Polityka historyczna na ulicach

W takich momentach jak 15. sierpnia potrzeba głosów, które zakłócą fałszywe poczucie jedności i doskonałe samopoczucie władzy.

2007-08-20, 12:39

Polityka historyczna na ulicach

W takich momentach jak 15. sierpnia potrzeba głosów, które zakłócą fałszywe poczucie jedności i doskonałe samopoczucie władzy.

Defilada Wojska Polskiego w Warszawie, fot. J. Szymczuk

Wielka parada wojskowa na ulicach Warszawy potwierdziła zamiłowanie braci Kaczyńskich do organizowania spektakli władzy, które widać było już w quasi monarchicznej ceremonii zaprzysiężenia Lecha Kaczyńskiego na prezydenta RP. Zamiast, jak dotąd, skromnych uroczystości ze zmianą warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza otrzymaliśmy pełne rozmachu widowisko, uliczny teatr musztry, militarystyczne igrzyska. Problem z nimi nie polega tylko na ich kosztach (choć wydawanie pieniędzy na tego typu imprezy, w kraju, w którym - zgodnie z danymi GUS - co ósma osoba nie jest w stanie zaspokoić podstawowych biologicznych potrzeb jest cokolwiek niesmaczne), czy ich wątpliwej jakości estetycznej, ale na ich ideologicznej funkcji.

Kaczyńscy nie wyprowadzili czołgów przed Belweder tylko po to zaspokoić swoją próżność, czy odwrócić uwagę społeczeństwa od problemów sypiącej się w nieładnym stylu koalicji. Taki model obchodów 15. sierpnia wpisuję się w głęboko przemyślany przez PiSowskich strategów model polityki kulturowo-historycznej. Jej celem jest uformowanie z polskiego społeczeństwa konserwatywnej, nacjonalistycznej, w agresywny sposób przeżywającej swoją odrębność wobec innych wspólnot, jednorodnej wspólnoty narodowej. Ta polityka zaczęła się wraz z budową Muzeum Powstania Warszawskiego, gdy Lech Kaczyński był jeszcze prezydentem stolicy. Jak zauważył David Ost obecne rządy mają głęboko anachroniczną, XIX-wieczną wizję wspólnoty politycznej, którą widzą nie jako wewnętrznie różnorodne (podzielone różnymi interesami, poglądami, stylami życia, tradycjami) społeczeństwo obywatelskie, ale jako jednorodną, narodową wspólnotę. Ta wspólnota ma swoje „obiektywne interesy”, które reprezentuje władza. Kto się jej sprzeciwia musi jest podejrzewany o popełnienie zdrady. Wojskowe parady, takie jak ta sprzed kilku dni, gdy cały naród zachwyca się nowym wojskowym sprzętem i obsługującymi go „naszymi chłopcami”, gdy jednoczy się machając im biało czerwoną chorągiewką, są narzędziem budowania właśnie takiego modelu wspólnoty politycznej. W nim wszelkie wewnętrzne napięcia, sprzeczne interesy, głosy grup podporządkowanych i wykluczonych znikają w patriotycznym uniesieniu.

To wyciszanie wewnętrznych sporów w imię wspólnie celebrowanej jedności, na której symbol idealnie nadaje się właśnie armia, służy tym grupom, które mają w społeczeństwie dominującą, uprzywilejowaną pozycję. Sztucznie ujednolicona wspólnota, którą wytwarza taka polityka, projektowana jest od razu w przeszłość. W ten sposób historia jawi się, jako wizja narodu walczącego ze swoimi zewnętrznymi i wewnętrznymi wrogami, znikają z niej walki grup wykluczonych, walki między różnymi politycznymi projektami i inne „rachunki krzywd”.

REKLAMA

Intelektualiści związani z obecnym obozem władzy (R. Legutko, B. Wildstein) często zachwycali się „dynamicznym” amerykańskim modelem patriotyzmu. Stany Zjednoczone są krajem, gdzie uciszanie wewnętrznych sporów przy pomocy swoistej patriotyczno-militarystycznej „religii narodowej” zostało opanowane przez establishment do perfekcji. Najłatwiejszym sposobem wykluczenia jakiegoś żądania, czy opinii z publicznej debaty jest oskarżenie ich o „nieamerykańskość”, czy brak patriotyzmu. Krytyka armii i jej polityki ciągle jest w Stanach tematem zakazanym. Rządząca prawica wyraźnie pragnie przenieść ten model na polski grunt. Jest on groźny dla demokracji, fałszuje społeczeństwu obraz samego siebie. Jednocząc je w patriotycznych celebracjach pozornej, wyobrażonej jedności, prowadzi do jego depolityzacji, maskując realnie istniejące konflikty wewnątrz narodowej wspólnoty.

Dlatego to, co działo się na ulicach Warszawy, powinno wywoływać niepokój u tych, którym bliska jest wizja różnorodnej, otwartej na przeżywanie własnej różnorodności, spierającej się ze sobą wspólnoty, którą jednoczy autentyczna, polityczna debata i wartości republikańskie, a nie wspólne wymachiwanie narodową flagą. Zwłaszcza, że model myślenia o narodzie i jego sile, który stoi za wydarzeniami sprzed kilku dni jest głęboko anachroniczny, „bismarckowski”. W dobie Unii Europejskiej Polacy nie potrzebują czołgów i myśliwców bojowych tylko sprawnej administracji, kapitału ludzkiego, innowacyjności technologicznej, kulturowej etc. To stanowi dziś o sile narodów w tej części świata. Prawdziwie patriotyczny rząd powinien zająć się tym, a nie inwestowaniem w niepotrzebny sprzęt wojskowy, czy wysyłaniem polskich wojsk na misje wojskowe w odległych zakątkach globu.

W takich momentach jak 15. sierpnia potrzeba głosów, które zakłócą fałszywe poczucie jedności i doskonałe samopoczucie władzy. Głosów, które za Słonimskim powtórzą „ja marzę o Polsce słabej/lecz na takim świecie/gdzie słabość nie jest winą/i gdzie nie ma już warty”.

Jakub Majmurek

REKLAMA

Przeczytaj także:

Warszawa poszła w kamasze

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej