir, dowodzili, wciąż dowodzą, że literatura nie jest niczym mniej niż taką właśnie smakowitą zatratą, o której bajano odkąd istnieje literatura. Zatem nie – to nie jest koniec historii.

 

PS Tych, co lubią chłeptać kawę z ławy, informuję, że powieść Radka Raka "Baśń o wężowym sercu" jest o tym, że Jakub Szela bardzo się kiedyś zdenerwował, w związku z czym polało się sporo krwi. Wiecie już? Wiecie. Więc możecie spokojnie nie czytać.

Paweł Glowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki