"Ta zbrodnia nadal trwa". Ewa Siemaszko o rzezi wołyńskiej
Rzeź wołyńska to nie tylko historia – dla wielu rodzin to wciąż otwarta rana. To tragedia, o której należy mówić z uczciwością, ale bez nienawiści. W rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl badaczka rzezi wołyńskiej Ewa Siemaszko opowiedziała o dramacie ofiar, a także przedstawiła swoje spojrzenie na ekshumacje w Puźnikach i relacje polsko-ukraińskie.
2025-07-28, 07:55
Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl: Część Pani rodziny została zamordowana podczas rzezi wołyńskiej dokonanej przez UPA (Ukraińska Powstańcza Armia), a Pani rodzice byli świadkami tej tragedii. Czy pamięta Pani rodzinne opowieści z dzieciństwa na ten temat?
Ewa Siemaszko: Zamordowany został brat mojego dziadka, który mieszkał w tym czasie w zupełnie innej miejscowości niż moja mama i cała jej rodzina. Moi rodzice mieszkali w powiecie włodzimierskim, a ta zbrodnia miała miejsce w powiecie krzemienieckim, a więc w sporej odległości. Brat mojego dziadka, Tytus Holc, zginął wraz z ponad 60 innymi osobami podczas napadu na wieś Kąty 3 maja 1943 r. Wówczas był już osobą w podeszłym wieku i na czas nie opuścił domu. W chwili ataku ludność skierowała się do czterech budynków murowanych, z których była prowadzona obrona. Ale nie wszyscy zdążyli, a niektórzy nawet liczyli na to, że jednak nie zostaną zaatakowani. Te osoby, które pozostały w swych domach, zostały wymordowane.
Następną ofiarą był stryjeczny brat mojego ojca, który został zamordowany w lesie przez Ukraińca podczas ucieczki ludności po bombardowaniu niemieckim we wsi Bielin. Stacjonowała tam partyzantka 27. wołyńskiej dywizji. Partyzantka przesunęła się na północ i za nią uciekała ludność. To jest ostatnia wersja tej historii. W naszej książce Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945 jest inna wersja – Ukrainiec doniósł Niemcom i Niemcy go zastrzelili. Jednak późniejsze relacje dalszej rodziny wskazują na to, że został zamordowany przez Ukraińca.
Trzecia historia dotyczy zamordowania pięcioosobowej rodziny. To była dalsza rodzina mojej babci od strony ojca. W 1943 r. zostali straszliwie wymordowani. Mordy w okolicy już się zdarzały, były częste, ale dotyczyły pojedynczych osób albo małych grupek. Miejscowi Ukraińcy okazywali ostentacyjnie wrogość. Oni czuli się zagrożeni, ale liczyli na to, że ukraińscy przyjaciele ich ochronią. Prawdopodobnie myśleli również, że nie odważą się ich zaatakować ze względu na to, że matka właścicieli tego majątku zajmowała się działalnością dobroczynną – leczyła chłopów ukraińskich, pomagała materialnie, okazywała im bardzo dużo serca. Trzeba też mieć świadomość, że Wołyń był oddzielony granicą od Generalnego Gubernatorstwa i samo jej przekraczanie, nie mówiąc już o drodze do granicy, było wielkim ryzykiem. Z tego powodu ludzie odstępowali od ucieczki i ginęli. Ta pięcioosobowa rodzina została wymordowana siekierami. Nie byli blisko spokrewnieni z moimi rodzicami – to byli już raczej powinowaci. Ale na Wołyniu rodziny łączyły bardzo silne więzi i generalnie Polacy byli społecznością zżytą. Mój ojciec próbował, jeszcze będąc na Wołyniu, dowiedzieć się czegoś o ich losie, ale ze względu na niebezpieczeństwo zrezygnował. Moja ciocia po powrocie z deportacji od razu rozpoczęła poszukiwania – co się z nimi stało? To była trauma. Oczywiście żadna z tych ofiar nie miała godnego pochówku. Pięcioosobowa rodzina została pochowana pod własnym domem przez oprawców. Mało tego, w jednym przypadku dowódcą bojówki był zaprzyjaźniony Ukrainiec. To był dodatkowy ból i żal. Do tej pory nie wiadomo, gdzie w lesie został zakopany brat stryjeczny mojego ojca. Brat dziadka najprawdopodobniej został spalony wraz z budynkiem, bo cała wieś została rozgrabiona i zniszczona.
Czy ta tragiczna historia jakoś determinowała atmosferę w waszym domu?
Nie determinowała. W naszej rodzinie było przeżywanie przede wszystkim zbrodni sowieckich, dlatego że oboje moi rodzice byli więźniami NKWD i cudem ocaleli. Rzeź wołyńska została przywołana do pamięci dopiero w 1984 r., kiedy to w polskiej prasie pojawił się wywiad z prof. Jerzym Tomaszewskim z Uniwersytetu Warszawskiego. On twierdził wówczas, że na Wołyniu Armia Krajowa mordowała kobiety, dzieci i starców. Popłynął cały potok oskarżeń o złe traktowanie Ukraińców. Tomaszewski, paradoksalnie, przysłużył się wydobyciu tej wielkiej zbrodni na światło dzienne. Wcześniej się o tym nie mówiło. Propaganda PRL-owska była skupiona na zbrodniach UPA na terenach dzisiejszej Polski. Natomiast to, co wydarzyło się za Bugiem, było nieobecne. Długo, nawet po odzyskaniu niepodległości, ta wiedza była hamowana.
Czyli wypowiedź prof. Tomaszewskiego była punktem zapalnym. Wtedy Pani ojciec, Władysław Siemaszko, postanowił, że trzeba głośno mówić prawdę na ten temat?
Całe środowisko 27. dywizji wołyńskiej AK to zrobiło. Akurat mojemu tacie i jego koledze Józefowi Turowskiemu przypadła rola opracowania tego, co środowisko zebrało w tym temacie. Była rozpisana ankieta, przy pomocy której żołnierze i niektórzy członkowie konspiracji bądź członkowie rodzin przysłali relacje. Od tego się właściwie zaczęła dokumentacja tej zbrodni.
Wydaje mi się, że w tamtym czasie wymagało to dużej odwagi. Pani później poszła w ślady ojca i dołączyła do badań. Zbierając tysiące świadectw na temat tej zbrodni, musiała Pani wielokrotnie patrzeć w oczy ludziom, którzy widzieli rzeczy niewyobrażalne. Która historia najbardziej utkwiła Pani w pamięci?
Tych historii mam w głowie tysiące. Trudno mi powiedzieć w tej chwili, która była najbardziej wstrząsająca. Wszystkie robią wrażenie. Ale generalnie najcięższe dla mnie były relacje dzieci. One były takim motorem napędowym, żeby drążyć ten temat. Uświadamiały mi, że nie można tego zostawić, bo to jest zbrodnia, która naprawdę wymaga bardzo dogłębnego zbadania, ustalenia faktów, nazwisk i imion ofiar. Bo te dzieci – oprócz traumy, sieroctwa, tułaczki i strasznego sponiewierania – spotkała również samotność. Im nikt nigdy nie pomógł. Teraz wydarza się wypadek i od razu dzieci otrzymują pomoc psychologiczną czy terapię. One były z tym bólem i koszmarem same. Mało tego, o tym się nie mówi, ale one – te nieliczne, które jeszcze żyją – mają żal i pretensje. O to, że tak długo ta zbrodnia nie była obecna w przestrzeni publicznej, że była chowana pod dywan. One nie zostały potraktowane jak ofiary wojny, tak jak np. dzieci z Zamojszczyzny. A przecież ich cierpienia były podobne, a w wielu przypadkach może nawet większe. Musiały sobie same poradzić. I chyba nie wszystkie sobie poradziły. Te przeżycia towarzyszyły im do końca życia. To miało ogromny wpływ na codziennie funkcjonowanie. Pojawiały się zaburzenia snu i różne stany psychiczne, które utrudniały normalne życie.
Czy mając styczność z takimi opowieściami i wchodząc głęboko w taki temat, nie traci się wiary w człowieczeństwo?
Takie pytanie i takie zastanawianie się nie dotyczy tylko tej zbrodni. Właściwie każdej, zwłaszcza tych związanych z systemami czy ideologiami totalitarnymi. Ale chyba nie straciłam wiary. Bo równolegle do tych makabrycznych zachowań, które trudno zrozumieć… Bo torturowanie człowieka w jakimś celu, np. wydobycia zeznań, jeszcze można zrozumieć. Ale torturowanie człowieka dla samego torturowania? A tak było. Jednak równolegle było naprawdę bardzo wielu Ukraińców, którzy nie popierali tej zbrodni i ratowali Polaków. I mając na względzie tę grupę, w tej społeczności wołyńsko-małopolskiej, można powiedzieć, że byli tacy, którzy nie utracili człowieczeństwa. A nawet, narażając się na utratę życia, przekraczali pewien poziom ludzkiego strachu, lekceważąc instynkt samozachowawczy.
Na szczęście, chyba we wszystkich tego typu makabrycznych historiach, pojawia się ta przeciwwaga – ludzie, którzy się nie zgadzają i próbują ratować innych.
Tak, mamy równowagę. Natomiast zasmucające jest to, że właściwie ta zbrodnia nadal trwa. Nie ma jej, ale ona trwa. Trwa przez to, że Ukraina tak naprawdę się z niej nie rozliczyła, a ofiary nie mają pochówków.
Od lat trwają starania o zgodę na ekshumacje ofiar rzezi wołyńskiej. Dziś te prace toczą się w Puźnikach. To moment, który wielu uznaje za przełomowy. Czy Pani też tak uważa?
Ja uważam, że to nie jest przełom i opieram to na dotychczasowych doświadczeniach. Niedługo miną 34 lata od uzyskania przez Ukrainę niepodległości. To jest bardzo długi czas, w którym ta zbrodnia powinna zostać odpowiednio potraktowana przez historyków, polityków, ukraińskie elity i całe społeczeństwo. Jeżeli rozmawia się z Ukraińcami z najniższych szczebli struktury społecznej, to można spotkać wielu takich, którzy nie uciekają od prawdy, a nawet wyrażają solidarność z nami. Ale ich głos się nie liczy, a nawet jest tłumiony. Oni boją się wypowiadać publicznie. W rozmowach prywatnych mówią prawdę, natomiast publicznie się nie wypowiadają, bo spotyka ich ostracyzm środowiskowy. Wolą nie ujawniać sowich poglądów. Około dwóch lat temu natknęłam się na jeden z wielu sondaży dotyczących stosunku do ekshumacji wśród Ukraińców. Zgodnie z jego wynikami 81 proc. było przeciwko. Okazuje się, że dominująca część Ukraińców woli nie wyciągać na powierzchnię tego, czego dokonała UPA. Ekshumacje burzą mitologię tych nacjonalistycznych formacji. Stawiają również pod znakiem zapytania pomniki, nazwy ulic, budynków, obchody rocznicowe czy religijne. I w związku z tym trywializuje się to, mówiąc: „To już przeszłość, nie wracajmy do tego”. Ukraińcy widocznie chcą żyć w kulcie zbrodniarzy. I to jest zatrważające. Dlatego że jeżeli nie ma zdecydowanego odrzucenia ideologii nacjonalizmu ukraińskiego – który jest ideologią totalitarną i zbrodniczą – to znaczy, że społeczeństwo ukraińskie może tę ideologię ponownie wprowadzić w życie.
I Putin może to wykorzystywać to do swoich działań. Rozliczenie się i odcięcie prawdopodobnie nie dawałoby mu propagandowego argumentu.
Tak, nie byłoby argumentu dla Putina. Rosja wykorzystuje ten argument dla poparcia społecznego wojny. Jeżeli społeczeństwu rosyjskiemu pokazuje się czarno-czerwone flagi, które wiszą w całej Ukrainie, jeżeli pokazuje się im pochody ku czci nacjonalistów – oni wtedy wierzą, że Putin ma rację. Ukraina tym kultem mobilizuje społeczeństwo rosyjskie, mobilizuje nawet do poboru, wykazując przy tym brak politycznego i racjonalnego widzenia problemu. To jest działanie na własną szkodę.
Zastanawiam się, czemu w takim razie mogłoby służyć to „utrzymaniu kultu nacjonalistycznego”. Czy to jest Pani zdaniem do czegoś potrzebne ukraińskim władzom?
Być może jest potrzebne, być może. Proszę zwrócić uwagę na to, że to, co w tej chwili jest nazywane „przełomem" w sprawie ekshumacji, nastąpiło po dwóch wypowiedziach naszych polityków. Po wypowiedziach ministrów Kosiniaka-Kamysza i Sikorskiego. Wyrażono się jasno – jeżeli te sprawy nie będą załatwione, to postawimy weto w sprawie przystąpienia Ukrainy do Unii Europejskiej. Czyli ten „przełom” został wymuszony. I o czym to świadczy? To świadczy o tym, że Ukraina nie zrezygnuje z założonej taktyki i strategii. Ugina się tylko, gdy jej interesy są poważnie zagrożone. I daje bardzo mało w zamian, jak gdyby zarzucała przynętę na zmianę naszego stanowiska. Ja to widzę bardzo sceptycznie i pesymistycznie.
A czy Pani uważa, że ekshumacje w Puźnikach otworzą drogę do podobnych działań na Wołyniu? [Puźniki nie leżą na Wołyniu – to historyczna Małopolska Wschodnia, dokładniej: powiat buczacki, województwo tarnopolskie II RP. To nie Wołyń, tylko Galicja Wschodnia. Rzeź wołyńska to umowny skrót dla całej serii akcji ludobójczych UPA - red.].
Mamy za sobą wiele lat pozorowanych działań. Ta taktyka funkcjonuje od początku i polega na wychodzeniu nam naprzeciw i wycofywaniu się pod różnymi pretekstami. Stworzono bardzo skomplikowane procedury dotyczące ekshumacji i wszelkich czynności z tym związanych, łącznie z upamiętnianiem. W trakcie ekshumacji kwestionowane były odkrycia zwłok, nazwiska i liczby ofiar. Jest to taktyka obliczona na odsuwanie ich w czasie – "ad Kalendas Graecas". Jeżeli czas od złożenia wniosku do zakończenia całego procesu pochowania i upamiętnienia trwa kilka lat, a w dodatku nie prowadzi się jednocześnie kilku procedur, to właściwie jakie są szanse na zbadanie tych najważniejszych miejsc? Tych wielkich mogił, bo nie mówię już nawet o pojedynczych grobach. Dlatego nie uważam tego za przełom. Przełom byłby wtedy, gdyby jednocześnie było procedowanych, powiedzmy, dziesięć wniosków, a sama procedura byłaby krótka.
Sprawa rzezi wołyńskiej jest nierzadko instrumentalizowana w naszej debacie politycznej, często służy politycznym rozgrywkom. Jak Pani, jako osoba, której historia rodzinna jest związana z tą tragedia, czuje się, gdy jest ona wykorzystywana do celów politycznych?
Można mieć takie wrażenie. Ja uważam, że nasze elity polityczne zaniedbywały tę sprawę, a jak podejmowały działania, to nieskutecznie. Należało do razu przystąpić do ofensywy dyplomatycznej. Na początku, tuż po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości, te możliwości były większe. Dlaczego? Dlatego, że tam, we władzach lokalnych i centralnych, jeszcze było bardzo dużo ludzi z poprzedniego systemu, a oni byli nastawieni antynacjonalistycznie. W związku z czym mogli być skłonni wydobyć te sprawy na światło dzienne. Tego nie wykorzystano w ogóle. Gdyby nie ogromna determinacja społeczników, to pierwszej ekshumacji w 1992 r. by nie było. Ona doszła do skutku dzięki usilnym staraniom dr. Leona Popka, w którego rodzinie było wiele ofiar UPA. Gdy ujawniono te straszne zbrodnie, doszły do głosu nacjonalistyczne siły i potem już robiono wszystko, żeby tych ekshumacji nie było.
W większości Pani wypowiedzi publicznych na temat Wołynia dominuje faktografia – emocje pojawiają się rzadko. Czy sposób, w jaki mówimy o tej tragedii, jest Pani zdaniem ważny? Czy język jest istotny?
Jest istotny. Uważam, że ten język powinien być spokojny. Natomiast nie można oczekiwać od tych, którzy stracili bliskich, żeby nie ponosiły ich emocje – emocje, które są wyrażane językiem. Tego nie można oczekiwać. Natomiast, jeśli ktoś zajmuje się tym od strony naukowej, czy też w celu upamiętnienia, oddawania czci i hołdu ofiarom, to powinien to czynić bez agresji. Oczywiście, można z tym polemizować, bo ta zbrodnia była tak straszliwa, że trudno czasami hamować swoje emocje, nawet jeśli nie jest się bezpośrednio dotkniętym. Niemniej jestem za spokojnym językiem. Natomiast nie mam pretensji do tych, których ponoszą emocje, bo jestem w stanie zrozumieć, że to może wykraczać poza możliwości samodyscypliny.
Od kilku lat znajdujemy się w dosyć wyjątkowej sytuacji – uciekając przed wojną, przybyło do nas wielu Ukraińców. Odnoszę wrażenie, że rzeź wołyńska bywa używana przez część Polaków jako podstawowe uzasadnienie niechęci do tego narodu.
To jest bardzo złożony problem. Ukraińcy, którzy do nas przybyli, też nas, niestety, prowokują – prowokują nas do niechęci. To zaczyna być problemem, gdy kult UPA, który wiąże się z antypolonizmem, demonstrowany jest publicznie. Poza tym często się słyszy o roszczeniowych postawach Ukraińców, którzy tutaj przybyli. O wykorzystywaniu tej wojny i oczekiwaniu uprzywilejowanej pozycji w stosunku do Polaków. To może drażnić i drażni. To trudna sytuacja dla nas, Polaków.
Z jednej strony naprawdę wszyscy się solidaryzują z walczącą Ukrainą – pomagają nawet ci, którzy mieli bardzo negatywne doświadczenia z Ukraińcami w poprzednich pokoleniach. Ale jest też lęk. Lęk o to, że ta liczba Ukraińców w pewnym momencie może nam zagrażać. I to właśnie ten lęk jest wyrażany w tym, o czym pani mówi. W tym, że „wykorzystuje się” tę zbrodnię. Jeżeli w internecie i w kontaktach bezpośrednich między ludźmi padają pogróżki ze strony Ukraińców, to świadczy to o tym, że nie ma między nami idealnych relacji, pomimo tego, że my jako społeczeństwo, jako państwo oferujemy Ukrainie ogromną pomoc. Nie można oczekiwać od polskiego społeczeństwa bezwzględnej akceptacji zachowań, które nas po prostu rażą. To może być odczytywane w taki sposób, że my się chcemy odegrać. Nie, nie chcemy się odegrać. My po pierwsze chcemy prawdy, a po drugie nie chcemy, żeby tutaj była szerzona ideologia banderowska. To jest ideologia zbrodnicza. Nie chcemy tego, bo to nam zagraża.
Z Ewą Siemaszko rozmawiała Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl
Rozmowa z Ewą Siemaszko – badaczką ludobójstwa Polaków dokonanego przez UPA na Wołyniu – to poruszające świadectwo osobiste i historyczne. To głos ważny, który opowiada o losach ofiar przez dziesięciolecia nieobecnych w pamięci publicznej. Zdajemy sobie sprawę, że wypowiedzi zawarte w tym wywiadzie mogą budzić silne emocje. Naszą intencją nie jest ich zaognianie, lecz udostępnienie przestrzeni do rozmowy – trudnej, ale potrzebnej – o prawdzie, pamięci i odpowiedzialności. Rzeź wołyńska nie może być pretekstem do antagonizowania współczesnych Ukraińców z Polakami. Rozliczenie z przeszłością powinno prowadzić do szacunku dla ofiar – nie do zbiorowej odpowiedzialności. Pamięć historyczna wymaga równowagi i uczciwości.
StartFragment
- Feminizm, terroryzm i nadzieja na zmiany. Prof. Katarzyna Pachniak o islamie
- Ofiarą może być każdy. Dr hab. Jacek Pyżalski o przemocy wśród dzieci
- Przemoc rośnie, gdy rozpadają się więzi. Dr Moczydłowski wyjaśnia mechanizmy
Źródło: PolskieRadio24.pl/k