Tu jest futbolowy "trzeci świat”? Legia od lat "zbiera baty", a Mioduski nie wyciąga wniosków

2021-12-14, 13:24

Tu jest futbolowy "trzeci świat”? Legia od lat "zbiera baty", a Mioduski nie wyciąga wniosków
Prezes Legii Warszawa Dariusz Mioduski nie wyciągnął wniosków z poprzednich ataków na swoich piłkarzy. Jego kolejnym pomysłem na naprawę sytuacji w klubie jest ponowne zatrudnienie Aleksandara Vukovicia. . Foto: Shutterstock.com/Photografeus, PAP/Leszek Szymański

Mija drugi dzień od ataku kibiców Legii na jej piłkarzy, do jakiego doszło pod Legia Training Center w Książenicach. Pierwszy szok minął, czas zatem na wnioski. Kto jest winien, poza oczywiście samymi sprawcami, tej napaści, czy można było ją przewidzieć i jaka przyszłość czeka teraz ciągle aktualnego mistrza Polski?

  • Piłkarze Legii Warszawa zostali zaatakowani przez kibiców po powrocie z niedzielnego meczu z Wisłą Płock (0:1)
  • To nie pierwsza taka sytuacja za kadencji obecnego prezesa mistrzów Polski - Dariusza Mioduskiego
  • Celem ataku byli zagraniczni zawodnicy występujący w Legii - Mahir Emreli, Rafa Lopes i Luquinhas
  • Problemem "Wojskowych" nie jest brak zaangażowania, ale niska jakość sportowa i wysokie kontrakty piłkarzy

Hadaj uruchomił lawinę?

- Przerwijcie to! Przerwijcie to w najbardziej cywilizowany sposób, jaki można (...). Dłużej tego nie da się oglądać. Nie da się na to patrzeć i o tym słuchać. Dlatego przerwijcie to! Proszę was, apeluję do was! Jako kibice macie potworną moc, o czym niektórzy poprzedni prezesi przekonali się dobitnie i dosadnie. Zróbcie coś z tym, bo w Płocku za chwilę będzie kolejny łomot. No i oczywiście, kto będzie temu winny? Tylko i wyłącznie trenerzy – apelował w miniony czwartek w programie „Hejt Park” na Kanale Sportowym Wojciech Hadaj.

Hadaj to znany fanatyk stołecznego klubu. Do tego były spiker na stadionie przy Łazienkowskiej, czy redaktor pisma „Nasza Legia”. Postać w kibicowskim środowisku Legii co najmniej wpływowa. W cytowanej wypowiedzi nie tylko przewidział wynik spotkania w Płocku – mistrz Polski poniósł dwunastą w sezonie, a dziewiątą w ostatnich dziesięciu meczach ligową porażkę. Można odnieść wrażenie, że swoimi słowami sprowokował niezadowolonych z wyników i braku zaangażowania piłkarzy Legii kibiców.

Problem jest jednak dużo bardziej złożony, a słowa Hadaja, który prosił zresztą o przerwanie, ale w „najbardziej cywilizowany sposób”, to tylko wierzchołek góry lodowej. Kibice, czy jak wolą teraz niektórzy „kibole” a nawet „bandyci”, zareagowali raczej na fatalną postawę piłkarzy, a nie na słowa znanego w ich środowisku ex-spikera. Sposób w jaki to zrobili nie jest ani „cywilizowany” ani w jakikolwiek sposób akceptowalny. Nie zmienia to jednak faktu, że mieliśmy do czynienia z sytuacją wyjątkową i należy się zastanowić, co sprawiło, że do niej doszło. Choćby po to, by uniknąć jej powtórzenia się w przyszłości.

To nie był pierwszy raz

Redakcji polskieradio24.pl udało się porozmawiać z kilkoma oddanymi kibicami Legii. Od razu uspokajamy – żadnego z nich nie było w niedzielę pod Legia Training Center, ale nie są to tzw. „kibice w kapciach”, tylko fani regularnie odwiedzający stadion przy Łazienkowskiej, czy nawet jeżdżący na mecze wyjazdowe swojego klubu. Oni również czują się rozczarowani, wręcz sfrustrowani przebiegiem obecnego sezonu w wykonaniu swoich ulubieńców, choć daleko im do takiego sposobu wyrażania tej frustracji, do jakiego doszło w ostatnią niedzielę.

- Jestem kibicem Legii od 30 lat. Widziałem już bardzo różne rzeczy, w tym ataki na piłkarzy, bo ten wcale nie był pierwszy. Nie widziałem tylko Legii na ostatnim miejscu w tabeli – mówi nam jeden z fanów.

Rzeczywiście – to nie pierwszy raz, gdy w starciu z przedstawicielami trybun ucierpieli piłkarze warszawskiego klubu. W 1998 r. „Wojskowi” przegrali 0:3 z Lechem w Poznaniu, dzięki czemu „Kolejorz” właściwie zapewnił sobie utrzymanie, a Legia straciła szanse na europejskie puchary. Hat-trickiem popisał się Piotr Reiss, a m.in. „Nasza Legia” już wtedy bez ogródek donosiła o bardzo możliwym sprzedaniu meczu. To wywołało wściekłość kibiców, którzy udzielili piłkarzom reprymendy słownej. Podobno do rękoczynów nie doszło – podobno.

Niemal 20 lat później, w październiku 2017 r., po kolejnej porażce 0:3 w Poznaniu zawodnicy Legii zostali „przywitani” na klubowym parkingu przez kibicowską delegację. Ustawiono ich w szeregu i każdy dostał cios z tzw. „liścia”. Nie oszczędzono nawet ówczesnego asystenta trenera – Aleksandara Vukovicia. Zadawane ciosy miały piłkarzy upokorzyć, na pewno nie zrobić im krzywdy. Tym tamta sytuacja różni się od tej z niedzieli, kiedy wg relacji świadków uderzenia zadawane były łokciami, a przynajmniej dwóch piłkarzy – Mahir Emreli i Luquinhas – odniosło obrażenia wykluczające ich z treningów w najbliższych dniach.

Kończąc te warszawską „listę hańby” – w 2011 r. po domowej porażce Legii z Zagłębiem Lubin doszło do wymiany zdań między ówczesnym piłkarzem „Wojskowych” – Jakubem Rzeźniczakiem, a nieformalnym liderem jej kibiców – „Staruchem”. Ten drugi uderzył Rzeźniczaka w twarz, za co później został sądowo skazany.

Gdyby nie Boruc do ataku doszłoby wcześniej?

Po co ta cała wyliczanka? Przede wszystkim po to, byśmy zdali sobie sprawę, że niedzielny atak w Książenicach nie był pierwszym, a zatem jako sytuacja mająca już precedens – i to nie jeden – była do przewidzenia. Podobno zakładali ją nawet włodarze Legii, a jej autokar miał z niedalekiego wyjazdu do Płocka wracać w eskorcie Policji. Policja temu przeczy, mówiąc, że nie zapewnia ochrony klubowym autokarom. Czyli jak to ostatnio w przypadku mistrza Polski najczęściej bywa – nic nie wiadomo na pewno.

Po wspomnianym ataku w październiku 2017 r. w klubowym komunikacie napisano:

„Legia będzie dalej wnikliwie analizowała wszystkie fakty związane z incydentem i na podstawie wyciągniętych wniosków podejmie wszelkie możliwe działania, aby zapewnić zawodnikom i wszystkim pracownikom klubu pełne bezpieczeństwo”.

Jak widać – nie zapewniono – choć prezesem tak wtedy, jak i teraz jest nadal Dariusz Mioduski i tamtą lekcję z pewnością pamięta.

Mimo to poniedziałkowy komunikat z Łazienkowskiej jest niemal identyczny jak ten sprzed czterech lat. Czytamy w nim m.in.:

„Naszym priorytetem jest pełne wyjaśnienie sprawy i zapewnienie wsparcia oraz poczucia bezpieczeństwa wszystkim zawodnikom i pracownikom Klubu”.

Zatem priorytety się nie zmieniają, ale piłkarze nadal nie mogą czuć się bezpiecznie.

- Szansa na wyjście z grupy europejskich pucharów i przede wszystkim obecność Artura Boruca w szatni, spowodowały, że do ataku doszło dopiero teraz. Mówiono o tym od dłuższego czasu – mówi nam jeden z kibiców Legii.

Boruc i inni polscy piłkarze mistrza Polski nie byli celami niedzielnej napaści. Te wybrano bardzo dokładnie, bo to na zagranicznych piłkarzach koncentruje się od dawna złość kibiców. Emreli, Luquinhas i Rafa Lopes – oni mieli ucierpieć – nie zostali ofiarami przypadkowo. Im i innym obcokrajowcom zarzuca się wysokie kontrakty i brak zaangażowania w grę.

Brakuje piłkarskiej jakości

Czy rzeczywiście jest jednak tak, że ściągniętemu w dużej mierze latem 2021 r. zagranicznego zaciągowi w Legii brakuje tylko należytego przykładania się do reprezentowania klubowych barw? Być może przyczyna leży gdzie indziej.

Polska Ekstraklasa znajduje się obecnie na 28. miejscu europejskiego rankingu UEFA. Sportowo wyprzedzają nas chociażby Azerbejdżan, Izrael, a Cypr o przynajmniej dwie długości. W Lidze Mistrzów polska drużyna grała raz w ostatnim ćwierćwieczu. Nie oszukujmy się – nie jesteśmy atrakcyjnym kierunkiem dla wybitnych, czy choćby bardzo dobrych piłkarzy. Nie trafiają do nas gwiazdy, ani nawet rezerwowi nie tylko Barcelony czy Bayernu, ale też choćby z outsiderów La Liga czy Bundesligi. Najbardziej znane transfery do Polski to zazwyczaj powroty byłych lub obecnych reprezentantów Biało-Czerwonych, którym powinęła się noga i szukają miejsca na odbudowanie formy i ponowny wyjazd do mocniejszej ligi.

Z dużym prawdopodobieństwem można więc założyć, że jeśli portugalski, brazylijski czy bałkański piłkarz trafia do Ekstraklasy to nie dlatego, że wybrał Legię odrzucając oferty wielkich klubów, ale dlatego, że wielkiego wyboru nie miał. Zwłaszcza, że w obecnym sezonie transfery mistrza Polski nastąpiły bardzo późno – często już w pierwszych dniach września, czyli ostatnich, kiedy można było zgłaszać piłkarzy do Ligi Europy. Awans do fazy grupowej tych rozgrywek sprawił, że w Warszawie znalazły się pieniądze i można je było przeznaczyć na wzmocnienia „last minute”.

Yuri Ribeiro trafił na Łazienkowską z drugiej ligi angielskiej, Igor Kharatin przed przejściem do Legii zagrał zaledwie trzy pełne mecze w węgierskim Ferencvarosu w ciągu poprzedniego półrocza, Lirim Kastrati był rezerwowym Dinama Zagrzeb, a Maik Nawrocki piłkarzem rezerw Werderu Brema – klubu niemieckiej drugiej Bundesligi. To nie są potencjalnie gwiazdy nawet polskiej ligi, a raczej ci, których udało się namówić na grę w Ekstraklasie.

Może więc zagranicznemu zaciągowi mistrza Polski brakuje nie zaangażowania, a zwyczajnie umiejętności? Zresztą ten brak jakości dotyczy nie tylko obcokrajowców. Również Polacy w Legii często nie prezentują najwyższego poziomu. Bartosz Slisz i Kacper Skibicki – największe nadzieje w drużynie – często irytują złymi wyborami czy brakiem techniki użytkowej. W obecnym sezonie nadzwyczaj często myli się nawet weteran – Artur Jędrzejczyk. Zastrzeżeń nie ma chyba tylko do Artura Boruca i Mateusza Wieteski.

Mioduski płaci i nie wymaga

W nie-piłkarskim świecie dążenie do zmiany miejsca pracy na lepsze, przede wszystkim lepiej płatne, jest czymś naturalnym. Nikt nie piętnuje kasjerki, jeśli ta zmieni dyskont, w którym zarabia na taki, w którym zarobi więcej. Nikt z klientów też raczej nie będzie bił jej po twarzy za zbyt wolną obsługę. Praca każdego człowieka jest warta tyle, ile ktoś jest w stanie za nią zapłacić.

Trudno zatem winić Emrelego, Kastratiego czy Kharatina, że zdecydowali się przyjąć lukratywne kontrakty zaproponowane przez prezesa Dariusza Mioduskiego. Na dziś problem Legii leży właśnie w złym zarządzaniu i tzw. „scoutingu”. Ktoś tych co najwyżej przeciętnych piłkarzy znalazł, lub zaproponował drużynie mistrza Polski, ktoś ocenił ich umiejętności jako ewentualnie przydatne nie tylko w kontekście ligi czy pucharu Polski ale też gry z Napoli i Leicester. Wreszcie ktoś dał im pieniądze, o jakich przeciętny „Kowalski” może tylko pomarzyć. A oni złożyli podpisy i kasują wysokie pensje. Nawet jeśli na treningach i meczach dają z siebie wszystko, to nadal ogranicza ich określony piłkarski potencjał, ten sam, który nie pozwolił im zrobić karier w mocniejszych klubach z mocniejszych lig.

Kolejny kamyczek do koszyczka prezesa Mioduskiego to kwestia trenerów. 25 października zwolniony został Czesław Michniewicz, trener z doświadczeniem, a także – o co bardzo trudno – szacunkiem wśród kibiców stołecznego klubu. W jego miejsce zatrudniono Marka Gołębiewskiego – wcześniej pracującego m.in. z rezerwami Legii czy Skrą Warszawa. Z całym szacunkiem – to nie jest CV, które zaimponuje jego podopiecznym.

 Od tego czasu Legia wygrała dokładnie jeden ligowy mecz – z Jagiellonią Białystok. Trener Gołebiewski po niedzielnej porażce w Płocku, jeszcze przed „aferą autobusową” podał się do dymisji. Jego następcą będzie Aleksandar Vukovic, który mimo bycia bezrobotnym wciąż znajdował się na liście płac mistrza Polski, po przedwczesnym zwolnieniu z funkcji trenera 21 września 2020 r.

„Aco” to były piłkarz Legii. W latach 2001-2009 zagrał dla niej 202 spotkania. Wśród kibiców, chociaż w 2017 r. nie uniknął spoliczkowania, cieszy się wciąż szacunkiem. To on ma przywrócić na Łazienkowskiej spokój i stabilizację. A także – co wciąż brzmi absurdalnie – zapobiec spadkowi mistrza Polski z Ekstraklasy. Jeszcze tej jesieni czekają go dwa domowe spotkania – z Zagłębiem Lubin i Radomiakiem Radom. A potem ciężka praca na zaoranej ziemi, jaką jest w tej chwili drużyna Legii.

Futbolowy „trzeci świat”

Pobicie piłkarzy mistrza Polski przez jego fanatyków to czyn godny potępienia na każdej płaszczyźnie. Stadionowego bandytyzmu nie tłumaczy ani – jakkolwiek postrzegana – miłość do klubu, ani nawet jego ostatnie miejsce w tabeli słabej polskiej ligi. Są różne dopuszczalne kary za kiepską grę i brak zaangażowania – zamrożenie premii, obniżenie kontraktów, wreszcie pozbycie się piłkarza. Kary cielesne nie należą do akceptowalnych w naszym kraju.

Nie wolno jednak na podstawie grupy kilkudziesięciu osób wysnuwać wniosków dotyczących całego kibicowskiego środowiska. Zdecydowana jego większość to oddani klubom ludzie, którzy swojej pasji poświęcają czas wolny i pieniądze. Nie zapominajmy o tym wydając, choćby słowne, wyroki.

Nie zmienia to niestety faktu, że wieści o wydarzeniach w Książenicach obiegły nie tylko futbolowe środowisko w wielu krajach. W ich opinii znów staliśmy się futbolowym „trzecim światem”. Poważni piłkarze dwa razy zastanowią się zanim przyjdą do kraju, w którym za kiepską grę grozi im nie tylko rozwiązanie kontraktu.

"Nigdy nie wybaczę tego, co zrobili mojemu mężowi" – napisała na Twitterze żona Luquinhasa, Jessica Vidal. Post został usunięty, ale w Internecie nic nie ginie.

Mahir Emreli już skontaktował się z prawnikiem w kwestii rozwiązania kontraktu z winy klubu. Jeśli mu się uda, w jego ślady mogą pójść następni, a Legia straci nawet miliony euro. Oby włodarze mistrza Polski tym razem naprawdę wyciągnęli wnioski z niedzielnego ataku i najpierw sprowadzali na Łazienkowską piłkarzy godnych reprezentować ten klub, a potem byli w stanie zapewnić im bezpieczeństwo.

 

Czytaj także:

 

MK

Polecane

Wróć do strony głównej