Imigracja główną bronią Trumpa w kampanii przed wyborami do Kongresu
Zapowiedź Donalda Trumpa, że wyśle 5200 żołnierzy na granicę z Meksykiem i zniesie prawo do obywatelstwa amerykańskiego z racji urodzenia w USA wskazuje, że prezydent postawił na imigrację jako główny temat swej kampanii poparcia Republikanów przed zbliżającymi się wyborami do Kongresu.
2018-10-31, 15:25
Według Białego Domu celem wysłania regularnych wojsk na granicę są względy "bezpieczeństwa narodowego", gdyż w jej kierunku zmierza kilka tysięcy Latynosów z Ameryki Środkowej z zamiarem dostania się do Stanów Zjednoczonych. Trump określił ową "karawanę migrantów" - jak ochrzciły ją media - mianem "najazdu", sugerując, bez podania żadnych dowodów, że wśród maszerujących są przestępcy i terroryści.
Koniec prawa ziemii?
Konstytucja gwarantuje prawo do otrzymania obywatelstwa amerykańskiego wszystkim, którzy urodzili się w USA, ale Trump oświadczył, że wyda likwidujący to prawo dekret. Prawa tego nadużywają niekiedy obcokrajowcy, m.in. kobiety, które specjalnie przyjeżdżają do USA, aby urodzić tam dzieci i zapewnić im w ten sposób obywatelstwo. Zmiana konstytucji wymaga zatwierdzenia przez dwie trzecie Kongresu i trzy czwarte stanów.
Zdaniem prawników prezydent naraża się na zaskarżenie zapowiadanego przez siebie dekretu do sądu i przewlekłą procedurę, tak jak w ub.r., kiedy sądy blokowały jego dekrety zakazujące wjazdu do USA obywateli niektórych krajów z muzułmańską większością populacji.
Z podobną reakcją sądów może się spotkać inny pomysł Trumpa - tymczasowego zawieszenia prawa do składania podań o azyl polityczny przez uczestników tzw. karawany migrantów. Normalnie każdy chętny do wjazdu do USA może złożyć taki wniosek i władze USA, zgodnie z konwencjami międzynarodowymi, mają obowiązek go rozpatrzyć.
Komentatorzy mediów amerykańskich - z wyjątkiem prawicowych, jak telewizja Fox News - oceniają, że Trump sztucznie rozdmuchuje rzekome zagrożenie ze strony "karawany migrantów", jak i w ogóle problem nielegalnej imigracji. Do granicy maszerowało początkowo ok. 5 tys. ludzi, ale pochód stopniał w Meksyku, gdyż część jego uczestników została w tym kraju, skuszona ofertą złożenia tam wniosków o azyl. Kilka tysięcy osób to poza tym drobny ułamek – mniej niż 0,1 proc. – ogólnej liczby cudzoziemców nielegalnie przekraczających granicę USA, która zresztą w tym roku jest kilkakrotnie niższa niż na początku dekady 2000-2010.
Zmobilizować elektorat
Nakręcając temat nielegalnej imigracji, prezydent odwołuje się jednak do "twardego trzonu" elektoratu Partii Republikańskiej (GOP), zwłaszcza w stanach południowozachodnich graniczących z Meksykiem, gdzie częściej niż gdzie indziej bywa ona kłopotliwym problemem. Chodzi np. o zajmowanie miejsc pracy przez obcokrajowców z południa, obciążenie budżetu zasiłkami dla bezrobotnych, czy przestępczość. Rozpalaniem antyimigranckich emocji Trump wygrał wybory w 2016 r. i w ten sam sposób pomaga kandydatom GOP w tegorocznych wyborach.
Niektórzy kandydaci republikańscy do Kongresu akcentują w swych kampaniach sukcesy ekonomiczne ostatnich dwóch lat - niezły wzrost PKB i rekordowo niskie bezrobocie - osiągnięte, jak utrzymują, dzięki cięciom podatków i deregulacji gospodarki. Boom jest jednak doceniany głównie tylko przez najzamożniejszych Amerykanów; klasa średnia nie odczuwa znacząco obniżki podatków, a jej dochody realne wciąż stoją w miejscu.
Nawet wszakże oparcie kampanii na podkreślaniu sukcesów nie jest tak skuteczne w mobilizowaniu wyborców do głosowania, jak emocje negatywne, takie jak gniew, frustracja i strach. A w zbliżających się wyborach frekwencja ma kluczowe znaczenie.
W przeszłości bowiem chodziło zwykle o zdobycie poparcia niezdecydowanych wyborców z centrum, niezarejestrowanych w żadnej z dwóch głównych partii. Obecnie zaś, w wyniku postępującej politycznej polaryzacji, pula tego niezależnego elektoratu skurczyła się i politycy starają się przede wszystkim zmobilizować swój "twardy" elektorat, najbardziej zaangażowanych wyborców. Ma to nawet większą wagę w wyborach do Kongresu i legislatur stanowych i lokalnych, gdzie frekwencja jest z reguły niższa niż w wyborach prezydenckich.
Zamach w Pittsburghu
Repertuar gry na negatywnych emocjach, poza straszeniem nielegalnymi imigrantami, Trump uzupełnia o ataki na media, oskarżane przez niego o fabrykowanie "fake newsów". Prezydent ma do nich ostatnio pretensje, że obciążają go odpowiedzialnością za niedawny "tydzień nienawiści" w USA. Między 21 a 28 października biały rasista zastrzelił dwoje Afroamerykanów w stanie Kentucky, kryminalista i zagorzały zwolennik Trumpa z Florydy rozesłał listy z bombami do prominentnych polityków demokratycznych, w tym do byłych prezydentów Baracka Obamy i Billa Clintona, a w Pittsburghu w stanie Pensylwania samotny zabójca zastrzelił jedenaścioro osób w synagodze, krzycząc: "Wszyscy Żydzi muszą umrzeć".
Krytycy zarzucają prezydentowi, że retoryką konfrontacji i nieustannych, brutalnych ataków na opozycję podsycił temperaturę politycznego sporu w USA, a okazując tolerancję dla skrajnej prawicy, jak po zamieszkach w Charlottesville w ub.r., zachęcił ją do używania przemocy.
Trump niemal codziennie jeździ na wiece republikańskich kandydatów do Senatu, agitując, aby na nich głosować. Według sondaży GOP powinna zachować obecną, minimalną większość w Senacie (52 do 48), a może nawet ją poszerzyć. Wynika to z korzystnego dla nich układu – w tym roku wybory do Senatu (gdzie co 2 lata wybiera się 1/3 wyższej izby Kongresu) odbywają się głównie w stanach konserwatywnych, gdzie Trump triumfował w 2016 r.
W Izbie Reprezentantów, jak się przewiduje, Demokraci prawdopodobnie odbiorą większość Republikanom.
dcz
REKLAMA