O niepołączalności stanowisk
Nie łączenie roli parlamentarzysty z rolą premiera albo ministra jest zasadne nie tylko z powodów, jakie wskazywał Monteskiusz.
2007-12-03, 12:33
Łączenie dwóch różnych funkcji, np. posła i ministra jest nieuczciwe, nawet, gdyby istniał przepis nakazujący pobierać wynagrodzenie tylko za jedną z nich. Nawet bowiem, gdy ktoś pobiera tylko dietę poselską, ale zarazem jest na przykład profesorem na uczelni, nie ma dość czasu, aby w pełni angażować się w obu tych rolach życiowych.
Nawet dla ludzi bardzo zaradnych i umiejących bardzo skutecznie organizować sobie czas jest to trudne i napotyka na nieprzekraczalne granice: doba ma tylko 24 godziny i ani minuty więcej! Owszem, kiedyś, za czasów Polski Ludowej, którą pamiętam, i za czasów Polski Niepodległej, której nie pamiętam, parlamentarzysta uczestniczył w pracy owego organu władzy tylko podczas sesji wiosennej i sesji jesiennej, zaś przez pozostałą część roku miał w zasadzie czas na swoje inne role życiowe (prywatne i zawodowe). Taka sytuacja przypominała demokrację w starożytnych Atenach, gdzie z publicznych pieniędzy rekompensowano obywatelom ich uczestnictwo w zgromadzeniach ludowych, podczas których przecież nie zajmowali się swoją zwykłą pracą zarobkową.
Od czasu, kiedy w 1989 roku zniesiono sesyjność pracy parlamentu w Polsce, praktycznie wszyscy posłowie i senatorowie są de facto zawodowymi parlamentarzystami, na pracę w swoim dotychczasowym miejscu pracy nie mają czasu. Zatem, przynajmniej dopóki nie zostanie przywrócona sesyjność prac parlamentarnych, taka dwoistość ról powinna być zabroniona prawnie – podobnie jak pobieranie wynagrodzeń za więcej niż jedną funkcje publiczną jednocześnie.
REKLAMA
Po każdych wyborach, kiedy formuje się nowy rząd, okazuje się, że zazwyczaj wśród członków Rady Ministrów przeważają posłowie i senatorowie. Jest to sprzeczne z tylekroć deklarowaną zasadą rozdziału władz (prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej). Dwie najstarsze konstytucje świata: amerykańska z 17 września 1787 r. i polska z 3 maja 1791 r. w znacznym stopniu były inspirowane koncepcjami Karola Ludwika Monteskiusza (zawartymi w jego słynnej książce "O duchu praw" z 1748 r.). Jednak w USA to działa naprawdę – może dlatego, że konstytucja amerykańska jest nie tylko najdawniej ustanowioną ze wszystkich ustaw zasadniczych w świecie, ale zarazem najstarszą spośród aktualnie działających; natomiast polska Konstytucja Majowa faktycznie funkcjonowała tylko kilka miesięcy, po czym... przeszła do historii (czyli – bardziej do gablot naszej dumy narodowej, aniżeli do świadomości obywatelskiej Polaków).
Nie łączenie roli parlamentarzysty z rolą premiera albo ministra jest zasadne nie tylko z powodów, jakie wskazywał Monteskiusz. W grę wchodzi również kolizja czasowa: trudno być zarazem posłem (i np. odbywać cotygodniowe dyżury w swoim biurze poselskim oraz uczestniczyć w posiedzeniach komisji sejmowych) i wicepremierem! Bywa też inny rodzaj kolizji – konflikt lojalności. Dość głośnym echem rozległ się przypadek posła Akcji Wyborczej "Solidarność", który zarazem był członkiem rządu Jerzego Buzka i w czasie głosowania w Sejmie zachował się tak, jak jego partyjni koledzy przy czym rząd w tej samej sprawie oczekiwał od AW"S"-owskich ministrów zachowania dokładnie odwrotnego.
O wiele prościej byłoby, gdyby wszystkie wybory (prezydenckie, parlamentarne i samorządowe) odbywały się jednocześnie. Byłoby to tańsze nie tylko pod względem kosztów finansowych. Zmniejszałoby się tym samym prawdopodobieństwo kohabitacji, czyli takiego stanu, kiedy obieralna głowa państwa reprezentuje jedna partię, a większość parlamentarna inną, konkurencyjną wobec niej. Co prawda, prezydentura Ronalda Reagana w USA pokazała, że jednoczesne wybory nie dają gwarancji uniknięcia kohabitacji, jednak tym trudniej (nieco później, ale również w latach osiemdziesiątych) było jej uniknąć we Francji, gdzie kadencja prezydencka ma inną długość niż parlamentarna. Polska również ma inny czas trwania kadencji prezydenta aniżeli kadencji parlamentu, toteż od czasu przywrócenia kilkanaście lat temu instytucji prezydenta doznaje kohabitacji już po raz czwarty (dla przypomnienia: prez. Jaruzelski vs. OKP, prez. Wałęsa vs. SLD, prez. Kwaśniewski vs. AW"S", prez. Kaczyński vs. PO) Francuzom wystarczyło jednak – w Piątej Republice – trzech kohabitacji (1986-88, 1993-95 i 1997-2002), aby pomyśleć o skróceniu kadencji prezydenckiej. Najdokuczliwszym społecznie skutkiem kohabitacji jest łatwość zrzucania winy za niepowodzenia "po kelnersku" – można swojemu elektoratowi tłumaczyć: "ja chciałem dobrze, ale wyście / oni mi nie dali" (prez. Wałęsa o kadencji parlamentarnej 1991-93), albo: "my chcieliśmy dobrze, ale on nam zawetował" (politycy AW"S" o prezydencie Kwaśniewskim). Sytuacje takie, że kadencja prezydencka i parlamentarna, mimo różnych długości, upływają w tym samym roku, zdarzają się rzadko (np.: Francja w 1981 r. – podwójny sukces wyborczy Partii Socjalistycznej; Polska w 2005 r. – podwójny sukces wyborczy Prawa i Sprawiedliwości).
Poseł PiS Jan Ołdakowski 2 lata temu również został wybrany do Sejmu; wówczas o możliwości godzenia roli posła z rolą dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego zadecydowano na podstawie ekspertyzy prawników. Tym razem sprawa o mało co nie oparła się o trybunał. Może trybunału chciano uniknąć dlatego, aby niełatwych decyzji oszczędzić innym osobom znajdującym się teraz w podobnych sytuacjach? Albo o to, aby pokazać, jak bardzo wielkoduszną potrafi być druga osoba w państwie? Okazało się mianowicie, że sprawa de facto została załatwiona poprzez zapowiedź zmiany przepisu, wygłoszoną przez marszałka Sejmu. (Czyżby pan marszałek był z góry pewien wyniku głosowania, chociaż zapewne nawet projekt stosownej zmiany jeszcze nie wpłynął był jeszcze wtedy do laski marszałkowskiej? Skoro tak, to może wystarczyliby Polsce marszałkowie Sejmu i Senatu? No, niechby jeszcze byli także wicemarszałkowie, aby marszałków czasami zluzować i odciążać w tym nawale pracy. Po cóż jednak nad głosowaniami ma się trudzić 560 osób, skoro wystarczyłoby kilkoro?) A jak to się ma do aktualnego brzmienia przepisu? Czy ono jest tak niejasne, że nawet ekspertyza prawników niczego tu nie wskóra, bo na jedną ekspertyzę, dopuszczająca połączalność tych dwóch funkcji w rękach jednej osoby, znajdzie się inna ekspertyza, o treści dokładnie przeciwnej? Czy może mamy po prostu przyzwyczaić się do tego, że prawo sobie, a życie sobie, podobnie jak to było – przecież nie tak dawno! – ze spóźnionymi oświadczeniami majątkowymi samorządowców? Już samo istnienie przepisu, który można rozumieć i tak, i inaczej, jest czymś niefortunnym. Trybunał powinien rzeczywiście takie normy nie tylko interpretować (o ile to możliwe!), ale wychwytywać i kierować do poprawek w parlamencie. Moim zdaniem, chociaż Jan Ołdakowski jest osobą zacną i zasłużoną dla naszego kraju, bez porównania bardziej godną bycia posłem, niż ktoś kto zdobył popularność dzięki jakimś spektakularnym zdarzeniom tej rangi, co "reality show", to jednak szacunek wymaga, aby również taką postawić przed niełatwą decyzją: rezygnujesz z tej, albo z tamtej roli, możesz być posłem, ale nie dyrektorem (lub odwrotnie), możesz być profesorem albo senatorem ale nie jednym i drugim na raz. Jeśli rezygnacja dotyczy funkcji zawodowej, to niech by to był urlop bezpłatny, nie musi być rezygnacja na zawsze. Mam na myśli szacunek i do danej osoby (w tym – do jej wydolności), i także do całokształtu instytucji publicznych w naszym kraju. Taki jest sens zasady, znanej od dawna pod nazwą "principium incompatibilitatis".
REKLAMA
Konrad Turzyński
REKLAMA