Bloki z wielkiej płyty. W PRL "obiekt marzeń", w latach 90. "zły adres"
Kto chciałby mieszkać w szarych, brzydkich blokach pełnych usterek? Prawie każdy Polak. Tylko wielka płyta mogła choć częściowo zaspokoić głód mieszkań w PRL. Była daleka od ideału, ale na stałe wrosła w polską kulturę. A czasem stawała się legendą.
2025-07-11, 07:50
Artykułowi towarzyszą nagrania archiwalne z lat 70. i 80. XX wieku. To audycje rejestrowane i emitowane przez Polskie Radio w warunkach ścisłej cenzury narzuconej przez władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Mogą zawierać sądy, które są wyrazem państwowej propagandy, a także nieprawdziwe bądź zmanipulowane informacje. Prezentujemy je nie jako komentarz do tematu artykułu, lecz jako dokumenty epoki.
Bardzo wielka płyta
Bloki z wielkiej płyty to w Polsce stały element krajobrazu zarówno największych miast, jak i mniejszych miejscowości. To nieustannie narzucające się dziedzictwo epoki PRL bywa czasem dość kłopotliwe. Nie sposób je przegapić, a jednak w katalogach dla zagranicznych turystów nie wspomina się o nich, promując pałace, starówki i inne zabytki z bardziej odległej przeszłości.
Przemiany po roku 1989 roku w liberalnej opowieści napiętnowały osiedla z wielkiej płyty jako "zły adres", na co zwraca uwagę dr Ewa Szafrańska w książce "Wielkie osiedla mieszkaniowe w mieście postsocjalistycznym". Narrację tę powtarzali przede wszystkim beneficjenci przemian ustrojowych i gospodarczych. Woleli domy, które mogą być wyrazem ich wyższego statusu ekonomicznego i nie będą kojarzyły się z "siermiężnością" minionej ery.

Był to swego rodzaju ruch wyprzedzający - niektórzy spodziewali się, że polskie blokowiska czeka ten sam los, który już w latach 70. stał się udziałem podobnych miejsc na Zachodzie. We Francji, Holandii i Skandynawii wielkie osiedla mieszkaniowe stały się obszarami problemowymi, terenami wykluczenia społecznego, gettami zamieszkałymi przez imigrantów i inne "podejrzane" grupy społeczne. Obawiano się, że w kapitalizmie wielka płyta zamieni się w slumsy. Zawczasu zadbano więc o jej złą sławę.
Tymczasem dla wielu pokoleń zwykłych Polaków, zarówno tych, którzy dobrze pamiętają PRL, jak i tych, którzy dorastali w latach 90., a nawet jeszcze młodszych, osiedla bloków z wielkiej płyty to po prostu ich domy rodzinne, to miejsca, w których spędzili mniejszą lub większą część życia, nie tylko wśród czterech ścian, lecz także w rozległych przestrzeniach pomiędzy budynkami.
Wielu zresztą żyje tam do dziś i nie wyobraża sobie wyprowadzki. Co więcej - w obliczu absurdalnie wysokich cen na rynku mieszkaniowym, znacząco tańsza wielka płyta cieszy się wzięciem wśród osób szukających własnego lokum. Poza tym, choć nowych inwestycji deweloperskich wciąż przybywa, PRL-owskie blokowiska nadal stanowią pokaźny zasób miejsc do życia.

Usterki w krainie szarości
Oczywiście nie jest tak, że zła sława wielkiej płyty jest zupełnie nieuzasadniona. Wprawdzie, jak pisze prof. Maria Lewicka w "Społecznej mapie Warszawy", "mieszkanie w bloku stanowiło obiekt marzeń większości obywateli, niezależnie od ich statusu społecznego", ale nie znaczy to, że mieszkańcy nie zauważali wad.
Od początku polskie budynki z prefabrykatów krytykowano m.in. za estetykę, "nudny" wygląd budynków skrojonych na identyczną miarę. Dawniej wpisywało się to w niechęć do "PRL-owskiej szarości", a dziś, po dociepleniu styropianem i malowaniu, które w zamierzeniu miało tamtą szarość "rozweselić", wywołuje obrzydzenie z powodu tzw. "pastelozy", czyli niezbyt gustownego doboru kolorów farb.
Posłuchaj
Lokatorzy narzekali jednak przede wszystkim na typową dla czasów Polski Ludowej niską jakość wykonania. Fuszerki powodowały awarie i inne niedogodności, a budowa bloków przed doprowadzeniem do nich dróg i chodników skazywała ludzi na brodzenie w błocie.

Mieszkańcy pomstowali, ale i śmiali się ze swej niedoli. Już w 1974 roku, niedługo po triumfalnym otwarciu gierkowskiej epoki budownictwa, na ekrany polskich kin weszła komedia "Nie ma róży bez ognia" w reżyserii Stanisława Barei, napisana do spółki z Jackiem Fedorowiczem. Opisane powyżej problemy pojawiają się tam w prześmiesznej rozbudowanej scenie, w której podczas próby naprawy wypadającej klamki z zawiasów spadają całe drzwi, a gdy się chce je z powrotem zamontować, wraz z nimi przewraca się cała ściana (a to tylko wstęp do "wykrycia" kolejnych "usterek").
Mając na uwadze tego typu zaniedbania, po 1989 roku prognozowano, że wielkopłytowce lada dzień się rozpadną. Ostatnie analizy wykazały jednak, że bloki te są nad wyraz wytrzymałe i mogą stać nawet przez kolejne sto lat.
Niezależnie od osobistego stosunku do tego typu domów, należy uznać je za element kultury materialnej Polski i innych krajów posowieckich. W krajach byłego bloku wschodniego identyczne osiedla złożone z identycznych bloków mieszkalnych z wielkiej płyty to widok tak powszechny, że na pierwszy rzut oka można zorientować się, że właśnie z tym regionem ma się do czynienia.
Jednak to nie komuniści wymyślili technologię produkcji domów z prefabrykatów. Wbrew obiegowej opinii wszystko zaczęło się na ziemiach pewnego zachodniego imperium.

Genealogia wielkiej płyty
Znaleziska archeologiczne wskazują na to, że budynki z prefabrykatów powstawały już w czasach starożytnego Rzymu, ale oficjalnie technologię tę datować można na pierwszą połowę XIX wieku. Na świat przyszła wówczas prababcia bloków z wielkiej płyty, czyli tzw. chatka Manninga. Gotowe elementy do jej montażu podróżowały drogą morską do kolonii brytyjskich w Australii. Budynek można było złożyć w bardzo krótkim czasie, chatki więc tak bardzo spodobały się osadnikom, że w samym tylko 1853 roku na antypodach postawiono ich kilkaset.
Następny był szpital Renkioi, zbudowany podczas wojny krymskiej na tureckim wybrzeżu z prefabrykowanych elementów przysłanych z Wielkiej Brytanii. W obliczu katastrofalnych warunków epidemiologicznych panujących w szpitalach polowych, gdzie leczono rannych żołnierzy, rząd brytyjski musiał działać szybko. Podjęto więc decyzję o jak najszybszym zaprojektowaniu i wysłaniu do Turcji drewnianych elementów do stworzenia szpitala spełniającego normy sanitarne. Uratowano dzięki temu setki żyć.

Zalety budowy z prefabrykatów zostały zauważone, problemem była jednak wciąż technologia. Budynki drewniane stawiało się szybko, ale ich trwałość była niewielka (choć niektóre z chatek Manninga są nadal używane). Zaczęto myśleć o czymś bardziej solidnym. Mniej więcej w tym samym czasie wynaleziono żelazobeton, więc to na nim spoczęła uwaga projektantów.
Owocem tego zainteresowania był "dziadek" wielkiej płyty, który narodził się w Liverpoolu w pierwszych latach XX wieku. Na potrzeby opracowania sytemu taniego budownictwa stworzono wówczas na próbę kilka domów z betonowych prefabrykatów. Wprawdzie pomysły te nie przyjęły się wówczas na Wyspach, jednak ziarno idei zostało zasiane i niebawem zaczęło kiełkować w Europie kontynentalnej.
"Rodzice" polskich domów wielkopłytowych pochodzą z Holandii i z Niemiec. W dwudziestoleciu międzywojennym przedsięwzięto dwa duże eksperymenty z tanimi domami z prefabrykatów. Najpierw utworzono eksperymentalną dzielnicę Amsterdamu o wdzięcznej nazwie Betondorp ("Betonowa Wioska"), a później - na wzór holenderski - utworzono w Berlinie Splanemann-Siedlung, osiedle dla weteranów wojennych. Motywowana głodem mieszkaniowym Republika Weimarska stała się wzorem dla krajów, które już niebawem stanęły przed problemem jeszcze większego niedosytu.

Triumf wielkiej płyty
Narodziny polskiej wielkiej płyty były odpowiedzią komunistycznej Polski na powojenny deficyt mieszkaniowy, ten zaś powstał ze zbiegu trzech czynników: fizycznych zniszczeń z lat 1939-1945, gwałtownego przyrostu ludności kraju i masowego transferu mieszkańców wsi do miast. Po kilkuletnim okresie "błędów i wypaczeń" zrezygnowano z socrealistycznych "pałaców dla ludu", a tradycyjne budownictwo okazało się zbyt powolne. Wielka płyta wydawała się właściwą odpowiedzią na niezaspokojone i nadal rosnące potrzeby społeczeństwa.
Po dokonanych pod koniec lat 50. pierwszych próbach z prefabrykatami (m.in. w Poznaniu i Nowej Hucie) władza podjęła decyzję. Uchwała Rady Ministrów z 15 stycznia 1963 roku dotycząca oszczędnościowego budownictwa mieszkaniowego była urzędowym wstępem do rozpoczęcia produkcji, ale na masową skalę przedsięwzięcia trzeba było poczekać do początku kolejnej dekady.
W okresie gierkowskim ujednolicono technologię wielkopłytową, wprowadzając w całym kraju tzw. system otwarty W-70 i jego odmianę Wk-70. Był to spory krok naprzód względem wcześniejszych systemów zamkniętych, takich jak m.in. "Winogrady", "Dąbrowa", PBU i OWT-75. W większości nie pozostawiały one możliwości ingerencji w układ mieszkania, bo wszystkie ściany były nośne, ponadto w wielu z nich budowano ślepą kuchnię.

Z punktu widzenia lokatora była to sytuacja daleka od ideału, ale głośno prawie nikt nie narzekał, nie chcąc nikomu się narazić. Poza tym tanie mieszkania były po prostu potrzebne. W drugiej połowie lat 60. wielka płyta stopniowo wypierała więc budownictwo tradycyjne. Zdarzały się wpadki, jak na łódzkim osiedlu Dąbrowa w 1964 roku, gdzie odpadały tynki i rozchodziły się "szwy" między płytami, ale z każdą kolejną realizacją starano się niwelować błędy.
W programie gospodarczym Edwarda Gierka problem mieszkaniowy zajmował jedno z ważniejszych miejsc ("każdej rodzinie samodzielne mieszkanie"), a technologia była znacznie lepiej dopracowana. W latach 1971-1980 w PRL powstało 2,6 miliona mieszkań dla około 10 milionów obywateli. Bloki budowano w niespotykanym dotąd tempie, w czym pomóc miały tzw. fabryki domów, wytwarzające prefabrykaty do konstrukcji na obszarze danego miasta. Gdy i to nie wystarczało, tworzono na terenie budowy osiedla tzw. poligonową fabrykę domów, likwidując w ten sposób problem transportu płyt.
Posłuchaj
Warszawskie osiedle Jelonki sfotografowane z lotu ptaka w 1987 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Wielka płyta w kryzysie
Jeszcze w erze Gomułki wprowadzone zostały tzw. przydziały mieszkań, które odbywały się za pośrednictwem spółdzielni mieszkaniowych i książeczek mieszkaniowych. Dzięki nim można było znaleźć się na liście oczekujących na własne lokum. Po pewnym czasie dostawało się właśnie ów "przydział". W skrajnych przypadkach czekanie trwało kilkanaście lat, ale w ciągu gierkowskiej dekady czas ten skrócił się do sześciu lat.
W warunkach kryzysu na początku lat 80. sytuacja jednak mocno się pogorszyła. Gdy więc w sierpniu 1980 roku nastąpił wybuch Solidarności, wśród słynnych 21 gdańskich postulatów znalazł się punkt "skrócenie czasu oczekiwania na mieszkania". W postulatach szczecińskich wybrzmiało to jeszcze wyraźniej: "żądamy przedstawienia przez rząd programu rozwiązania kwestii mieszkaniowej, z zagwarantowaniem, aby okres oczekiwania na mieszkanie nie trwał dłużej jak pięć lat".

Władza podejmowała różne kroki, by uporać się z problemem, łącznie z poluzowaniem przepisów gospodarczych, zabraniających wcześniej zakładania prywatnych firm. Ale w latach 80. produkcja domów wielkopłytowych zupełnie już nie nadążała za potrzebami społeczeństwa. Z ironią można było wspominać optymistyczne zapowiedzi Gierka w duchu propagandy sukcesu, że w latach 1980-1990 powstanie ponad 3 miliony mieszkań.
W schyłkowych latach PRL jeszcze bardziej zauważalne stały się wady budownictwa wielkopłytowego i tworzenia nowych osiedli, które przecież nie były nowe, bo powtarzały błędy z ery gierkowskiej. Bloki wznoszono szybko i byle jak, rzadko przejmując się ubytkami w płytach powstającymi jeszcze przed montażem - skutkiem tego były poważne problemy z utrzymaniem ciepła w mieszkaniach (to dlatego w III RP zaczęto budynki te docieplać styropianem). Budowano niekiedy w szczerym polu, nie przejmując się brakiem infrastruktury.

Już za Gierka w obliczu tych niedociągnięć władze musiały uruchomić na szeroką skalę program remontowy. Aż do końca PRL wszystko z reguły odbywało się więc tak, jak z wieloma innymi inwestycjami tej epoki: budowano jakiś obiekt, oddawano go do użytku i natychmiast rozpoczynano remont tego, co zepsuto na etapie konstrukcji.
Posłuchaj
Jedno z białostockich blokowisk w 1979 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Nowy dom
Ludzie mimo wszystko musieli gdzieś mieszkać i do kiepskiej jakości bloków z wielkiej płyty po prostu się przyzwyczaić. Po latach spędzonych w PRL zapewne mało kto łudził się, że komunizm stać na coś więcej, nie mówiąc o tym, że dla wielu osób, zwłaszcza młodych i chcących zakładać rodzinę, nie było realnej alternatywy. Poza tym blokowiska miały też wiele zalet, co szczególnie widoczne jest obecnie, gdy mamy do czynienia z inwestycjami deweloperskimi, w których z reguły liczy się wyłącznie sprzedaż lokali, a nie widać troski o lokalną społeczność.
Centralnie zarządzane budownictwo wielkopłytowe, "skazujące" Polaków na życie w zunifikowanych mieszkaniach i identycznych blokach, wprowadziło również standardy, które należy uznać za bardzo pozytywne. Duże osiedla planowane były tak, by zapewnić mieszkańcom powszechny dostęp do podstawowych usług i sklepów, do szkół, placów zabaw, domów kultury i bibliotek, miejsc odpoczynku i aktywności fizycznej. Wprawdzie nie wszędzie udawało się to zrobić od razu, nie brakuje też miejsc, gdzie o to nie zadbano, ale generalnie jest to jeden z tych elementów dziedzictwa PRL, który warto byłoby zachować.

Trzeba też przypomnieć, że nierzadko bloki z wielkiej płyty, nawet te pełne fuszerek, stawały się miejscami kultowymi. Przytłaczające swym ogromem, a jednocześnie niepozbawione nowoczesnych "zachodnich" rozwiązań warszawskie osiedle Za Żelazną Bramą było rejonem, gdzie wyjątkowo chętnie mieszkały takie gwiazdy kina, jak Marek Perepeczko czy Daniel Olbrychski, a filmy kręcili nie tylko Stanisław Bareja, lecz także Andrzej Wajda.
Od czasu do czasu przy planowaniu nowych osiedli mogli wykazać się najlepsi polscy architekci. Gdy udało im się wygrać konkurs na projekt, powstawały realizacje, które były w stanie wprowadzić pewną świeżość w ustandaryzowanych pudełkach z prefabrykatów lub przynajmniej uczynić przyjaźniejszą przestrzeń pomiędzy nimi. Dziełem słynnego małżeństwa Hansenów jest osiedle Przyczółek Grochowski w Warszawie, zwany Pekinem, najdłuższy budynek w Polsce, wijący się zakrętami przez półtora kilometra. Na wybrzeżu zwraca uwagę gdański falowiec, który wziął swoją nazwę od kształtu, jaki ma jego rzut z góry.
Posłuchaj
Elewacja wielkopłytowych bloków na osiedlu Popowice we Wrocławiu, urozmaicona dzięki nietypowym kształtom balkonów. Realizacja projektu architekta Witolda Jerzego Molickiego. Fot. Wikimedia/domena publiczna
Jak widać, trudno o jednostronne spojrzenie na kwestię bloków z wielkiej płyty, skoro już w momencie powstawania ich pozycja w zmieniającym się społeczeństwie była bardzo ambiwalentna. Upadek komunizmu sprawił, że kontrowersji pojawiło się jeszcze więcej, ale z czasem to właśnie wolny rynek, który pozornie miał nie mieć nic wspólnego z gospodarką PRL, zweryfikował wartość mieszkań w wielkiej płycie.
Warto zauważyć sprawę być może najistotniejszą: bloki wielkopłytowe odegrały znaczącą rolę w kształtowaniu współczesnego społeczeństwa polskiego, przede wszystkim na terenach miejskich. Dla mas ludowych stały się miejscami zakotwiczenia w nowym środowisku, z którym zaczęli wchodzić w wieloaspektowe relacje i z którym postanowili związać się na zawsze.
M.in. ich doświadczenia przywołuje Michał Jacek Jarmuż w książce "Problemy mieszkaniowe w Polsce w latach siedemdziesiątych XX wieku". W tomie tym cytuje pewnego pracownika Huty Warszawa, który zanotował w swoim pamiętniku: "dom stary i nowy to niebo a ziemia. Choć początkowo trudno było pożegnać się ze swoją starą wsią, nigdy bym już tam nie wrócił".

Źródło: Polskie Radio/Michał Czyżewski
Bibliografia:
- Florian Urban, "Tower and Slab. Histories of Global Mass Housing", Abingdon 2012
- Ewa Szafrańska, "Wielkie osiedla mieszkaniowe w mieście postsocjalistycznym. Geneza, rozwój, przemiany, percepcja", Łódź 2016
- Błażej Ciarkowski, "Odcienie szarości. Architekci i polityka w PRL-u", Łódź 2017
- Kazimierz Kunicki, Tomasz Ławecki, "Budujemy drugą Polskę. Wielkie inwestycje PRL-u", Łódź 2018
- Michał Jacek Jarmuż, "Problemy mieszkaniowe w Polsce w latach siedemdziesiątych XX wieku w świetle dokumentów osobistych", Warszawa 2020