Premier League: Tottenham chciał sukcesów, dostał koszmar. To najgorszy sezon w karierze Mourinho

10 ligowych porażek w sezonie - to najgorszy bilans w karierze Jose Mourinho, który mimo fatalnych wyników i jeszcze gorszego stylu gry cały czas pozostaje trenerem Tottenhamu. Jak doszło tego, że jeszcze kilka lat temu jeden z najlepszych trenerów świata zaliczył tak bolesny upadek?

2021-04-15, 14:00

Premier League: Tottenham chciał sukcesów, dostał koszmar. To najgorszy sezon w karierze Mourinho
Jose Mourinho. Foto: PAP/EPA/Matthew Childs / POOL

Siedem lat temu Jose Mourinho określił Arsene'a Wengera mianem "specjalisty od porażek". Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego, że podobne cytaty i szpilki, które często wbija się w świecie futbolu, potrafią zestarzeć się koszmarnie. To jeden z tych przykładów.

Siedem lat temu Jose Mourinho zdobywał mistrzostwo z Chelsea podczas swojej drugiej przygody z tym klubem. Skończyło się bolesnym rozstaniem, w atmosferze urazy, konfliktu i złych relacji z piłkarzami.

Od tego momentu Portugalczyk zdobył mniej trofeów niż szykanowany przez niego wielokrotnie Wenger, będący już od dobrych kilku lat na trenerskiej emeryturze.

REKLAMA

Stracony sezon

W niedzielę Tottenham mierzył się z Manchesterem United i można mówić, że była to ostatnia szansa "Spurs" na to, by załapać się do przyszłorocznej Ligi Mistrzów.

Porażka 1:3 na własnym boisku może być uznana za idealne podsumowanie tego sezonu i pokaz właściwie wszystkich dolegliwości, które trapią Tottenham właściwie o chwili, gdy Portugalczyk przejmował drużynę w listopadzie 2019 roku.

Tottenham wygrywał po golu Sona z 40. minuty, który był jedym z niewielu przebłysków piłkarzy londyńczyków w tym meczu. Wygrywał, chociaż stwierdzenie, że był zespołem lepszym, byłoby dużym nadużyciem. W drugiej połowie drużyna Mourinho stanęła, oddając inicjatywę rywalom.

Manchester United najpierw wyrównał, później zaś wyszedł na prowadzenie. Menedżer gospodarzy próbował zmian, Tottenham starał się wrócić do gry, rzucając się do ataków w ostatnich kilkunastu minutach meczu. Skończyło się straconym golem w doliczonym czasie gry. To była dziesiąta ligowa porażka w tym sezonie Premier League.

REKLAMA

Podobnych spotkań w obecnych rozgrywkach było więcej. Jasno potwierdzają to statystyki.

Tottenham to druga drużyna najczęściej otwierająca wynik w lidze, druga drużyna pod względem liczby meczów, w których prowadziła do przerwy. I najgorsza jeśli chodzi o to, ile razy nie potrafiła mimo tego wygrać, ile razy traciła gole i gubiła punkty w ostatnich dziesięciu minutach spotkania.

Sezon drużyny Mourinho dla wielu się skończył, jednak nie można zapominać, że 25 kwietnia Tottenham zmierzy się z Manchesterem City w finale Pucharu Ligi Angielskiej. Być może wygrana i pierwsze od lat trofeum zdoła ocalić posadę Mourinho. Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że los Portugalczyka jest już przesądzony, a jedynym, co powstrzymywało prezesa Daniela Levy'ego przed odprawieniem menedżera, jest wielomilionowe odszkodowanie, które musiałby mu wypłacić.

REKLAMA

To, że kibice dostaną podrzędny puchar, być może niektórych nawet on usatysfakcjonuje. Fakty są jednak takie, że w tym momencie Tottenham jest w rozsypce. Nie tylko pod względem gry.

Mówi się o konflikcie w szatni, możliwym odejściu największych gwiazd, oczywiste są straty finansowe spowodowane brakiem gry w Lidze Mistrzów drugi sezon z rzędu. Zwycięstwo w finale będzie triumfem dla Mourinho, który dalej będzie mógł być przekonany o swojej wyjątkowości i osiąganiu sukcesów w każdym miejscu, w którym pracował. Dla Tottenhamu, patrząc na bilans strat i zysków, niekoniecznie.

Dzień Świstaka

Kibice nawet bez dokładnych analiz doskonale zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje - większość fanów "Spurs" ma wrażenie, że w ostatnich miesiącach ogląda ten sam mecz.

REKLAMA

W filmie "Dzień Świstaka" Phil Connors (rewelacyjny Bill Murray), zgorzkniały prezenter pogody, ma relacjonować święto, podczas którego Amerykanie i Kanadyjczycy próbują dowiedzieć się dzięki tytułowemu zwierzęciu, kiedy nadejdzie wiosna.

2 lutego w prowincjonalnym miasteczku w Pensylwanii Connors przeżywa najgorszy dzień swojego życia. Kiedy budzi się następnego ranka, okazuje się, że utknął w czasie i jest zmuszony do ciągłego przeżywania tych samych 24 godzin. Właśnie w takiej sytuacji są kibice londyńskiej ekipy. 

W grudniu Tottenham był liderem Premier League, i choć nie wszystkich przekonywał styl gry drużyny Mourinho, media robiły z tej drużyny jednego z uczestników wyścigu o mistrzostwo. Kolejne miesiące brutalnie zweryfikowały te opinie.

REKLAMA

Zespół przegrywał wygrane mecze, cały czas był uzależniony od genialnej współpracy Kane'a z Sonem (ponad 60% zdobytych bramek całej drużyny), kardynalne błędy popełniała obrona, której ustawienie w kolejnych meczach można było równie dobrze polecić maszynie losującej - Mourinho nawet w końcówce sezonu nie ma stałego zestawienia tej formacji.

Raz za razem udowadniał też obiegową opinię, że piłkarze Tottenhamu dla każdego bardziej zdeterminowanego zespołu stają się ofiarą i sami są swoim największym wrogiem, nie mając mentalności zwycięzców.

Największe nadzieje jeśli chodzi o Mourinho bazowały na tym, że będzie w stanie zmienić coś w psychice piłkarzy, że nauczy ich bardziej cynicznej gry, "zabijania" meczów. Krótko mówiąc, że z chłopców zrobi mężczyzn. Żadna z tych rzeczy nie nadeszła.

"To była hańba"

REKLAMA

Co więcej, wydaje się, że Tottenham od wielu lat nie był tak słaby jeśli chodzi o sferę mentalną piłkarzy. Właściwie co mecz można oglądać zawodników bojaźliwych, przerzucających się ciężarem odpowiedzialności, powtarzającymi te same błędy i schematy, które nie przynoszą rezultatów. 

Wydawało się, że momentem kulminacyjnym będzie szokująca porażka w rewanżowym meczu z Dinamem Zagrzeb w Lidze Europy. Tottenham pojechał do Chorwacji z dwubramkową zaliczką, wrócił do Londynu z wynikiem 0:3, stając się pośmiewiskiem.

Hugo Lloris, kapitan zespołu, nie gryzł się w język.

REKLAMA

- To była hańba. Wierzę, że wszyscy poczują się za to odpowiedzialni. Ta porażka jest o wiele bardziej bolesna niż się wydaje. Jesteśmy klubem z ambicjami, w przeszłości przeżywaliśmy wspaniałe chwile, mogliśmy sobie ufać. Byliśmy jednością. Dziś nie jestem pewny, czy tak jest - stwierdził Francuz.

Najgorszy wybór prezesa

1 czerwca 2019 roku Tottenham grał w finale Ligi Mistrzów z Liverpoolem. Droga do tego meczu była o tyle niezwykła, co wycieńczająca. "Spurs" mieli masę szczęścia, najpierw w fazie grupowej, później w meczach z Manchesterem City i Ajaksem Amsterdam.

Wąska kadra, zmęczenie materiału, zniżka formy przynajmniej kilku piłkarzy, wypalenie prowadzącego zespół Mauricio Pochettino... Ten finał po prostu nie mógł skończyć się inaczej, a wnioski były oczywiste - drużyna potrzebowała świeżej krwi, być może rewolucji.

Argentyński menedżer od dłuższego czasu czekał na wzmocnienia, które podniosą poziom rywalizacji, które dadzą mu więcej możliwości. Koniec końców nie doczekał się.

REKLAMA

Kolejny sezon przyniósł kryzys, a Daniel Levy zdecydował się zmienić Argentyńczyka na Mourinho, który od czasu zwolnienia z Manchesteru United pozostawał bez pracy. Portugalczyk miał dać to, czego prezesowi brakowało do potwierdzenia, że obrał dobrą drogę w budowie klubu - trofea. 

Jeśli jednak istnieje coś takiego jak DNA klubu, to Tottenham miał w nim zakodowane to, żeby dostarczać emocji. "Spurs" właściwie od zawsze (może za wyjątkiem kadencji Andre Villas-Boasa) grał ofensywnie, z rozmachem, momentami szaleńczo, na pewno jednak charakterystycznie.

Ten styl łączył się jednak z tym, co odbierało szansę na sukces i frustrowało nawet najwierniejszych fanów - kuriozalne błędy w obronie, niezdolność do udźwignięcia presji. Nie istniała sytuacja, w której kibice czuliby się bezpieczni, w każdej sytuacji wieszcząc katastrofę.

REKLAMA

Niektórzy wierzyli, że Mourinho zmieni mentalność drużyny, jednocześnie potwierdzając, że cały czas jest topowym trenerem. Ale było też ryzyko, że rację mają ci, którzy twierdzili, że piłkarska elita odjechała Portugalczykowi, który odcina kupony od dawnych sukcesów i nie jest w stanie dostosować się do realiów współczesnego futbolu.

Niestety, wygląda na to, że wizja, która tak przemówiła do Daniela Levy'ego, istniała tylko w głowie menedżera.

Zakręt na drodze

Daniel Levy, prezes Tottenhamu, to człowiek interesu, który potrafi genialnie obracać się w świecie wielkich pieniędzy. Prowadzony przez niego od 2000 roku klub z roku na rok rósł.

Czas, w którym nastąpił przełom i najważniejszy krok, nastąpił wraz z zatrudnieniem Mauricio Pochettino. Wcześniej rozwijał się miarowo - z ligowego średniaka stał się zespołem aspirującym, który potrafił dobrze dobierać piłkarzy i poruszać się na transferowym rynku.

REKLAMA

Daniel Levy nie przestawał działać. Rozwijał klubową infrastrukturę, powiększał płacowy budżet, inwestował w drużynę. Nie był przy tym rozrzutny, doskonale wiedział, że musi też sprzedawać wyróżniających się piłkarzy, dla których Tottenham był po prostu zbyt mały - tak było choćby w przypadku Dimitara Berbatowa, Luki Modricia czy Garetha Bale'a. 

Kolejnym krokiem było wskoczenie do czołowej szóstki Premier League. Patrząc na to, jak szybko następował wzrost w przypadku klubów, które przejęli bajecznie bogaci właściciele, takich jak Chelsea pod rządami Romana Abramowicza czy Manchester City, kojarzące się z rozrzutnością i wydawaniem ogromnych pieniędzy, widać wyraźnie, że Tottenham poszedł inną drogą. Żmudną, momentami frustrującą, obfitującą w momenty zwątpienia.

Starsi kibice pamiętają bój o Ligę Mistrzów Martina Jola, Juande Ramosa, który zapewnił ostatnie trofeum, szalony czas z Harrym Redknappem, gdzie nie można było się nudzić, nieudany eksperyment z Andre Villas-Boasem. Ale ta droga doprowadziła do wprowadzenia klubu na poziom, w którym regularnie grał w Lidze Mistrzów, bił się o mistrzostwo Anglii, wybudował jeden z największych i najbardziej nowoczesnych stadionów na świecie i dołączył do ścisłej elity Premier League.

REKLAMA

W najnowszym rankingu "Forbesa", który co roku przedstawia najbardziej wartościowe kluby świata, Tottenham zamyka czołową dziesiątkę.

Daniel Levy nie jest oczywiście postacią krystaliczną, a opinie fanów "Spurs" na jego temat są podzielone. Głównym argumentem jego krytyków jest śwwiecąca pustkami gablota trofeów, w której ostatnim namacalnym sukcesem jest sięgnięcie po Carling Cup w 2008 roku. Puchar Ligi Angielskiej, traktowany przez potęgi po macoszemu. 

Kolejny, na pewno istotny, to przegapienie chwili, w której trzeba było zaryzykować, by sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Mauricio Pochettino, którego zatrudnienie było kamieniem milowym w najnowszej historii klubu, przed finałem Ligi Mistrzów nie sprowadził żadnego piłkarza w trzech kolejnych transferowych okienkach. To, biorąc pod uwagę, że właścicielem klubu jest miliarder Joe Lewis, będzie wypominane latami. Obecnie Argentyńczyk jest w półfinale Ligi Mistrzów z PSG, gdzie raczej nie musi obawiać się, że jego życzenia odnośnie piłkarzy będą zbywane.

REKLAMA

Dla wielu Levy to po prostu biznesmen, dla którego sukcesy nie są najważniejsze. Zgadzać mają się przychody i pieniądze na koncie. A na ten aspekt nie można było narzekać.

Zmarnowany czas

Mourinho właściwie w każdym z prowadzonych przez siebie klubów broniły wyniki. Inne drużyny czuły przed nimi respekt, a to wszystko skutecznie zamykało usta krytykom. Można było mieć zastrzeżenia co do stylu, jego zachowania, piłkarskiej filozofii czy samego sposobu prowadzenia piłkarzy, ale w kluczowym momencie liczyły się trofea i wygrane, od których odbijały się zarzuty. Czy obecnie cokolwiek broni menedżera? 

Można spotkać się z opinią, że Mourinho właściwie w każdym klubie, z którego odchodził, zostawiał po sobie spaloną ziemię. To nie do końca prawda, ale praktycznie wszystkie zespoły potrzebowały mocnej przebudowy. Może w niektórych przypadkach taka jest cena sukcesów.

Widać jednak, że Mourinho nie traci jednego - przekonania o własnym geniuszu. Od początku jego pobytu w Londynie można było usłyszeć dziesiątki wymówek, oskarżeń w stosunku do sędziów, swoich piłkarzy. Padały przy tym zapewnienia, że metody sztabu Mourinho są wciąż topowe. Na jednej z niedawnych konferencji prasowych stwierdził, że cały czas jest tym samym trenerem, jednak piłkarze są inni. Dlaczego więc w tym projekcie nie widać pozytywów?

REKLAMA

W 85 meczach Mourinho średnia zdobytych punktów to 1,78, najgorsza w jego karierze. Trudno powiedzieć, by rozwinął któregokolwiek z piłkarzy, może poza doprowadzeniem do niezłej dyspozycji Tanguya Ndombele, co nastąpiło po długich miesiącach, kiedy media rozpisywały się o ich złych relacjach. Nieźle w ostatnim czasie wyglądał Lucas, na początku sezonu błyszczał Hojbjerg. 

Regres zaliczyli Dele Alli, Toby Alderweireld, słaby czas miał Hugo Lloris. Środek defensywy wygląda koszmarnie. Transfery Mourinho w większości okazały się niewypałami. Bergwijn został praktycznie odsunięty od składu, Matt Doherty wygląda dramatycznie, drużynie nic nie dali Gedson Fernandez, Joe Hart czy Carlos Vinicius. Powrót Garetha Bale'a jest rozczarowaniem. A to wszystko za najwyższą wypłatę ze wszystkich trenerów w Premier League. Oczywiście piłkarze nie są tu bez winy, ale po prostu trudno oprzeć się wrażeniu, że po prostu stać ich na znacznie lepsze wyniki i źle odnajdują się w tym systemie gry.

Mourinho stał się idealnym obrazem powiedzenia Alberta Einsteina, które mówi o tym, że "szaleństwem jest robić to samo i oczekiwać innych rezultatów". 

REKLAMA

Menedżer jest jednym z niewielu, którzy mogą wyciągnąć z pandemii koronawirusa coś pozytywnego. Chodzi o fakt, że kibice nie zasiadają na trybunach. Komentarze w mediach społecznościowych Tottenhamu nie mają litości dla menedżera. Na stadionie byłyby pewnie jeszcze bardziej dosadne. Także media informują o tym, że Daniel Levy nie zwolnił Mourinho tylko ze względu na to, że w jego umowie nie ma klauzuli, która umożliwiałaby klubowi rozstanie bez płacenia odprawy.

Wydaje się, że prezes Tottenhamu jest w koszmarnej sytuacji. I już niedługo będzie musiał przyznać, że jego decyzja o tym, by związać się z Mourinho, kosztowała klub nie tylko dziesiątki milionów funtów, brak europejskich pucharów, ale przede wszystkim zmarnowanie półtora roku pod względem sportowym - piłkarzom takim jak Harry Kane czy Son nikt tego czasu nie zwróci. Podobnie jak kibicom. 

Paweł Słójkowski, PolskieRadio24.pl

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej