Poncyljusz: chcieli białoruskiego Majdanu
Ludzie, którzy włamywali się do budynku, mieli na sobie wojskowe buty. A liczenie głosów na Białorusi to była farsa – powiedział gość „Sygnałów Dnia”, Paweł Poncyljusz.
2010-12-21, 08:35
Posłuchaj
Poseł Paweł Poncyljusz był na wyborach białoruskich obserwatorem z ramienia OBWE. Przyglądał się głosowaniu, nie po raz pierwszy na Białorusi, nie po raz pierwszy w krajach postradzieckich.
Paweł Poncyljusz był na manifestacji opozycji w niedzielę, zorganizowanej w proteście przeciw fałszerstwom wyborczym. Przyglądał się tej części, która odbywała się już na Placu Niepodległości w sąsiedztwie hotelu, w którym mieszkał Poncyljusz (ludzie przeszli tam prospektem Mińska z Placu Październikowego).
Opozycja jest zdania, że służby siłowe sprowokowały atak na budynek rządowy, by mieć pretekst do brutalnej pacyfikacji. - Było dziwne, że pewne osoby nagle zaczęły rozbijać drzwi do budynku rządowego – mówi Poncyljusz.
Opozycja widziała osobę przy tym budynku, która mówiła do rękawa – był to zapewne mikrofon w kurtce. - Poza tym większość tych osób, miała na sobie wojskowe buty – mówi poseł.
Poncyljusz poświadczył, że słyszał opozycjonistów, którzy nawoływali, żeby nie uderzać w te drzwi.
REKLAMA
Milicja odepchnęła napastników od budynku. Jeszcze wtedy wydawało się wciąż, że manifestacja przerodzić się może w pokojowy wiec. Jak wspominał Poncyljusz, namawiano ludzi, by ściągali przyjaciół z namiotami, jedzeniem, chciano zorganizować miasteczko jak na Majdanie na Ukrainie. Ale było niezwykle zimno.- Mróz minus 15 stopni. Na początku było 20 tysięcy osób, potem za kilkadziesiąt minut dwa razy mniej - opowiada poseł. Demonstracja więc, według jego słów, powoli się rozpraszała. Wtedy uderzyły oddziały specjalne.
- Kiedy wróciłem do hotelu dostałem informację o akcji specnazu, OMON-u. - Po kilkunastu minutach widziałem z hotelu manifestantów wleczonych za ręce po ulicy. Kiedy dziennikarze zaczęli to filmować, też zaczęto ich spychać. Gdy weszliśmy do hotelu, zamknięto drzwi, nikogo nie wpuszczano - mówi Poncyljusz.
Jedyny kraj, w którym obserwatorzy nie widzą liczenia głosów
Liczenie głosów to była farsa – powiedział gość „Sygnałów Dnia”.
Cały proces od rana do godziny 20 nie odbiegał aż tak bardzo od standardów. Prawdziwy problem zaczął się przy podliczaniu głosów. – Członkowie komisji odgrodzili się od nas. Postawiono między nami a komisją dyżurnych, nam nie wolno się było ruszyć. Odległość do stołu, na którym wyjmowano karty z urn wynosiła 5 m, następne 5 m było do miesjca gdzie składano głosy. Tego już nikt nie widział – mówi Poncyljusz.
REKLAMA
Mówi, że były również pewne uchybienia formalne, np. nie liczono osobno głosów z urny, które stały od wtorku do piątku. Nikt nie kontrolował tego, co się działo, gdy wrzucano głosy do tzw. urn mobilnych – wożonych do ludzi starszych, którzy chcieli głosować w domu.
Policzono „po godzinie”
Wielu obserwatorów też miało takie wrażenie jak Poncyljusz. Jednak dowodów nie ma. - Nie jesteśmy w stanie udowodnić, że doszło do nadużycia. Nam tylko ogłoszono wyniki – po godzinie! Nikt nie widział tych kart. Jest podejrzenie – mówił poseł.
I podkreśla, że Białoruś to jedyny kraj, w którym obserwatorzy nie mogli kontrolować liczenia głosów.
Mówi, że zawsze obserwatorzy mają taką możliwość, czy w Mołdawii, czy na Ukrainie. A liczenie głosów trwa o wiele dłużej – nie godzinę.
REKLAMA
O tym, że rzekomo wybory na Białorusi przebiegały prawidłowo zaświadczali politycy polscy z Samoobrony, Andrzej Lepper i Mateusz Piskorski. – Rozmawiałem z Lepperem. Nie był przy liczeniu głosów, bo udzielał wywiadu w telewizji białoruskiej. Widzieliśmy go na ekranie – powiedział Poncyljusz.
Zobacz najlepsze zdjęcia minionego roku >>>
agkm, polskieradio.pl
REKLAMA