Łukasz Piszczek wierny postanowieniom jak Artur Boruc. Różne historie powrotów do Legii

2021-05-06, 15:06

Łukasz Piszczek wierny postanowieniom jak Artur Boruc. Różne historie powrotów do Legii
Łukasz Piszczek (z lewej) i Artur Boruc (z prawej). Foto: Shutterstock.com

To już pewne – Łukasz Piszczek nie trafi do Legii Warszawa. Nie dołączy w ten sposób do grona piłkarzy, którzy przez lata znajdowali przy Łazienkowskiej bezpieczną przystań po powrocie z europejskich wojaży. Z różnym skutkiem dla obecnego mistrza Polski.

Piszczek trzyma się planu

- Taki piłkarz przydałby się każdemu zespołowi w Polsce i Bundeslidze. Temat Łukasza jest już zamknięty. On ma zaplanowany każdy dzień i godzinę do emerytury. Ustalił, że po sezonie odchodzi z Borussii, mimo że ta namawiała go na kolejny rok. Łukasz wraca do siebie, do Goczałkowic. Szkoda bardzo! Zawodnik z takim doświadczeniem i charakterem przydałby się, ale to się nie stanie – odkrył karty trener Legii Warszawa Czesław Michniewicz na konferencji prasowej przed meczem ze Stalą Mielec.

Piszczek przez wiele lat wierny niemieckiemu klubowi teraz wraca w rodzinne strony, by pomóc zespołowi ledwie 3-cioligowemu. Na duże pieniądze zapewne nie ma tam co liczyć. Nie będzie też trenera Michniewicza, który wiele lat temu wprowadzał go do dorosłej piłki, jeszcze na pozycji napastnika. Ale liczy się dane słowo i plan na życie, którego kolejną częścią jest LKS Goczałkowice-Zdrój.

Powiązany Artykuł

Sergio Aguero 1200 F.jpg
Premier League: Sergio Aguero wybrał już nowy klub. Gwiazda chce grać w Barcelonie

Kibicom Legii po takim pokazie wierności zapewne jeszcze bardziej szkoda, że „Piszczu” nie zagra przy Łazienkowskiej. Charakternych piłkarzy, w dodatku wciąż w wysokiej formie sportowej, nigdy za wiele w walce o Lidze Mistrzów. Przez lata działało to również w drugą stronę – Legia była klubem, do którego chętnie wracały z zagranicznych wojaży jego byłe gwiazdy oraz reprezentanci Polski. Często z korzyścią dla obu stron, choć zdarzali się też tacy, którzy nawet nie planowali zostać w Warszawie na dłużej.

Szara rzeczywistość

Przez wiele lat w polskim futbolu łatwiej było o wierność barwom klubowym. Nie krążyły w nim duże pieniądze, a o przynależności tego czy innego piłkarza często decydowało to jaki resort sprawuje władzę nad jego obecnym pracodawcą. W ten sposób, do Legii trafiali w ramach obowiązkowej służby wojskowej najbardziej utalentowani piłkarze z całego kraju. Jedni decydowali się po jej odsłużeniu zostać przy Łazienkowskiej, inni, jak poznańska legenda Mirosław Okoński, nie mieli najmniejszej ochoty na powrót.

Żeby móc powrócić do kraju, trzeba najpierw z niego wyjechać, a na to przez lata nie było zgody PRL-owskich władz. Takiego zaszczytu dostąpili tylko najbardziej zasłużeni i to najwcześniej w wieku 28 lat. Gadocha, Deyna i inne gwiazdy gdy już raz udało im się wyrwać z ówczesnej szarej, polskiej rzeczywistości nie mieli ochoty wracać tu przed końcem karier. Dlatego też o prawdziwych początkach „ruchu powrotnego” możemy mówić dopiero w kapitalistycznej rzeczywistości lat 90-tych.

Przystanek Legia

Legia to obecnie prawdopodobnie najlepiej zorganizowany i najbardziej rozpoznawalny polski klub piłkarski. W dodatku najbogatszy, przez co płaci najlepiej. Daje też, nikłe bo nikłe, ale szanse na przygodę, choćby najkrótszą, z europejskimi pucharami. Od lat te atrybuty stanowią magnes dla reprezentantów Polski wracających po próbach podbicia Europy. Próbach raczej nieudanych – bo przecież gdyby było inaczej nie pukaliby ponownie do do bram polskich klubów.

Trzech niepokornych polskiej piłki lat 90-tych wypromowało swoje nazwiska w Legii. Ich powroty zaś można uznać za dziwne, a co najmniej niepotrzebne, przynajmniej z punktu widzenia „Wojskowych”.

Dariusz Dziekanowski, Wojciech Kowalczyk i Roman Kosecki byli jednymi z największych talentów w swoich czasach. Na miano to zapracowali głównie w stołecznym zespole. Każdego z nich dobra gra wypromowała do silnego europejskiego zespołu.

Kosecki po pobycie w Galatasaray Stambuł i Atletico Madryt zagrał z FC Nantes w półfinale Ligi Mistrzów. Dziekanowski trafił do Celticu Glasgow, a Wojciech Kowalczyk został piłkarzem Betisu Sevilla. Gdy po latach wracali do ojczyzny każdy z nich na bezpieczną przystań wybrał Legię. Za to ani jeden nie spędził w Warszawie choćby jednej pełnej rundy. Przygoda „Dziekana” skończyła się na sześciu meczach, „Kosy” na dziesięciu, „Kowala” na piętnastu.

Legia nic nie zyskała na tych mariażach, a na jakim etapie swoich karier byli wówczas wspomniani piłkarze najlepiej mówią kluby w których grali później.

Powiązany Artykuł

julian nagelsmann 1200.jpg
Bundesliga: Julian Nagelsmann szykuje rewolucję kadrową w Bayernie. Kogo ściągnie do Monachium?

Widzewski szpital w Legii

Franciszek Smuda nigdy nie był ulubieńcem kibiców „Wojskowych”. Choćby ze względu na dwa mistrzostwa Polski, które w latach 90-tych Widzew wywalczył ich kosztem w dramatycznych okolicznościach. Kilka lat później „Franz” został trenerem Legii i jeszcze bardziej zapracował na tę niechęć.

Nie chodzi nawet o ogólny brak wyników i stylu za jego kadencji. W jej trakcie sprowadził swoich ulubieńców z łódzkich czasów – Rafała Siadaczkę, Tomasza Łapińskiego i Marka Citkę. Ten ostatni był w 1996 roku Piłkarzem Roku a nawet Sportowcem Roku w Polsce. Później jego karierę przerwały kontuzję. Jemu oraz Siadaczce nie można jednak odmówić tego, że chociaż się starali. Obcięty na „czeskiego hokeistę” obrońca zachorował wkrótce na cukrzycę i także głównie leczył się w Warszawie, stanowiąc obciążenie dla klubowego budżetu. Jeśli chodzi o Citkę, to z piłkarza, który strzelił Anglikom gola na Wembley nie został nawet cień.

Jeszcze gorzej wyglądała sprawa z Tomaszem Łapińskim. W ciągu dwunastu lat dla Widzewa rozegrał ponad 300 spotkań. Przez kolejne trzy w Legii zaledwie jedno, a później do końca kariery już tylko cztery w niższej lidze. Jedynym wytłumaczeniem jego pobytu w stolicy jest osoba Franciszka Smudy, który wkrótce został zwolniony, zostawiając Legii kłopoty w postaci wysokich kontraktów niezdolnych do gry piłkarzy.

Cztery razy Kucharskiego

Dużo lepsze wrażenie zrobił przy Łazienkowskiej Cezary Kucharski, a grał tu aż czterokrotnie. Za pierwszym razem, jego powrót ze Szwajcarskiego Arrau zaprowadził go nawet wraz z „Wojskowymi”do Ligi Mistrzów. Kibice nie zapomną też jego dającego awans gola z ostatniej minuty meczu Pucharu UEFA z Panathinaikosem Ateny.

Drugie podejście zakończyło się niesławną „aferą koszulkową” – swoją meczową koszulkę Kucharski oddał przyjacielowi zamiast do klubowego magazynu. Wywiązała się z tego wojenka, toczona między nim a działaczami na łamach prasy. W konsekwencji doprowadziło to do rozstania z „Kucharzem”, który jednak jeszcze dwukrotnie trafi w przyszłości do Legii. Wychowanek Orląt Łuków karierę zakończył w 2006 roku zdobyciem mistrzostwa Polski z warszawskim klubem. Jego łączny bilans w tych barwach to 208 meczów i 79 bramek.

Chińskie pieniądze Radovicia

Najgłośniejszy powrót ostatnich lat dotyczy Miroslava Radovicia. Serb po dziesięciu latach w Legii dostał w 2015 roku kontrakt życia w lidze chińskiej i niespodziewanie odszedł. Sprawa odbiła się głośnym echem, bowiem ówczesny trener Hening Berg z tego powodu w ostatniej chwili usunął Serba ze składu na pucharowy mecz z Ajaxem. A była to nie lada gratka, bo taką jest zawsze występ polskiego zespołu w europejskich pucharach na wiosnę.

W Chinach „Rado” rozegrał pięć meczów i złapał kontuzję. Norwega wkrótce zwolniono z Legii i po nieco ponad roku Miro mógł wrócić. Nie był to jednak powrót triumfalny – kibice nie wybaczyli swojemu ulubieńcowi, że w kluczowym dla klubu momencie wybrał chińskie pieniądze.

Jednak stara miłość nie rdzewieje i Serb odbudował swoją pozycję klubowej legendy. Gdy w 2016 roku Legia po dwudziestu latach przerwy grała w Lidze Mistrzów, „Rado” jako pierwszy wpisał się tam na listę strzelców wykorzystując rzut karny w Madrycie z Realem. Drugiego gola dołożył w pamiętnym, zremisowanym 3:3 meczu z „Królewskimi” w Warszawie. Legia była wówczas o sześć minut od ogrania Cristiano Ronaldo i spółki.

Radovic drugi pobyt w Warszawie zamknął 48 występami i 13 golami, a przede wszystkim podreperował swój wizerunek w oczach pamiętliwych warszawskich fanów.

Tendencja zwyżkowa

W podobnym okresie, mniej udane pod względem sportowym powroty do Legii zaliczyli Ariel Borysiuk i Inaki Astiz. Obaj dużo więcej dawali zespołowi przed odejściem do zagranicznych klubów.

Ostatnio mamy jednak przy Łazienkowskiej do czynienia z tendencją zwyżkową. Igor Lewczuk, Artur Jędrzejczyk, a także nie grający wcześniej w Legii, Paweł Wszołek i Bartosz Kapustka w swoim drugim podejściu podnieśli poziom nie tylko zespołu ale i całej ligi.

Ich wkład w mistrzostwo Polski jest ogromny, a nazwiska Kapustki i Wszołka przewijają się w kontekście powołań do kadry. Dla nich powrót do rodzimej ligi nie okazał się krokiem wstecz, a szansą na odbudowanie pozycji i być może ponowny zagraniczny transfer.

Boruc poczeka na kibiców?

Na osobne potraktowanie zasługuje w tym aspekcie Artur Boruc. Pochodzący z Siedlec bramkarz, jeszcze jako piłkarz miejscowej Pogoni jeździł wraz z bratem i grupą zapaleńców na słynną „Żyletę” – odkrytą trybunę dawnego stadionu Legii. On od dziecka marzył, by grać w ukochanym klubie i pieniądze nie były tu żadnym wyznacznikiem.

Powiązany Artykuł

mancosu 1200 f.jpg
Kapitan Lecce wraca po operacji guza i chce wprowadzić klub do Serie A. "Już wygrałem"

Po wymarzonym transferze, szybko został ulubieńcem warszawskich kibiców, wśród których zasłynął między innymi wbitym z rzutu karnego golem w meczu z Widzewem, czy pojawieniem się na trybunach i prowadzeniem dopingu, gdy był już zawodnikiem Celticu Glasgow.

Odchodząc złożył fanom obietnicę powrotu i choć lata mijały, fani czekali. Doczekali się w 2019 roku:

– Czy podpisałbym się pod zdaniem: Artur Boruc nigdy z Legii nie odszedł, po prostu pracował w innych klubach?. Myślę, że tak. Wiadomo, że moje serce zostało tutaj. Było kilka okazji, ale nigdy do tego nie doszło. Bardzo się cieszę, że wróciłem – powiedział Boruc tuż po podpisaniu kontraktu.

Mimo czterdziestu lat na karku, „Król” Artur wciąż imponuje charyzmą i formą, nie zapomniał nawet jak się robi słynne „pajacyki”. Zdobył też po dziewiętnastu latach przerwy mistrzostwo Polski. Mimo to, z pewnością nie tak wyobrażał sobie powrót – dla pozostającego kibicem Legii Boruca magnesem była możliwość interakcji z fanami. Żeby to spełnić, musiałby pozostać w Warszawie przynajmniej na kolejny sezon. Prezes Dariusz Mioduski już potwierdził, że zatrzymanie bramkarza jest jednym z priorytetów Legii przed eliminacjami Ligi Mistrzów.

Zyskują obie strony

Profesjonalista i piłkarz pokroju Piszczka z pewnością przydałby się Legii w europejskich pucharach. Ostatnie lata pokazują, że na powrotach reprezentantów w szeregi mistrza Polski zyskują zazwyczaj obydwie strony. Doświadczenie graczy, takich jak Boruc czy Jędrzejczyk pozwala rozwijać się młodszym i utrzymać porządek w szatni. Najważniejsze, by do Polski trafiali piłkarze wciąż głodni sukcesów i chcący się rozwijać niezależnie od wieku. Dla odcinających kupony od dawnej formy są ligi jeszcze bardziej egzotyczne niż nasza.

MK

Polecane

Wróć do strony głównej