Wybory w Niemczech. Jedna partia i pozorna demokracja

- Polska i Europa potrzebują w pełni demokratycznych Niemiec. Niestety, obawiam się, że nie ukażą się one naszym oczom po najbliższych wyborach parlamentarnych. Wszystko wskazuje na to, że będziemy musieli poczekać na nie kolejne cztery lata - pisze w felietonie dla portalu PolskieRadio.pl Michał Fabisiak.

2017-09-22, 18:30

Wybory w Niemczech. Jedna partia i pozorna demokracja
Angela Merkel. Foto: CARSTEN KOALL/PAP/EPA

Kilka dni temu wybrałem się z kolegą do pubu na oglądanie meczu Bayernu Monachium. Do naszego stolika przysiadło się dwóch nieznajomych. Między nami nawiązała się dyskusja, w trakcie której okazało się, że jeden z naszych gości jest Niemcem. Pierwsza połowa obfitowała więc w wymianę argumentów na temat tego który z narodów ma mocniejszą reprezentację w poszczególnych dyscyplinach sportu. W związku z ostatnią obniżką formy naszych siatkarzy i piłkarzy ręcznych, kompromitacją Lewandowskiego i spółki w Kopenhadze, w kolejnych 45. minutach byłem zmuszony odrabiać straty. Świadom potęgi niemieckiej gospodarki, celowo jak najszybciej wprowadziłem dyskusję na tematy polityczne, a konkretnie kwestie imigrantów upatrując w tym swoich szans na zdobycze punktowe. Nie zdążyłem nawet otworzyć ust, z których miała popłynąć seria argumentów potwierdzających tezę o tym, że „wilkommen” niemieckiej kanclerz zdestabilizowało Europę, a mój rywal już oddał tę część spotkania walkowerem.

- Wiem do czego zmierzasz. W sprawie imigrantów wy Polacy macie 100 proc. racji. W normalnym, demokratycznym kraju premier rządu, który podjął tak fatalną decyzję zostałby przez społeczeństwo i media zmuszony do dymisji. A gdyby jakimś cudem udało mu się przetrwać na czele rządu do wyborów, to on i jego partia nie mieliby żadnych szans na zwycięstwo – powiedział mój niemiecki rozmówca. I poprosił, abyśmy na tym oświadczeniu zamknęli wątek polityczny, gdyż sytuacja w ojczyźnie wywołuje u niego dużą złość. Dopytałem tylko na kogo będzie głosował. Na co mój rozmówca odparł, że nie idzie na wybory.

Dlaczego opowiadam tę historię? Bo jedno ze zdań mojego niemieckiego przyjaciela bardzo mnie zaskoczyło i skłoniło do głębszej refleksji. Sformułowanie „w normalnym demokratycznym kraju” w ustach obywatela Niemiec, których władze tak bardzo troszczą się o przestrzeganie zasad demokracji w Polsce brzmiało, dziwnie, nieswojo. Ale jak to? Przecież od dwóch lat różne autorytety nieustannie przekonują mnie i moich rodaków, że nasza piękna ojczyzna zmierza w kierunku rządów autorytarnych. Mówią, że Polska jest w ogonie Europy, że powinniśmy uczyć się od Niemców. A tymczasem obywatel kraju, który ma być dla nas wzorem do naśladowania wypowiada takie oto słowa  - „w normalnym demokratycznym kraju”. Byłem lekko zszokowany.

Na podstawie jednej opinii nie powinno się oczywiście stawiać tezy o tym, że u naszych zachodnich sąsiadów zagrożona jest demokracja. Gdy jednak głębiej przyjrzeć się sytuacji politycznej za Odrą, trudno nie nabrać w tym temacie pewnych wątpliwości. W demokracji wolność poglądów, wolność słowa i wolność prasy są postrzegane jako podstawowe prawa umożliwiające obywatelom głosowanie zgodnie z własnymi przekonaniami. Czy w Niemczech są one przestrzegane?

REKLAMA

Skazanie na karę więzienia niemieckiego dziennikarza Michaela Sturzenbergera za opublikowanie zdjęcia, które jest historycznym faktem (przedstawiało spotkanie nazistowskich dygnitarzy z wielkim muftim Jerozolimy Muhammadem Aminem al-Husajnim) zdecydowanie narusza zasadę wolności słowa. I nie jest to pojedynczy przypadek kneblowali ust obywateli. W Internecie można znaleźć filmy i artykuły opisujące jak niemiecka władze zwalczają wolność słowa.

Jedna z publikacji przedstawia Polaka, który podczas ulicznej manifestacji imigrantów z Bliskiego Wschodu wdaje się w rozmowę z jej uczestnikami. Nasz rodak otwarcie krytykuje w niej islam. Dyskusję przerywa niemiecka policja, która odpycha obywatela naszego kraju i każe mu odejść. Czy, aby na pewno w Niemczech można swobodnie głosić własne poglądy?

Kluczową rolę w demokracji odgrywają media. Mają one zadanie dostarczać rzetelnych, pełnych i wiarygodnych informacji o bieżących wydarzeniach oraz stanowić forum wymiany opinii. Niestety, w Niemczech nie wywiązują się one ze wspomnianych zadań. Kiedy w noc sylwestrową w Kolonii doszło do setek napaści na kobiety, w tym większości na tle seksualnym, a agresorami byli imigranci ze Afryki i Bliskiego Wschodu, to w mediach głównego nurtu za Odrą zapadła zmowa milczenia.

Dopiero po kilku dniach okazało się, że niemieccy politycy naciskali na dziennikarzy, aby nie informować o tych strasznych zdarzeniach opinii publicznej. Redakcje mainstreamowe spełniły ich żądania. A to tylko jedna z wielu historii, gdzie niemieckie media nie dostarczają rzetelnych, pełnych i wiarygodnych informacji. Od Polaków mieszkających za Odrą wielokrotnie słyszałem o tym, że przemilczane są incydenty z udziałem imigrantów islamskich. Może chociaż niemieckie media stanowią forum wymiany opinii?

REKLAMA

Trudno przyznać, że niemieckie media tworzą wolny rynek idei, który ukazuje reprezentatywny obraz grup działających w społeczeństwie, skoro do programów publicystycznych często nie zaprasza się polityków AfD.  Według najnowszego sondażu partia ta może liczyć w najbliższych wyborach na 11 proc. W przeszłości jej notowania były jeszcze lepsze. Niemieckie media nie zawsze zauważają jej obecność na scenie politycznej i często zdarza im się pomijać przedstawicieli tej formacji przy zapraszaniu gości do studia.

Taka sytuacja miała miejsce, m.in. po wyborach lokalnych do landtagu Saary. Choć AfD udało się wywalczyć mandaty w lokalnym parlamencie, to niemiecka ARD nie zaprosiła do swojego czołowego programu publicystycznego przedstawicieli Alternatywy dla Niemiec. W studiu obok polityków zwycięskich CSU, socjaldemokratów i lewicy, pojawiła się natomiast członkini Zielonych, którzy nie przekroczyli nawet progu wyborczego.

Nie oszukujmy się, media mają znaczący wpływ na poglądy polityczne opinii publicznej. Większość wyborców nie ma szans na osobiste poznanie określonych polityków. W związku z tym ich wiedza na temat przedstawicieli poszczególnych partii bazuje jedynie na tym, co zobaczą w tv, usłyszą w radiu lub przeczytają w gazecie. Jeśli dana partia jest pomijana w debacie publicznej lub na wstępie przypisuje się jej negatywne cechy typu „skrajna”, „nacjonalistyczna”, „rasistowska”, to bardzo prawdopodobne jest, że tak właśnie będzie postrzegana przez większość wyborców. Z drugiej strony te same media promują ideologię lewicy, jako coś „normalnego”, „oświeconego” czy „europejskiego”, co przekłada się na sposób myślenia niemieckiego społeczeństwa.

W efekcie działania mediów nie tylko odstraszają wyborców od AfD, ale przede wszystkim paraliżują umysły polityków chadecji, w której coraz mniej jest ideowości, a coraz więcej politycznego koniunkturalizmu. Przedstawiciele partii rządzącej, a może nawet i sama kanclerz pomijają więc pewne tematy z obawy przed medialnym ostracyzmem. W przeciwnym razie medialna propaganda zza Odry mogłaby zwrócić swoją sympatię w kierunku SPD. Dlatego w wielu kluczowych kwestiach, aby nie narazić się pewnym wpływowym środowiskom, mówią tym samym głosem co socjaldemokraci. Ich działania spotykają się z aprobatą społeczeństwa, bo nie zna ono innej alternatywy. Dzieje się tak, ponieważ od lat jest karmione tą samą medialną propagandą przedstawiającą wzorce lewicowo-liberalne za coś normalnego, a konserwatywno-prawicowe za „skrajność” i „nacjonalizm”.

REKLAMA

Sytuacja ta skutkuje tym, że wybory w Niemczech są nimi jedynie z nazwy. 24 września nasi zachodni sąsiedzi będą głosować na partie, które w kluczowych sprawach, zwłaszcza w kwestii bezpieczeństwa własnych obywateli, zagrożonego napływem islamskich imigrantów, mówią tym samym bezbronnym głosem. Z kolei jedyna opcja, która ma na ten temat odmienne zdanie została im skutecznie obrzydzona przy pomocy określeń typu „nacjonaliści”. I nawet jeśli odnośnie AfD sformułowanie to jest trafne, to używa się go głównie jako przestrogi dla innych polityków, przede wszystkim z CDU/CSU, którym zachciałoby się ideologicznie skręcić na „prawo”.

Podobny mechanizm do 2015 roku był stosowany w Polsce. Dzięki pomocy propagandy medialnej przez wiele lat władzę sprawował ten sam nurt polityczny, zmieniały się tylko nazwy reprezentujących go partii. Gdyby nie Internet, a konkretnie media społecznościowe, które przyspieszyły rozwój społeczeństwa obywatelskiego i zmniejszyły rolę tradycyjnych mediów, to niewykluczone, że stan ten utrzymywałby się do dziś. Czy Niemcy nie potrafią pójść polską drogą?

Polacy są narodem buntowników, co doskonale obrazuje nasza historia. Zawsze stać nas było na wypowiedzenie posłuszeństwa tym, których decyzje szkodziły dobru wspólnemu. Przekonały się o tym władze PRL-u, przekonał rząd PO-PSL i przekona każda inna władza, której przyjdzie do głowy działać na niekorzyść własnych obywateli.  

U naszych zachodnich sąsiadów wygląda to nieco inaczej. Niemcy są z natury narodem uporządkowanym, nielubiącym rewolucyjnych zmian, mogących przynieść nieprzewidziane skutki. Poza tym ze względu na bagaż doświadczeń związanych z II wojną światową, jak ognia boją się oskarżeń o nacjonalizm. W związku z tym nie bardzo chcą głosować na tych, którym przypiętą została taka łatka (AfD) lub, co ma miejsce w przypadku polityków, boją się podejmować decyzji, mogących spowodować, że zostanie im ona przypięta (chadecy).

REKLAMA

Dlatego też 24 września nasi zachodni sąsiedzi znów pójdą do urn głosować na kandydatów partii establishmentowej, a jej dwie frakcje utworzą po wyborach rząd, którego zadaniem będzie utrwalanie pozornej demokracji. Szkoda, bo Polska i Europa potrzebują w pełni demokratycznych Niemiec. Niestety, obawiam się, że nie ukażą się one naszym oczom po najbliższych wyborach parlamentarnych. Wszystko wskazuje na to, że będziemy musieli poczekać na nie kolejne cztery lata.

- Michał Fabisiak, PolskieRadio.pl

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej