Buntowniczka z powodu. Łączniczka "Wala" zawsze żyła na swoich zasadach

2023-08-02, 10:20

Buntowniczka z powodu. Łączniczka "Wala" zawsze żyła na swoich zasadach
Walentyna Słonecka ps. Wala. Foto: PR

Kiedy ostatni raz rozmawiałem z panią Walentyną, byliśmy na bardzo krótkim spacerze przed szpitalem. Ostatnie tygodnie życia głównie tam spędzała, jej stan zdrowia z dnia na dzień się pogarszał. Pamiętam, jak spojrzała na mnie swoimi niebieskimi oczami i powiedziała: "Pawełku, ucieknijmy stąd". Walentyna Słonecka ps. Wala zmarła 30 lipca 2023 roku, miała 95 lat. Była łączniczką w Powstaniu Warszawskim, bohaterką, buntowniczką. A to jest jej historia.

- Ty się nie martw. Mam już swoje lata. Może się zdarzyć, że nagle umrę. Może się też zdarzyć, że to się stanie w twoim samochodzie - powiedziała do mnie z rozbrajającą szczerością 94-letnia pani Walentyna, po jednej z naszych wypraw, podczas której poczuła się nieco gorzej i musieliśmy wracać do ośrodka opieki wcześniej, niż zaplanowaliśmy. Te słowa, artykułowane przez telefon kilka dni po tym zdarzeniu, miały mnie uspokoić! Słyszałem, jak się śmieje, gdy je wypowiada, choć pobrzmiewał też w nich pewien pragmatyzm. Tłumaczyła jednocześnie, że jej wiek i pogarszający się czasem stan zdrowia, nie powinny stanowić przeszkody w organizacji "przygód" - jak nazywaliśmy nasze małe wyprawy powstańczym szlakiem.

Cała pani Walentyna - pomyślałem wtedy. Nawet coś takiego potrafi obrócić w żart. Ostatecznie obiecałem jej, że jeśli jej stan zdrowia na to pozwoli, to jeszcze gdzieś razem pojedziemy. Pojechaliśmy.

Powstanie Warszawskie

Walentynę Słonecką ps. Walę poznałem w 2021 roku. Zgodziła się wówczas udzielić mi wywiadu. Rozmawialiśmy o Powstaniu Warszawskim. Wspominała 1939 rok, kiedy to, jako niespełna 11-letnia dziewczynka, po raz pierwszy zobaczyła niemieckich żołnierzy. Pytali ją o drogę na Jaworzynę. To było w Zakopanem, gdzie mieszkała przed wojną ze swoją przybraną mamą. Później, gdy się zaprzyjaźniliśmy, mówił mi, że tam z góry patrzą na nią i opiekują się nią trzy mamy. Jej rodzona, która popełniła samobójstwo. Ta, która ją adoptowała, nauczyła wszystkiego i kochała ponad wszystko - ta mama zginęła w 1944 roku. I Matka Boska.

Wala podczas wywiadu wspominała, że w 1940 roku jej rodzina przeprowadziła się z Zakopanego do Warszawy. Z mamą Leokadią Samorodow i bratem mamy Mieczysławem Gawryłkiewiczem, działaczem podziemnym i rotmistrzem 10 Pułku Ułanów w Białymstoku, zamieszkała na Sadybie. Życie w okupowanej Warszawie nastolatka dzieliła między dom, szkołę i harcerstwo. Z dumą opowiadała, jak sam Krzysztof Kamil Baczyński postawił jej piątkę z języka polskiego.

REKLAMA

- Poprowadził wykład na jednym z kompletów w zastępstwie swojej mamy Stefanii Baczyńskiej, ale nie pamiętam, za co dostałam tę ocenę. Był prawdziwym poetą - taki spokojny i łagodny - zapewniała mnie.

Z "Szarymi Szeregami" związała się w 1943 roku. Rok później, w lipcu, pojechała na obóz harcerski. Nie wiedziała wówczas, jak ważne było to zgrupowanie, że to ostatnie szlify harcerskich umiejętności przed wielkim zrywem. - Uczyliśmy się tam alfabetu Morse’a, opatrywania ran, składania meldunków - opowiadała.

Nabyta na obozie i na tajnych kompletach wiedza, gdzie z mozołem powtarzali kolejne elementy szkolenia, była na wagę życia i śmierci. Wala już wkrótce miała się o tym przekonać. Godzinę "W" 1 sierpnia 1944 roku doskonale zapamiętała. Nie przez wybuchy, strzały z karabinów maszynowych czy ogólne powstańcze poruszenie. W pamięć wryła jej się... szafka.

- Naszym zadaniem było dostarczenie opatrunków i leków do kościoła Bernardynów na Czerniakowie. Niosłyśmy z koleżankami bardzo ciężką szafkę z lekami. Na wierzchu były położone garnki.

REKLAMA

- A po co garnki?

- To żeby Niemcy się nie zorientowali, co dźwigamy. Jakby nas ktoś pytał, miałyśmy mówić, że to przeprowadzka.

Zobacz cały wywiad z Walentyną Słonecką ps. Walą:

Batalion "Oaza"

Wala do końca powstania służyła w Batalionie "Oaza" na Sadybie jako łączniczka. Zadania, które miała do wykonania, często były niebezpieczne. Wspominała na przykład, jak dostała rozkaz, by z alei Sobieskiego przynieść pieczątkę z "czerwonego domu". - Przebiegłam pod ostrzałem, wszyscy byli zdumieni w tym domu, że ja się tam znalazłam. Powiedzieli: "nie wychodź, przeczekaj!". Ale ja, ponieważ dostałam taki rozkaz, powiedziałam, że z tą pieczątką przebiegnę z powrotem.

REKLAMA

Gdy mi o tym opowiadała, próbowałem sobie wyobrazić, jak 16-letnia dziewczyna, w mundurze harcerskim, ze splecionymi blond warkoczami biegnie pod ostrzałem niemieckich karabinów z pieczątką w zaciśniętej dłoni. - To wymagało wielkiej odwagi - powiedziałem. Walentyna odparła, że jako nastolatka nie miała do końca świadomości tych wszystkich zagrożeń, które na nich czyhały. - Nie bałam się. Poza tym pragnienie wolności było tak silne, że odczuwaliśmy wielki szczęście, że możemy o tę wolność walczyć.

Powstańczych historii, które opowiedziała tego popołudnia, było wiele, jednak z największym przejęciem wspominała stratę mamy. - Odłamki raniły ją i jej bratową. Ciocia straciła rękę. Mamę trafiły w głowę - wspominała. Pamiętam, mówiła, jak koleżanka biegła przez Fort Czerniakowski, gdzie stacjonowaliśmy i krzyczała: "Wala, Wala!". "Biegnij do szpitala, do mamy".

- Tak się o tym dowiedziałam.

Ewakuacja

Na początku września, gdy Niemcy zajęli Sadybę, ciężko ranne osoby pozwolono przetransportować do Milanówka. "Mały Londyn", jak mówiono o tym mieście w latach 1944-1945, był jednym z najważniejszych ośrodków dowodzenia, szkolenia i zakrojonej na szeroką skalę walki z okupantem na terenie zachodniego Mazowsza. Po upadku powstania przez krótki czas stał się nieformalną polityczną stolicą Polski. Tu znalazła schronienie znaczna część władz Polski Podziemnej, działały Delegatury Rządu i odbywały się ważne narady polityczne. Do Milanówka ewakuowano warszawskie szpitale. Miejscowa ludność, dokonując nadludzkich wysiłków, objęła opieką i działalnością charytatywną tysiące rannych, chorych, starców, kobiet i dzieci, którzy ucierpieli w powstaniu.

REKLAMA

Takiej pomocy potrzebowała też Wala i jej umierająca mama.

- Niemcy zapakowali ją na noszach do ciężarówki. Jak jechaliśmy na stację kolejową, musiałam się na nią kłaść, by nie spadła. Tak rzucało na kocich łbach i na zakrętach. Była w bardzo złym stanie.

Na peronie w Milanówku były tysiące osób. Krzyki, chaos, błaganie o pomoc. Rannych ulokowano w restauracji nieopodal stacji kolejowej. Moja rozmówczyni wspominała, że na podłodze i wzdłuż ścian leżeli ciężko ranni ludzie, a za parawanem przygotowano stoły do ich opatrywania. Pierwsza noc była koszmarna. - Mama bardzo krzyczała: "Mamuśku moja, mamuśku kochana, mamuśku złota...!" - odgrzebywała z popiołów niepamięci poruszona do głębi Wala. Kolejnego dnia obie zostały przeniesione do starej przedwojennej willi, gdzie urządzono szpital polowy. Tam 2 września pani Leokadia Samorodow zmarła.

Gdy skończyliśmy wywiad, pani Walentyna wyznała, że od wielu lat nie była na grobie matki. Zadeklarowałem, że chętnie ją tam zawiozę, jeśli tylko zdrowie jej na to pozwoli. Zdrowie i pogoda dopisały. Nim lato dobiegło końca, z grupą znajomych i panią Walentyną na czele pojechaliśmy do Milanówka. To była nasza pierwsza wspólna "wyprawa powstańcza".

REKLAMA

Milanówek

Gdy byliśmy w drodze, Wala opowiadała nam o swoich podróżach. Wiele z nich odbyła ze swoimi dziećmi. Jeździła z nimi rowerem po krajach skandynawskich. Była też na Węgrzech, w Bułgarii czy w Stanach Zjednoczonych. Zawsze ją nosiło, nie umiała usiedzieć na miejscu. Rozmawialiśmy o pasjach, muzyce, której lubimy słuchać, o tym, jak wygląda współczesny świat, a jak wyglądał w PRL-u.

Po dojechaniu na cmentarz nasz dobry nastrój prysł. Widać było, że dla tej starszej kobiety możliwość odwiedzenia grobu matki, która zginęła w Powstaniu Warszawskim, jest czymś niezwykle ważnym. Wspomnienia zaczęły wracać, jak by tu była wczoraj. Uśmiech na twarzy rozmyła nostalgia. W przycmentarnym sklepie kupiliśmy wieniec i znicze, po czym powoli ruszyliśmy w głąb nekropolii. Najpierw samochodem, by było nieco bliżej, potem piechotą. Nasza towarzyszka ostrożnie stawiała kolejne kroki, wspierając się przy tym na balkoniku. Poza nami nie było żadnych ludzi.

Na pogrzebie Leokadii Samorodow, który odbył się na początku września 1944 roku, Wali również towarzyszyła garstka osób. Była siostra zakonna, która się nią opiekowała, ksiądz i grabarz. Nieopodal bawiły się też jakieś dzieci. Była tam też pewna obca kobieta, która po pogrzebie zwróciła się do pogrążonej w smutku 16-latki z zaskakującą propozycją. Oświadczyła, że ją przygarnie. "Obiecaj mi tylko, że nikt mi ciebie nie zabierze" - postawiła warunek. Młodziutka dziewczyna bała się, że jak odnajdzie ją jej ciotka, siostra mamy, to nie będzie mogła dotrzymać danego słowa, dlatego odrzuciła propozycję.

Ostatecznie, w wyniku wielu zbiegów okoliczności - pani Walentyna wierzyła, że nie ma na ziemi przypadków - trafiła na wieś w okolice Łowicza. - Z Sadyby do Milanówka przyjechała żona profesora Hirnle. Znałam tę rodzinę. Siostry zakonne, które się mną opiekowały po śmierci mamy, zapytały, czy nie znajdzie mi jakiegoś domu i ona zabrała mnie do takiej wiejskiej nauczycielki mieszkającej w Uchaniu Górnym - wspominała, gdy docieraliśmy do kwatery, gdzie pochowana jest jej matka.

REKLAMA

Pośród szeregu identycznych krzyży, w cieniu drzew, odnaleźliśmy ten konkretny grób. Naszym drogowskazem była tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Było też wiele takich, które nie wskazywały drogi do bliskich, widniał na nich napis NN. Złożyliśmy kwiaty, zapaliliśmy znicz i pomodliliśmy się w ciszy. Walentyna długo milczała. Być może żegnała się wtedy symbolicznie z matką, wiedząc, że więcej już tu nie przyjedzie. (Wierzyła, że jej mama do niej czasem mruga nocą, gdy jest bezchmurne niebo. Była jedną z gwiazd. Tylko Wala wiedziała którą).

Z cmentarza pojechaliśmy jeszcze na ul. Słowackiego 6. To tam, w starej willi, w której po Powstaniu Warszawskim zorganizowano szpital, zmarła matka pani Walentyny. Dom jest teraz prywatną własnością i choć wiedzieliśmy, że na teren posesji nie wejdziemy, to warto tam było zajechać na chwilę. Popatrzeć w zadumie.

Do Warszawy wracaliśmy późnym sierpniowym popołudniem 2021 roku.

Exodus Pani Walentyny, w czasach, o których nam opowiadała, zakończył się w 1945 roku. Do zniszczonej Warszawy wróciła wiosną.

REKLAMA

Powrót do Warszawy

Historie jej powrotu do stolicy znałem z przeprowadzonego z nią wywiadu. Ale zupełnie inaczej słuchało się tej opowieści, gdy jesienią 2022 roku pojechałem z Walą na naszą drugą wyprawę. Wtedy jej powstańczym szlakiem zwiedzaliśmy Sadybę. Pokazała mi kamienicę, w której mieszkała, Fort IX Twierdzy Warszawa, nazywany m.in. Fortem Czerniaków, gdzie w 1944 stacjonowali żołnierze z jej ukochanego Batalionu "Oaza".

Swoją historię wygnania zaczęła bez ogródek. - Byłam kopciuszkiem, parobkiem - wspominała z goryczą życie w Uchaniu Górnym w domu wiejskiej nauczycielki, która bardzo źle ją traktowała.

- Ograniczała mi jedzenie, kazała chodzić w za małych chodakach, co było uciążliwe szczególnie zimą, bo marzły mi stopy. A jak wchodziłam pod górę po wodę, to ślizgały mi się stopy. Albo musiałam robić na drutach, dopóki się nie wypalił karbid. Często kończyłam późno w nocy, gdy wszyscy już spali. Nie wolno mi było tej karbidówki gasić, dopóki nie skończyłam. Jeśli zasnęłam wcześniej, robiła mi straszne wyrzuty.

REKLAMA

Gdyby nie opatrzność, nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło. Ale jej trzy mamy w niebie nad nią czuwały. - Odkąd pamiętam, zawsze w swoje imieniny szłam na mszę. A w tej wsi, gdzie mieszkałam, nie było kościoła, więc trzeba było iść parę kilometrów - opowiadała, gdy jechaliśmy samochodem na Sadybę z ośrodka opieki, w którym mieszkała od kilku miesięcy.

Tu drobna dygresja. Wala postawiła na nogi pół ośrodka, gdy organizowaliśmy z panem Krzysztofem, jej synem, przepustkę na tę wyprawę. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby na nią ze mną nie pojechać. Kiedy dogrywaliśmy szczegóły, relacjonowała mi, że przychodzą do niej do pokoju inni pensjonariusze i z niedowierzaniem pytają, czy faktycznie jedzie na wycieczkę. Śmiała się, że wcześniej tu takich rzeczy nie robiono.

Ale wracając do historii z 1944 roku, gdy Walentyna postanowiła się pomodlić w kościele w swoje imieniny...

- W dzień powszedni, w środku zimy, w skąpym ubraniu, wyruszyłam na mszę. Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że mszy nie ma. Ale... na progu kościoła stała dziewczyna. To było niesamowite, bo okazało się, że to była moja koleżanka z Sadyby - mówiła z przejęciem.

REKLAMA

Splotem wojennych dróg i losów jej sąsiadka z podwórka również trafiła w te okolice. Walentyna tego pamiętnego dnia poszła do domu, gdzie jej znajoma mieszkała z matką. Kobieta, ucieszona widokiem znajomej twarzy, obdarowała Walentynę imieninowymi prezentami. Nastolatka otrzymała mydełko, świecę i... 500 złotych.

Te pieniądze potem ułatwiły jej podjęcie prawdopodobnie jednej z najważniejszych decyzji w jej młodym życiu. Przed świętami wielkanocnymi 1945 roku oznajmiła bowiem swojej opiekunce: "wracam do Warszawy". - Ciekawe po co, jakieś dolary tam masz schowane? - zapytała nauczycielka z piekła rodem. - Ja się będę cieszyła, jak chociaż zdjęcia tam znajdę - odparła pewna swego Walentyna. 

Za pieniądze podarowane na imieniny kupiła bilet na pociąg do Warszawy.

Dom

Kiedy siedziałem w samochodzie z panią Walentyną przed jej domem na ul. Okrężnej, moja towarzyszka nie mogła znaleźć słów, by powiedzieć, co czuje, gdy patrzy na to miejsce. - Nasze mieszkanie znajdowało się nad bramą - nagle się odezwała. Gdy tu przejechałam, wszędzie były porozrzucane dokumenty, jakieś papiery. Ale znalazłam tu też zdjęcia mojej rodziny. Na tych gruzach - wspominała. Nie mogła niestety wrócić do swojego mieszkania, ponieważ zajmowali je już inni ludzie. Splotem kolejnych zdarzeń, które z całą pewnością tylko z pozoru były przypadkowe, pani Walentyna zamieszkała u swojego przybranego wujka i jego rodziny. Któregoś dnia na ulicy spotkała swoją ciotkę, siostrę matki. To ze względu na nią Wala nie przyjęła pomocy kobiety, która na cmentarzu w Milanówku zaoferowała, że ją przygarnie. Ciotka wprowadziła się do wujka i tam mieszkały już razem.

REKLAMA

Spod domu pani Walentyny pojechaliśmy jeszcze do Fortu Czerniakowskiego, gdzie dziś znajduje się Muzeum Polskiej Techniki Wojskowej. - Niedaleko, przy ul. Morszyńskiej, stał dom. Na strychu nasi żołnierze wyjęli dachówki. Siedziałam na górze, obserwowałam i notowałam wszystko, co się dzieje na forcie. Szczególnie niemiecką straż, jak się zmienia. Patrzyłam, kto wjeżdża, kto wyjeżdża - opisywała.

Po spacerze wokół fortu i rundce po parku - pani Walentyna już nie chodziła, przemieszczała się na wózku - postanowiliśmy, że czas wracać. Po drodze zajechaliśmy jeszcze do baru mlecznego po pierogi cytrynowe z serem. To wtedy Wala ze zmęczenia poczuła się trochę gorzej. Na szczęście po powrocie do ośrodka okazało się, że to nic groźnego. Pani Walentyna jeszcze nie chciała wracać do pokoju. A że była ładna pogoda, to pozwoliliśmy sobie jeszcze na chwilę zapomnienia. Siedzieliśmy na ławce, rozmawialiśmy i jedliśmy pierogi. Były pyszne.

Pani Walentyna przekonywała mnie kilka dni później, że jest już w takim wieku, że wszystko może się zdarzyć i żebym się nie przejmował, gdy źle się poczuje. Ja jednak przejmowałem się zawsze. Wtedy, gdy zabrałem ją na ostatnią naszą wyprawę, by mogła na Powązkach, na grobach powstańców i księdza, który udzielał jej ślubu, złożyć kwiaty i zapalić znicz. Ale też gdy wychodziłem z nią na krótkie spacery przed ośrodkiem opieki, w którym pani Walentyna przebywała od wielu miesięcy.

REKLAMA

"Ucieknijmy stąd"

Było się czego obawiać. Od naszego pierwszego spotkania w 2021 roku Wala znacznie podupadła na zdrowiu, coraz gorzej chodziła. Poruszała się głównie na wózku inwalidzkim. Regularnie odwiedzał ją jej syn, z którym mieszkała wcześniej. Pan Krzysztof opiekował się swoją mamą najlepiej jak potrafił, ale coraz trudniej było mu łączyć pracę z doglądaniem jej, a kolejne opiekunki nie wywiązywały się należycie ze swojej pracy. A mieszkali tylko we dwójkę. Gdy pani Walentyna po raz kolejny trafiła do szpitala, podjęli wspólnie decyzję, że najlepiej będzie, jeśli znajdzie się w domu całodobowej opieki.

Tam odwiedzali ją też jej najbliżsi, rodzina i przyjaciele. Tacy jak Tomek i Ania. Młodzi, oddani ludzie związani z Muzeum Powstania Warszawskiego, którzy poświęcają swój wolny czas, niosąc wsparcie bohaterom walczącym w 1944 rok o wolność. Oni znali Walę najdłużej. Od lat byli blisko. Regularnie odwiedzali ją w domu, sprawdzali, czy niczego jej nie brakuje. Co roku wozili na obchody Powstania Warszawskiego czy inne wydarzenia. Ot choćby takie jak gala BohaterONów. Mieli swoje własne "przygody" z panią Walentyną.

Do pani Walentyny często przyjeżdżali też żołnierze, by porozmawiać z nią o powstaniu, ale też o innych sprawach, które dziś zajmują młodych ludzi. Zawsze mówiła, że kocha młodych ludzi, uwielbia z nimi rozmawiać, spędzać czas w ich towarzystwie. Że uwielbia i szanuje mundurowych.

Kiedy ostatni raz rozmawiałem z panią Walentyną, byliśmy na bardzo krótkim spacerze przed szpitalem na Woli. Ostatnie tygodnie życia głównie tam spędzała. - Po kilkunastu minutach patrzenia na drzewa, ptaki, krótkich wymianach zdań - miała już problemy z mówieniem, składaniem myśli - powiedziałem, że musimy wracać, że powinna się położyć do łóżka. Pamiętam, jak spojrzała na mnie swoimi niebieskimi oczami i powiedziała: "Pawełku, ucieknijmy stąd".

REKLAMA

Walentyna Słonecka ps. Wala odeszła 30 lipca 2023 roku. Cześć i chwała bohaterom!

Paweł Kurek

***
Podczas jednego ze spotkań z Walą usłyszałem, że w świetlicy ośrodka, w którym przebywa, jest bardzo nudno. - Któregoś dnia pensjonariusze próbowali czytać Sienkiewicza na głos, by zająć tym obecne w sali osoby. Strasznie im to wychodziło. Nie dało się tego słuchać - wspominała z rozbawieniem. Zaproponowałem, że może ściągnę im jakiegoś audiobooka, by mogli sobie puszczać podczas tych spotkań. Pani Walentynie bardzo spodoba się ten pomysł. Tylko, zaznaczyła, żeby nie było nudne. Podpowiedziałem jej osobliwą lekturę pt. "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął". Jak streściłem jej fabułę książki - dodam, że głównym bohaterem jest staruszek, który w swoje setne urodziny ucieka z domu opieki, by zacząć życie od nowa i niechcący wchodzi na drogę przestępczą - pani Walentyna zaczęła się głośno śmiać. - Przecież jak nam to puszczą, to wszyscy stamtąd pouciekają - stwierdziła. Ale pomysł się jej bardzo spodobał. Pliki przesłałem do ich opiekunki. Podczas jednego ze spotkań świetlicowych audiobook został włączony. - I jak, pani Walentyno? Wciągnęli się? - pytałem później z zaciekawieniem. - Nie. Oni wolą tam spać - odparła oburzona. Tylko ona chciała słuchać. Wala-Buntowniczka.


Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej