Mark Philippoussis skończył 45 lat
- Jak tylko wyjdę na kort, wszystko wraca do normy. Uwielbiam grać w tę grę. Będę walczył za każdym razem, o każdy możliwy punkt - stwierdził Mark Philippoussis. 7 listopada, 45 lat temu, urodził się australijski tenisista. Jeden z najlepszych w historii tego kraju.
2021-11-07, 05:00
Rodzina zrobiła wszystko aby ich pociecha mogła grać na kortach
Mark Philippoussis przyszedł na świat w Melbourne. 7 listopada, 1976 roku. Jego tata, Nicolas jest z pochodzenia Grekiem. Natomiast mama, Rossana, przyjechała na Antypody, z Włoch. Z obu tych kultur, oraz z tego co dała mu nowa ojczyzna, przyjmował do siebie najcenniejsze cechy. Południowy, pełny emocji temperament, przeplatał solidnym, anglosaskim, szkolnym wychowaniem. W takiej atmosferze dorastał. To niewątpliwie bardzo mu pomogło w kreowaniu swojej sportowej drogi.
- Moje najwcześniejsze sportowe wspomnienie miało miejsce, gdy miałam sześć lat. Mój tata wracał z pracy do domu. Zabierał mnie na grę w tenisa. Na tyłach starego kościoła, do którego kiedyś chodziliśmy, znajdowały się dwa twarde, cementowe boiska - wspominał po latach Philippoussis, swoje pierwsze kroki w białym sporcie.
Rodzice uznali, że należy go kształcić w tym kierunku. Mimo tego, że nie byli dobrej sytuacji finansowej, postanowili wszystko postawić na jedną kartę.
- Mój ojciec miał dobrą pracę w bankowości. Zrezygnował z niej, ponieważ powiedział, że chce pomóc mi spełnić moje marzenia. Zapomniał o swoich, a ja bardzo ciężko pracowałem i miałem szczęście spełnić swoje marzenia - stwierdził Australijczyk w jednym z wywiadów.
REKLAMA
Jego talent został szybko zauważony przez fachowców. Ojciec postarał się zdobyć dla syna sportowe stypendium australijskiego Instytutu Sportu. I ten je otrzymał. Wtedy przez kilka miesięcy szkoliła go największa ówczesna gwiazda tenisa ziemnego z Antypodów, zwycięzca Wimbledonu, Pat Cash.
- Rodzina to cały mój świat. To mój priorytet. Wszystko zrobili dla mnie. Marzyłem, aby zostać zawodowym tenisistą, a moja rodzina postawiła wszystko na jednej szali - powiedział Philippoussis.
Już w wieku juniorskim zdobywał pierwsze trofea
Gdy miał 18 lat wyjechał do Europy aby uczestniczyć w największych tenisowych turniejach. W 1994 roku, wraz z rodakiem Benem Ellwoodem zdobył Londyn. Wygrali, w rozgrywkach deblowych, Wimbledon.
- Kiedy po raz pierwszy zacząłem tam grać jako junior, to było jak nokaut. Zawsze byłem zachwycony kiedy tam wracałem (…) Tak bardzo kocham to miejsce, jest takie wyjątkowe - stwierdził Mark Philippoussis w jednym z wywiadów.
REKLAMA
Wspólnie z Ellwoodem, zdobyli także drugą lewę Wielkiego Szlema, Australian Open. Te, i wiele innych sukcesów, dało, urodzonemu w Melbourne tenisiście, trzecie miejsce w młodzieżowej klasyfikacji ATP na koniec roku.
Australijczyk, z europejskimi korzeniami, miał wyjątkowo mocny serwis
Mark, już od najmłodszych lat, szokował przeciwników niesamowicie mocną zagrywką. Nie dość tego, że była piekielnie silna to jeszcze wyjątkowo precyzyjna. Jest posiadaczem, w swoim rodzinnym kraju, rekordu zagranych asów serwisowych, w jednym meczu. W czasie najlepszego, w jego wykonaniu, turnieju wielkoszlemowego, na kortach Wimbledonu, zagrał ich aż 46. Miało to miejsce w czasie pojedynku, 1/8 finału, w roku 2003. Dzięki bardzo mocnym zagrywkom, pokonał wielką gwiazdę tamtych lat, Amerykanina, Andre Agassiego. Później doszedł do samego finału. W nim uległ 0:3, fenomenalnemu Szwajcarowi, Rogerowi Federerowi. Był to jedyny finał w Londynie, w jakim Australijczyk wystąpił, w czasie całe swojej kariery. Jest jednym z pierwszych tenisistów, którzy pokonali granicę 200 km/h. Z taką prędkością leciała zaserwowana przez niego piłeczka. Od tamtej pory nosił przydomek Scud (radziecka rakieta balistyczna przyp. red.).
Rekordzistą świata w tej konkurencji jest rodak Philippoussisa, Samuel Groth. Uderzona przez niego piłka poleciała z szybkością 263 km/h.
Niestety kontuzja kolana nie pozwoliła aby pokazał wszystkie swoje walory
W roku 1999 rozgrywał bardzo dobre partie na kortach w Londynie. Kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa. W 1/4 finału zmierzył się z Amerykaninem Petem Samprasem, późniejszym zwycięzcą tego turnieju. W pierwszej partii pokonał przeciwnika 6:4. Na początku drugiej, nagle upadł na kort.
REKLAMA
- Grałem w ćwierćfinale Wimbledonu '99, kiedy usłyszałem, jak coś w moim kolanie pękło i się urwało. Całkowicie zniszczyłem moją łąkotkę (…) Czułem się świetnie tego dnia. Kto wie, czy wygrałbym kolejne dwa sety, czy przegrałbym kolejne trzy - opisał Philippoussis poważną kontuzję, jaką odniósł w tym meczu.
Przeszedł skomplikowaną operację. Długo pauzował. Jednak odnalazł się po urazie i znowu zaczął bardzo dobrze grać. Najlepszym tego przykładem był finał Wimbledonu cztery lata później. Jednak kontuzja nie dawała o sobie zapomnieć. Musiał poddać się ponownemu zabiegowi. Niestety, w 2007, sytuacja była na tyle groźna, że niezbędna stała się kolejna ingerencja w chorą nogę.
- Miałem trzecią operację kolana i przez trzy miesiące jeździłem na wózku inwalidzkim, a przez kilka kolejnych miesięcy, chodziłem o kulach. Powiedziano mi, że już nigdy nie zagram zawodowo w tenisa. To mnie bardzo zaskoczyło - wspominał, ten bardzo przykry moment, tenisista z Antypodów.
Rzeczywiście sytuacja była krytyczna. Philippoussis prowadził dosyć hulaszczy tryb życia. Nie dbał o zabezpieczenie swojej przyszłości. I to pociągnęło za sobą bardzo dramatyczną sytuację. Dwa lata później musiał ogłosić upadłość. Stracił wszystko co miał, łącznie z domem, wartym kilka milionów dolarów.
REKLAMA
- Bardzo się wstydziłem (…) Byłem w ciemnym miejscu i miałem depresję - stwierdził Australijczyk, w jednym z wywiadów.
Na szczęście wrócił do sportu. Nie odnosił już większych sukcesów, ale odbudował się psychicznie i finansowo.
Przyszedł już czas na posumowanie kariery
Na kortach występował do 2017 roku. Od czasu do czasu jeszcze pokazuje się w turniejach charytatywnych. Jednak czynnie sportu już nie uprawia. Mimo to, ciągle towarzyszą mu emocje, kiedy wychodzi na mecz.
- Zawsze czuję się trochę zdenerwowany. Chodzę po korcie, trochę burczy mi w brzuchu. Po prostu się denerwuję. Ale to dobrze. Jak tylko wyjdę na kort, wszystko wraca do normy. Uwielbiam grać w tę grę. Będę walczył za każdym razem, o każdy możliwy punkt - stwierdził niedawno Scud.
REKLAMA
W tej chwili bardzo dużo poświęca uwagi swojej rodzinie. Żonie oraz dwójce dzieci. I mimo tego, że kontuzja przeszkodziła mu w karierze, jest z niej bardzo zadowolony.
- Chcę powiedzieć, że jestem dumny z tego, co osiągnąłem (…) Wygrałem 11 tytułów, ale bez Szlema. Czy jestem dumny? Tak. Czy ja też jestem rozczarowany? Trochę. Kilka razy miałem pecha - ocenił Mark Philippoussis swoje dotychczasowe sportowe życie.
AK
za thefamoustpeople.com, dailymail.co.uk, tenis-prose.com, scotsman.com, marca.com
REKLAMA
REKLAMA