Koniec ery New Labour?

Gordon Brown jest ostatnią osobą, która może uratować laburzystów od klęski w najbliższych wyborach. Jednak wątpliwe, by dobrowolnie oddał władzę w partii.

2008-05-10, 08:30

Koniec ery New Labour?

Gordon Brown jest ostatnią osobą, która może uratować laburzystów od klęski w najbliższych wyborach. Jednak wątpliwe, by dobrowolnie oddał władzę w partii.

Brytyjska Partia Pracy przegrała pierwszego maja wybory lokalne w Anglii i Walii. Klęska laburzystów jest bezdyskusyjna, przegrali nie tylko z konserwatystami, którzy zdobyli prawie dwa razy więcej głosów (prawie 45% wobec 23% Partii Pracy), ale także z Partią Liberalną. Wyniki nastrajają pesymistycznie co do szans Gordona Browna na utrzymanie się na stanowisku premiera, znacznie zwiększają się natomiast szanse lidera Gabinetu Cienii, Davida Camerona na wprowadzenie się na Downing Street i odsunięcie laburzystów od władzy po dwunastu latach nieprzerwanych rządów.

Działacze i sympatycy Partii Pracy pocieszają się przykładem ostatnich wyborów lokalnych. Choć laburzyści także ponieśli w nich klęskę, to rok później udało im się wygrać wybory parlamentarne. Jednak wtedy Partii Pracy szefował Tony Blair, mimo wszystkich swoich wad, polityk o wiele lepiej radzący sobie z mediami i PRem niż Gordon Brown. Na czele Torysów stał wówczas z kolei Michael Howard, polityk o wiele mniej zdolny od Camerona, który jest na najlepszej drodze, by za rok zostać premierem. W wyborach parlamentarnych z 2001 roku, gdy Tony Blair po raz drugi z rzędu zdobył fotel premiera, Partia Pracy uzyskała szczyt poparcia, znacznie zwiększając swój stan posiadania wobec wyniku poprzednich wyborów. Konserwatyści byli wówczas w głębokiej opozycji i nawet ich liderzy mówili wprost, że minie jeszcze dużo czasu zanim będą mogli walczyć o władzę. Jednak od czasu tego sukcesu Partia Pracy skompromitowała się wśród swoich własnych wyborców takimi decyzjami, jak udział w amerykańskim ataku na Irak, a Konserwatystom udało się zmienić swój wizerunek, bardzo niekorzystny po rządach Majora. Wybory lokalne z roku 2004 były pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak z obecną formułą Partii Pracy i, że traci ona poparcie. Drugim były wybory parlamentarne z roku 2005. Choć laburzystom udało się je wygrać, to uzyskali w nich mniej głosów nie tylko niż w 2001, ale także niż w 1997 roku. Obecna klęska powinna być ostatnim ostrzeżeniem dla Laburzystów - jeśli nie przeprowadzą radykalnych zmian, stracą władzę.

Za radykalną zmianę trudno uznać zastąpienie Tony’ego Blaira Gordonem Brownem. Brown od początku rządów Blaira był człowiekiem numer dwa we wszystkich jego rządach, kierował samodzielnie polityką gospodarczą. Od Blaira różni go tylko brak medialnych talentów i umiejętności wyczuwania społecznych nastrojów. Gdyby Brown rozwiązał parlament i zwołał nowe wybory zaraz po tym, jak otrzymał od królowej misję stworzenia rządu, co radziło mu wielu politycznych przyjaciół, byłby dziś w znacznie lepszej sytuacji. Jego partia wyprzedzała wówczas Torysów we wszystkich sondażach, szanse na zwycięstwo (choć raczej ze stratą głosów do wyniku z roku 2005) były na tyle duże, że warto było zaryzykować. Gdyby Brown podjął wtedy ryzyko, to Laburzyści mieliby dziś przed sobą trzy lata rządów, trzy lata więcej na wymyślenie formuły, które pozwoliłaby im pokonać odnowioną przez Camerona i jego współpracowników Partię Konserwatywną.

REKLAMA

Obecna klęska Partii Pracy pokazuje, że formuła jaką wymyślili dla niej Blair i jego doradcy zaczyna się wyczerpywać. Blair przejął władzę w partii w roku 1994. Laburzyści od piętnastu lat znajdowali się w opozycji, w bardzo głębokim kryzysie. Odpowiedzią Blaira było gwałtowne przesunięcie partii do centrum, zarówno na poziomie wizerunku, jak i deklaracji programowych. Blair wykreślił z konstytucji Partii Pracy zapis deklarujący, że jej długoterminowym celem jest uspołecznienie środków produkcji. Partia pod jego kierownictwem przestała podkreślać swoją proletariacką tożsamość, odcięła się od związków zawodowych. Postawiła na pracę spin-doctorów, ekspertów od politycznego marketingu, którzy w ciągu trzech lat (do wyborów w roku 1997) zdołali „przebrandować” starą partię pracy w nową „New Labour”. Nowa Partia Pracy ustawiła się w dyskursie publicznym, jako trzecia droga między „skrajnościami” „starej Partii Pracy” z jednej, a taczeryzmu z drugiej strony. Brytyjski socjolog Anthony Giddens, twórca koncepcji „trzeciej drogi”, był jednym z najważniejszych doradców Blaira. Według Giddensa, socjaldemokracja w późnokapitalistycznych społeczeństwa powinna przybrać formę „radykalnego centrum”, ponadklasowego sojuszu na rzecz większej równości i wolności w ramach społeczeństwa rynkowego (a nie jak „stara socjaldemokracja” reprezentacji politycznej świata pracy). Co najważniejsze, powinna pogodzić się z brakiem całościowej, systemowej alternatywy dla kapitalizmu i ograniczyć się do politycznej walki o jego bardziej egalitarną formę, której egalitaryzm nie wpływa negatywnie na „konkurencyjność”, czy „innowacyjność” gospodarki. Giddens, jako wzór wskazywał, przede wszystkim kraje skandynawskie, łączące świetne wyniki gospodarcze z egalitarną polityką społeczną.

Po dekadzie Blaira Wielka Brytania przypominała raczej Stany Zjednoczone niż Danię, czy Finlandię. Mimo wprowadzenia przez byłego premiera pewnych narzędzi socjaldemokratycznej polityki społecznej (płaca minimalna), Wielka Brytania pozostaje jednym z najbardziej nierównych krajów Unii Europejskiej. Blair chciał prowadzić ponadklasową politykę, unikającą ideologicznych konfliktów, opartą silnie na politycznym marketingu. Przez dziesięć lat ten sposób prowadzenie polityki działał. Teraz jednak Partia Pracy, a także brytyjska demokracja, płacą za to słony rachunek. Blair zakończył związek swojej partii z jej dotychczasowym elektoratem - brytyjską klasą pracującą. Zrobił z niej partię klasy średniej, zdołał ją trzy razy przekonać, by zagłosowała na niego, ale w perspektywie klasa ta głosuje na naturalnego reprezentanta swoich ekonomicznych interesów - Torysów. Zwłaszcza, że dzisiejsi Torysi, tak jak duża część brytyjskiej klasy średniej, są obyczajowo względnie liberalni (całe kierownictwo partii głosowało za ustawą o związkach partnerskich dla osób tej samej płci, nie ma wśród nich poważnych polityków mówiących o konieczności wprowadzenie ograniczeń w ustawie aborcyjnej etc.). Torysi Camerona lubią prezentować się jako partia „zielona” (proekologiczna), jej liderzy bardzo dbają o to, by ich partia nie wydawała się nadmiernie „biała”, czy „męska”. Poprzez przesunięcie się Partii Pracy na prawo w kwestiach ekonomicznych w erze Blaira oraz przesunięcie się Torysów na lewo w kwestiach obyczajowo-kulturowych, obie partie w zasadzie nie różnią się od siebie. Walka polityczna między nimi sprowadza się do PRu i reklamy, a po odejściu Blaira znacznie lepiej wychodzi na tym partia Davida Camerona. Blair podporządkował politykę mediom, przede wszystkim prasie tabloidowej, pod którą kreował cały publiczny wizerunek rządu. Zaszkodziło to głęboko jakości debaty publicznej na Wyspach. Jak zauważył konserwatywny filozof Roger Scruton symbolem polityki Blaira może być to, że na debatę nad kwestią tak zasadniczą jak udział Zjednoczonego Królestwa w wojnie w Iraku poświęcono w Izbie Gmin kilkanaście godzin, a na debaty o zakazie tradycyjnych polowań na lisa kilkadziesiąt. Lisy znacznie bardziej interesowały The Sun, czy Daily Mail.

Formuła New Labour, choć przez pewien czas służyła laburzystowskim elitom, znacznie obniżyła intensywność brytyjskiej demokracji. Wraz z reformami Blaira wewnątrz Partii Pracy zmniejszył się zakres wyboru idei w ramach angielskiej demokracji. W efekcie, choć większość Brytyjczyków było przeciwko wojnie w Iraku, w roku 2005 żadna partia, która była przeciw wojnie, nie miała realnych szans na przejęcie władzy. Dziś widać, że formuła New Labour wyczerpała się, a Partia Pracy musi się wymyślić na nowo. Zdają sobie z tego sprawę młodsi działacze, skupieni wokół takich polityków jak obecny minister spraw zagranicznych, David Miliband. O ile intelektualnym patronem pokolenia Blaira był Giddens, to pokolenie Milibanda szuka inspiracji u takich teoretyków jak Zygmunt Bauman, czy Richard Sennett. Kolejne pokolenie działaczy Partii chce, by stała się ona partią przeciwstawiającą indywidualistyczą i egoistyczną logikę rynku logice demokratycznej wspólnoty, partią reprezentującą obywateli, którzy obawiają się zawłaszczenia sfery publicznej przez wielki biznes, nie konsumentów pragnących nowych towarów po niższych cenach, czy milionerów, którzy zarabiają na rozbudzaniu tych pragnień. Według młodych działaczy, konflikt między tymi, którzy chcą więcej konsumować, i tymi, którzy wyżej stawiają publiczną przestrzeń, dobro wspólne, czy szczęście nie wyrażone w konsumpcji towarów będzie głównym konfliktem politycznym w przyszłości. Prędzej, czy później zdobędą oni władzę w Partii Pracy. Dla niej samej i dla jakości demokracji na Wyspach im prędzej, tym lepiej. Gordon Brown jest ostatnią osobą, która może uratować laburzystów od klęski. Jednak wątpliwe jest, by dobrowolnie oddał władzę w partii. Jest więc prawie pewne, że następnym premierem zostanie David Cameron. To w jaki sposób Partia Pracy określi się wobec jego polityki, zdeterminuje to, jak długo Cameron nim będzie.

Jakub Majmurek

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej