Czy żyjemy w socjaliźmie?
Dlaczego Komisja Europejska zajmuje się z osobna niedużymi firmami na dalekiej prowincji?
2008-06-06, 16:06
Kiedy w kwietniu przeczytałem w prasie: „Krajowa Spółka Cukrowa chce zakład w Brześciu Kujawskim zamknąć, ponieważ Unia Europejska zmniejszyła spółce limit produkcji cukru." aż trudno było mi uwierzyć: czyżby Komisja Europejska miała uwagę tak podzielną, jak Generalissimus Stalin, że potrafi zajmować się z osobna niedużymi firmami na dalekiej prowincji?
Rozumiem, że skoro kiedyś o Józefie Stalinie pisano, iż interesuje go każdy trybik w każdej fabryce (czytałem, pamiętam), to taka metafora w sam raz była dopasowana do tzw. kultu jednostki i pisano wtedy tak o Wodzu, bo tak "trzeba było" i już. Ale tu najwyraźniej chodzi nie o metaforę, lecz o adresowaną do konkretnej firmy konkretną decyzję, którą podjęła władza publiczna na bardzo wysokim szczeblu: nie miejskim, nie powiatowym, nie wojewódzkim, nie krajowym nawet, lecz federalnym. Tyle się mówiło w latach dziewięćdziesiątych ― najpierw z okazji wyborów samorządowych w 1990 r., a potem z okazji reformy podziału administracyjnego za kadencji premiera Buzka ― że samorządność polega na tym, iż jak najwięcej kompetencji zostaje przeniesionych niżej. Zresztą, zgodnie z tym, co w katolickiej nauce społecznej nazywa się "zasadą pomocniczości". I po co to wszystko?
Jednak przy okazji owej cukrowni nie o zasadę pomocniczości mi chodzi. Nawet, gdyby kwestia była rozstrzygana na szczeblu Urzędu Miejskiego w Brześciu Kujawskim, nie byłoby dobrze. Jak można ustanawiać ― a następnie przyznawać albo cofać ― jakiemukolwiek wytwórcy limity produkcyjne? Jeśli nie jest pozbawiony rozumu i wyobraźni, to nie będzie się starał wyprodukować znacznie więcej, niż miałby szansę sprzedać. Limity sam sobie ustali.
Gdyby jeszcze chodziło o limity połowowe albo łowieckie! Wiadomo, że nadgorliwość ludzi w łowiectwie i rybołówstwie może skutkować wymarciem pewnych gatunków. Ale tam nie człowiek produkuje, lecz "matka natura", a człowiek przychodzi "na gotowe". Wytwórca ― obojętnie, czy produkuje myśliwce, czy zeszyty, czy oranżadę, czy tomografy ― na własne ryzyko ocenia chłonność rynku i stosownie do tego decyduje o tym, jak szybko produkować, aby jego towar nie zalegał w magazynach zamiast przynosić dochód.
REKLAMA
Kiedy dopiero mówiono o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej jako o czymś przyszłym i pożądanym, uzasadniano to potrzebą "otwarcia na świat". Że nie można żyć w "zaścianku", gdy trwa globalizacja. Że musimy "wrócić do Europy" (delikatnie mówiąc: szczególnie chybione hasło!). Że gospodarka rynkowa wymaga przystąpienia do "Wspólnego Rynku" (jedna z dawniejszych nazw UE) ― i wzajemnie.
Rozmyślnie sięgam po informacje ze środków przekazu, które nie mają opinii "uniosceptycznych", aby to nie wyglądało na tendencyjne szukanie "dziury w całym". Oto inna świeża informacja: "[...] po 1 stycznia 2009 r. ma nastąpić pełne uwolnienie cen energii, co oznacza dalszy wzrost cen w prywatyzowanych zakładach dostarczających energię [...] Unijne naciski, aby zmienić sposób płacenia akcyzy z elektrowni na dostawców wróżą nam kolejne podwyżki. [...] Po 2015 r. dramatyczna sytuacja jeszcze się zaostrzy, bo wtedy elektrownie będą zmuszone przepisami unijnymi do zakupu praw do emisji CO2 na wolnym rynku. To będzie kosztowało i wymagało kolejnych podwyżek." (Robert Kiewlicz, "Polakom zajrzy w oczy głód", < http://www.hotmoney.pl/artykul/1857/1/ >). Co to znaczy "uwolnienie cen"? Albo raczej: dlaczego "uwolnienie" znaczy wzrost?
Jak to się dzieje, że skoro Polska nie stosuje ceł importowych wobec towarów krajów UE, towary importowane jako tańsze często wypierają towary krajowe ku utrapieniu krajowych producentów? Na to w każdym razie skarżyli się od lat rolnicy, że polskie młyny i polskie masarnie wolą importować surowce wytworzone przez rolników w innych krajach, a polscy chłopi są w takim razie skazani na dyktowanie im cen ich zdaniem nieopłacalnych. Jakoś tak dziwnie się dzieje, że to otwarcie na świat nie daje takich samych skutków w przypadku prądu elektrycznego, telefonii, internetu. Tu stale jest tak, iż Polakowi w Polsce jest relatywnie drożej używać tych dobrodziejstw niż Niemcowi w Niemczech albo nawet Grekowi w Grecji. Ale oto znowu widać w przytoczonej informacji fragment o "unijnych naciskach", a nieco dalej o "przepisach unijnych". Czy "wolny rynek" polega na tym, ze władza publiczna (unijna albo inna, to mniej istotne) wywiera "naciski" na gospodarkę?
Nie, nie jestem fanatykiem wolnego rynku. Opinię takiego fanatyka miewa ma p. Janusz Korwin-Mikke, ale również nietrafnie, bowiem także on uznaje, iż państwo, aby istnieć, MUSI pasożytować na gospodarce (poprzez pobieranie podatków), zaś p. JK-M nie jest anarchistą, istnienie władzy państwowej akceptuje, więc owo pasożytowanie również. Rzecz w tym, aby ono odbywało się w rozsądnie małych granicach. Gdy państwo zabiera obywatelom 0% pieniędzy, to ginie natychmiast ― z braku pieniędzy właśnie. Gdy zabiera 100% pieniędzy obywatelom, to ginie trochę później, ale z tego samego powodu, najpierw jednak giną z tegoż powodu (brak pieniędzy) obywatele, a potem… już nie ma z kogo ściągać podatków. Optimum jest gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Co bynajmniej nie znaczy, że pośrodku! (Wbrew niemądremu powiedzonku mówiącemu o tym, gdzie jakoby leży prawda.)
REKLAMA
Już w Starym Testamencie znajdują się przestrogi przed nadmierną zachłannością władzy publicznej w tym zakresie. Zapewne wielu tych, co czytali "Biblię", z podatkiem kojarzą sobie jedynie scenę z Ewangelii, gdzie Jezusowi zadano podchwytliwe pytanie o płaceniu podatku rzymskim, pogańskim okupantom. Zaś ci, od których zależą decyzje w tej mierze, zapewne obawialiby się, że poszukiwanie inspiracji w Piśmie Świętym (nawet gdyby mieli ograniczyć się tylko do Starego Testamentu!) zostałoby poczytane za naruszenie współczesnych reguł "poprawności politycznej".
Niemało wskazuje na to, że w Polsce to optimum jest realizowane, ale… na odwrót. To znaczy, że procent naszych pieniędzy pozostawiany łaskawie przez państwo w naszych kieszeniach to jest mniej więcej ten poziom, na którym powinna znajdować się suma płaconych przez nas podatków…
Prosty przykład, do którego nie potrzeba nawet sprawdzać, czy dowiedzieliśmy się o nim z gazety uniosceptycznej, czy unioentuzjastycznej, od razu nasuwa na myśl, ze z socjalizmem Polska ma o wiele więcej wspólnego, niż by wynikło z nawałnicy propagandowej, polegającej na codziennym (od kilkunastu lat!) odmienianiu przez wszystkie przypadki takich wyrazów jak "kapitalizm", "wolny rynek", "liberalizm", "otwarcie na świat", "konkurencja". W ubiegłym roku wiele szumu zdarzyło się wokół tzw. afery gruntowej, gdzie miało dojść jakoby do "odrolnienia" pewnego areału w zamian za łapówkę. Wielu łapówek nie byłoby okazji wręczać ani otrzymywać (lub odrzucać), gdyby wiele rodzajów spraw było wyjętych z kompetencji urzędników. Toteż nie chcę wnikać w to, czy ― i ewentualnie kto ― naruszył wtedy prawo. Chodzi mi o samą zasadę.
Gdyby bowiem nasz kraj był normalnym ― tj. kapitalistycznym ― krajem, to taki problem nie miałby szansy zaistnieć! Po prostu nie istniałoby ani "odrolnienie", ani "dorolnienie", ani nic podobnego. Jeśli jakiś grunt jest prywatny, to właściciel i tylko on decyduje, co tam zrobi: czy będzie na nim pasł kozy, hodował tulipany, czy może urządzi pole golfowe, kopalnię torfu, hotel, obiekt sakralny albo szkołę. I tylko, gdyby szkodził, zagrażał albo uprzykrzał życie innym, np. dozwalał emitować: hałas, trucizny, nieznośne odory, szkodliwe promieniowania, gdyby produkował broń, pornografię (lub inne usługi z zakresu tzw. seksbiznesu) albo narkotyki, to urzędnicy i sędziowie mogliby wtrącać się w to, co on (ten właściciel) na swoim gruncie robi ― zgodnie z zasadą, że "wolność mojej pięści kończy się tam, gdzie zaczyna się nos mojego bliźniego". Jednak jeśli kompetencja władzy publicznej (gminnej, powiatowej, wojewódzkiej, krajowej, unijnej, albo wreszcie planetarnej) sięga dalej, to znaczy to, że "właściciel" nie jest właścicielem, że faktycznym właścicielem jest suweren (cesarz, książę, chan, serenissima repubblica, narodnaja riespublika itp. konstrukcja prawna), a ten niby-właściciel jest tylko dzierżawcą albo użytkownikiem, obowiązanym jeszcze za to płacić trybut suwerenowi. Jak w feudaliźmie. Albo jak w socjaliźmie, który ― jak wiadomo dzięki Stefanowi Kisielewskiemu ― "przezwycięża problemy nie znane poza nim".
REKLAMA
I po co nam było zmieniać wielkim kosztem szyldy? (Dla niejednej Polki i niejednego Polaka ― kosztem naprawdę dotkliwym!) Żeby mieć w szufladzie paszport, na biurku komputer z modemem, a za oknem (i we własnym portfelu) socjalizm?
Konrad Turzyński
REKLAMA
REKLAMA