Szabelek, szagówki i ślepe ryby. Jak z trzech polszczyzn zrobiono jedną  

Do dziś polszczyzna poszczególnych regionów zachowała mnóstwo wyrazów czy ich połączeń sięgających swoim rodowodem czasów zaborów. Np. moich studentów spoza Wielkopolski zaskakują wyrazy gzik, szabelek, szagówki, ślepe ryby czy szneka (również w sformułowaniu szneka z glancem) - mówi językoznawca prof. Agnieszka Piotrowska-Wojaczyk z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl

2022-11-21, 10:00

Szabelek, szagówki i ślepe ryby. Jak z trzech polszczyzn zrobiono jedną  
Wyrazy niegdyś regionalne stają się elementami ogólnopolskimi, zrozumiałymi dla mieszkańców innych regionów - mówi językoznawca prof. Agnieszka Piotrowska-Wojaczyk.Foto: Arkadiusz Lawrywianiec/Forum

Ewa Zarzycka, portal PolskieRadio24.pl: Proces formowania odrodzonej po rozbiorach Polski trwał lata, w każdym obszarze - np. dopiero 22 listopada został powołany urząd Naczelnika Państwa, najwyższej władzy reprezentacyjnej Republiki Polskiej. Zapewne podobnie było w sferze językowej. Ale jaka była skala problemu?

Prof. Agnieszka Piotrowska-Wojaczyk: Po odzyskaniu niepodległości  w 1918 roku na obszarze Polski wykrystalizowała się nowa sytuacja socjolingwistyczna. Państwo polskie liczyło ok. 30 mln mieszkańców, z czego tylko 66 proc. stanowiła ludność polskiego pochodzenia. Mieliśmy więc do czynienia z tworem  wielonarodowościowym, zróżnicowanym pod względem etnicznym, kulturowym czy językowym. O skali problemu najlepiej świadczy fakt, iż na obszarze ówczesnej Rzeczpospolitej funkcjonowały trzy podstawowe odmiany polszczyzny. Różnice między nimi były zdecydowanie wyraźniejsze niż ma to miejsce współcześnie, a zatem niewątpliwie przekładało się to na trudności komunikacyjne.

Pierwszą z owych odmian był  język ogólnopolski, który możemy nazwać standardowym, literackim, kulturalnym. Był to wariant ujednolicony, urzędowy, występujący zarówno w mowie, jak i w piśmie. Niestety, w okresie dwudziestolecia międzywojennego językiem ogólnopolskim posługiwało się zaledwie 10-20 proc. społeczeństwa.

Ponadto w obrębie polszczyzny funkcjonowały w tym czasie liczne jej regionalne warianty. Były one aprobowane przez normę ze względu na powszechność ich występowania na danym obszarze w wypowiedziach  inteligencji. Mieliśmy zatem polszczyznę małopolską, wielkopolską, mazowiecką, północnokresową, czyli wileńską oraz południowokresową, to jest lwowską.

Wreszcie odmianę trzecią, o największej liczbie użytkowników, wynoszącej 60-70 proc. mieszkańców Polski, tworzyły rozmaite dialekty ludowe i miejskie. Występowały one wyłącznie w wersji mówionej, potocznej. Wymieniona cecha wraz z silnym przywiązaniem do nich ich użytkowników w znacznym stopniu utrudniała integrację językową. Proszę sobie bowiem wyobrazić, że po odzyskaniu niepodległości tylko w obrębach dialektów ludowych można było wyróżnić aż 12 kompleksów dialektalnych (np. dialekty kaszubskie, wielkopolskie, kujawskie, mazurskie, mazowieckie, śląskie itd.). A dodatkowo funkcjonowały jeszcze wspomniane przeze mnie wcześniej gwary miejskie, np. Warszawy, Krakowa, Łodzi, Poznania.

REKLAMA

W takiej sytuacji jak najbardziej zasadne było podejmowanie  szeregu działań, mających służyć integracji językowej.

Mogło być tak, że Polak z Galicji nie mógł swobodnie porozumieć się z Polakiem z Poznania?

Oczywiście. Mój mistrz, profesor Bogdan Walczak, przytaczał tu często jako przykład wyraz, którego i ja użyję, wcale nie wulgaryzując – "pierdolić". Po odzyskaniu niepodległości wyraz ten w Wielkopolskie był nacechowany neutralnie. Oznaczał tyle, co opowiadać głupoty, mówić nieprawdę. Nie posiadał on zatem obraźliwego nacechowania - jak na pozostałym obszarze Polski.

Ponadto często na nazwanie tego samego elementu rzeczywistości (osoby, rośliny, przedmiotu itp.) funkcjonowały w zależności od regionu odmienne nazwy. Tak jest zresztą do dzisiaj. Gotowane na parze okrągłe kluski nazywane najczęściej pyzami to np. "bombolki" na Podhalu, "buchty" na Śląsku, "pampuchy" na Kujawach czy "parowańce" w Wielkopolsce.

Jak sobie z tym wszystkim nasi przodkowie poradzili?

Szybko i skutecznie! Prace zmierzające do tego, by Polacy posługiwali się identycznym językiem rozpoczęły się zaraz po odzyskaniu niepodległości.  Przed wszystkim już w 1919 roku wprowadzono powszechny obowiązek szkolny dla wszystkich dzieci od 7 do 14 roku życia. A tam uczono właśnie standardowej, ogólnopolskiej polszczyzny. Ponadto już w 1936 roku zakończono prace na reformą i ujednoliceniem ortografii. Bo przecież po 1918 roku nie tylko każdy mówił, jak chciał, ale i pisał, jak chciał.

REKLAMA

I tu kolejna ważna kwestia - umiejętność pisania i czytania. U progu lat dwudziestych aż jedna trzecia dorosłych Polaków była analfabetami. Natomiast pod koniec lat 30. poziom analfabetyzm zmniejszył się do 7 proc.

Nie udałoby się tego osiągnąć, gdyby nie działalność wyspecjalizowanych instytucje do tego powołanych. Najważniejsze z nich to Komisja Języka Polskiego Polskiej Akademii Umiejętności, Towarzystwo Miłośników Języka Polskiego oraz Towarzystwo Krzewienia Poprawności Kultury Języka Polskiego.

Wszystkie obszary życia, też państwowego, wymagały wspólnego języka. To był zapewne kolejny, olbrzymi problem.

Tak, oczywiście. Po odzyskaniu niepodległości trzeba było albo stworzyć terminologię rozmaitych dziedzin, albo ją ujednolicić w taki sposób, aby była zrozumiała dla wszystkich użytkowników polszczyzny. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ przykładowo terminologia prawna łączyła cechy austriackie, pruskie, francuskie i rosyjskie, terminologia morska wykorzystywała słowa niemieckie i rosyjskie. Z kolei w polszczyźnie urzędowej, która kształtowała się według wzorców niemieckich, najwyraźniej zaznaczyły się wpływy tego języka. Zresztą pewne germanizmy - zwłaszcza składniowe - zachowały się w niej do dziś. Takie pochodzenie mają przykładowo sformułowania 'w odpowiedzi na coś" (in Beantwortung), "w załatwieniu czegoś" (in Erledigung) itp.

A czy w języku codziennym, współczesnym coś jeszcze z tych różnic pozostało?

Oczywiście. Moi studenci spoza Wielkopolski po przyjeździe do Poznania przytaczają szereg obcych ich językowi elementów leksykalnych. Dotyczą one przede wszystkim pożywienia. Zaskakuje ich wyraz gzik, szabelek, szagówki, ślepe ryby czy szneka (również w sformułowaniu szneka z glancem).

REKLAMA

Co to?

Gzik to rozdrobniony ze śmietaną lub jogurtem twaróg z dodatkami, szabelek to fasolka szparagowa, szagówki – kluski, kopytka, ślepe ryby - zupa ziemniaczana, a szneka z glancem to drożdżówka z lukrem. W Wielkopolsce przed snem nie ścielimy łóżka, lecz je robimy, co dla mieszkańców innych regionów Polski oznaczałoby raczej zajęcie stolarza - robić w znaczeniu zbijać. A do mocnej kawy (czyli szatana), w Wielkopolsce podajemy słodkie.

Czyli coś słodkiego? To jak wszędzie w Polsce.

Nie. U nas słodkie ma zawężone znaczenie i odnosi się do ciast, wypieków.

Tego rodzaju przykłady można mnożyć - polszczyzna poszczególnych regionów zachowała bowiem mnóstwo wyrazów czy ich połączeń sięgających swoim rodowodem czasów zaborów. Oczywiście, zapewne wcześniej w latach 50., 60. takich odrębności leksykalnych było więcej, ale wyszły one z użycia przede wszystkim ze względu na zanik określanych przez nie realiów.

Współcześnie mamy jednak do czynienia z niezwykle interesującą sytuacją. Po pierwsze, dawne wyrazy regionalne wracają do polszczyzny. Tak jest z wyrazem fiakier (,"dorożka, dorożkarz"), który coraz częściej można usłyszeć w Małopolsce. Po drugie, wyrazy niegdyś regionalne stają się elementami ogólnopolskimi, zrozumiałymi dla mieszkańców innych regionów. Jako przykład niech posłuży leksem kremówka w znaczeniu  "ciastko, napoleonka". Niegdyś był on charakterystyczny dla Małopolski, jednak dziś uznawany jest za wyraz ogólnopolski, upowszechniony przez wypowiedzi papieża Jana Pawła II.

REKLAMA

Mimo ogromu problemów udało się po 1918 roku język polski może nie tyle odbudować, ile zlepić. Jak się z tym dziedzictwem obchodzimy? Czy np. dedykowane komputery, dedykowany kremy itp. panoszące się m.in. w telewizyjnych reklamach a także wypowiedziach nawet najwyższych urzędników w państwie to  nieuchronność, bo przecież język to żywy organizm, i nie ma po co walczyć z wiatrakami? 

Poruszyła Pani bardzo istotny problem. To, że w polszczyźnie pojawiają się zapożyczenia, jest zjawiskiem zupełnie naturalnym. Żaden język nie rozwija się bowiem w izolacji, a w związku z tym rozmaite wpływy, zależności między językami są naturalne. Niestety, nadal w wielu środowiskach żywe jest przekonanie, że to, co obce, jest lepsze. W rezultacie użytkownicy polszczyzny wyzbywają się szeregu wyrazów rodzimych (bądź ich znaczeń), często o wielowiekowej tradycji.

Uważam, że ważne jest zachowanie umiaru w tej kwestii, wypracowanie złotego środka. Zamiast bezrefleksyjnego przejmowania zapożyczeń, wprowadzajmy zatem do polszczyzny tylko te, które są w niej niezbędne: określają to, do czego w naszym języku nie ma jeszcze nazwy. Przyszły kształt polszczyzny zależy bowiem przede wszystkim od samych jej użytkowników.

paw/

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej