Ratownik po akcji w kopalni "Rudna": nie wyglądało to dobrze
- To była ekstremalna akcja ze względu na siłę wstrząsu, liczbę uwięzionych pod ziemią osób i brak kontaktu z nimi przez długi czas - mówi o akcji w Polkowicach Piotr Walczak, dyr. Jednostki Ratownictwa Górniczo-Hutniczego KGHM Polska Miedź SA.
2013-03-20, 19:58
We wtorek ok. 22 w kopalni ZG Rudna w Polkowicach doszło do wstrząsu o sile blisko 5 stopni w skali Richtera. 22 mężczyzn zdołało wydostać się z kopalni o własnych siłach. Jeden został wyniesiony na noszach i trafił do szpitala w Lubinie. 19 górników pozostało pod ziemią. Dopiero po siedmiu godzinach ratownicy dotarli do nich i pomogli im wydostać się na powierzchnię. Wszyscy są w dobrym stanie; tylko jeden trafił do szpitala z potłuczeniami oraz rozciętą skórą na głowie.
Według Walczaka każda akcja podejmowana pod ziemią jest trudna. - Nie ma łatwych akcji. Każda jest trudna. Ma swoją specyfikę, dramaturgię. Ale to co wydarzyło się wczoraj późnym wieczorem, to była ekstremalna akcja ze względu na siłę wstrząsu, liczbę uwięzionych pod ziemią osób oraz brak kontaktu z nimi przez długi czas. Moja wiedza ratownicza wzbogaciła się o nowe doświadczenie. To była ekstremalna akcja, ale ze szczęśliwym finałem, a nie zawsze tak się dzieje - mówił ratownik.
Pytany, gdzie był w chwili wstrząsu, Walczak powiedział, że w domu. Szykował się do spania, gdy poczuł silne tąpnięcie. - Mieszkam na terenie górniczym, a pod moim domem prowadzona jest eksploatacja. Po takim wstrząsie nie czekałem na telefon alarmowy tylko zacząłem się ubierać do pracy. Chwilę później zadzwonił telefon alarmowy - powiedział.
Górnicze Pogotowie Ratownicze ma swoją siedzibę w Sobinie i stamtąd ratownicy wyruszają na akcję ratunkową do różnych kopalni należących do KGHM Polska Miedź SA. KGHM ma w sumie 420 ratowników, którzy zabezpieczają wszystkie trzy kopalnie: Rudna, Polkowice-Sieroszowice i Lubin. Całodobowy dyżur od piątku do piątku ma 18 ratowników, którzy w kilka minut od ogłoszenia alarmu są w stanie dotrzeć na miejsce wypadku. - Tam pełnią dyżur trzy zastępy po pięciu ludzi oraz lekarz, mechanik sprzętu ratowniczego i kierownik drużyny - poinformował Walczak.
Tym razem ratownicy w ciągu zaledwie 10 minut zjechali pod ziemię na głębokość 960 metrów i przez dwie godziny próbowali przerzucić rumowisko, znaleźć szczelinę w wyrobisku, który zasypał chodnik i dotrzeć do górników. - W pierwszej fazie każdej akcji nastawiamy się na ratowanie ludzi. Warunki są wyjątkowo trudne, bo cała infrastruktura oddziału jest zniszczona: nie ma linii telefonicznych, światłowodowych, brak zasilania w energię, do tego wielkie rumowisko, przez które usiłujemy się przedostać do uwięzionych - mówił Walczak.
Wyjaśnił, że w tego typu akcjach najważniejsza jest "złota godzina", czyli ten pierwszy moment w trakcie akcji poszukiwawczo-ratowniczej, w którym trzeba dotrzeć do zasypanych górników. Mogą oni być ranni, krwawić. I często właśnie ta pierwsza godzina jest kluczowa dla ich życia. - Potem może być za późno. Dlatego też na początku akcji nastawiamy się na zlokalizowanie ich i jak najszybsze wyciągnięcie ze strefy zagrożenia, bo przecież zawsze mogą pojawić się wstrząsy wtórne o różnej sile - powiedział ratownik.
Walczak przyznał, że pierwsze dwie godziny akcji, kiedy ratownikom nie tylko nie udało się dotrzeć do zasypanych, ale nawet nawiązać z nimi kontaktu, choćby głosowego, powodowało złość. - Przebieraliśmy ten urobek i nic z tego nie wynikało. Nie udało się wykopać choćby szczeliny, przez którą ratownik mógłby się dostać do zasypanych - mówił.
Wtedy dyrektor ZG Rudna Mirosław Laskowski podjął decyzję o skierowaniu kolejnej grupy ratowniczej od drugiej strony. Pierwsza kopała od strony kopalni Rudna, druga od kopalni Polkowice-Sieroszowice. Ostatecznie, po siedmiu godzinach przekopywania rumowiska sprzętem ciężkim i rękami, grupie od kopalni Polkowice-Sieroszowice udało się nawiązać kontakt z zasypanymi, najpierw głosowy. Później wydobyto wszystkich na powierzchnię.
Walczak wyjaśnił, że ratownicy znaleźli szczelinę w rumowisku, nieco ją powiększyli i przedostali się przez nią do górników. - Ratownicy od strony kopalni Polkowice-Sieroszowice wypatrzyli niewielką, bo 30 centymetrową szczelinę i tamtędy starali się dostać do górników przebierając ręcznie skały, głazy. Wślizgnęli się w tę niewielką przestrzeń roboczą, przeczołgali się i to była właściwa droga, światełko w tunelu, odnaleźli kolegów, którzy również szukali wyjścia - mówił.
Według Walczaka dla takich chwil, kiedy udaje się dotrzeć do żywych górników, warto być ratownikiem. - Kiedy docieramy do żywych górników, to cieszymy się jak małe dzieci. Są łzy radości, szczęście, uściski, oklaski. To jest niesamowita ulga - powiedział.
Pytany, jak ratownik radzi sobie z ogromnym stresem, presją czasu oraz bardzo trudnymi warunkami, powiedział, że stara się nie mieć czarnych myśli, odsuwa je od siebie przynajmniej w czasie akcji. - Zawsze idziemy po żywego górnika i tak o tym myślimy do końca akcji. To nam daje maksymalną determinację i staramy się jak najszybciej udzielić pomocy zasypanym. Nie oszukujmy się, to nie zawsze się udaje, ale podejście mamy zawsze takie samo. Idziemy po żywego górnika - mówił Walczak.
pg
REKLAMA