Cho-Oyu czeka na Olka Ostrowskiego: w Katmandu zaliczyłem co trzeba...

"Drogę na stronę chińską zasypała wielka lawina błotna i przejazdu nie ma na odcinku podobno 5km. Dziś rusza mój bagaż, a ja dopiero jutro" - donosi Olek Ostrowski, który zmierza w kierunku góry Cho-Oyu, z której chce zjechać na nartach.

2014-08-30, 12:31

Cho-Oyu czeka na Olka Ostrowskiego: w Katmandu zaliczyłem co trzeba...
Olek Ostrowski w Katmandu . Foto: Zdjęcie: www.climb2ski.pl

Cho-Oyu uznawana jest za łatwą do zdobycia górę, która ma ponad osiem tysięcy metrów. A jak się z niej zjeżdża na nartach? Już wkrótce przekona się o tym Olek Ostrowski, który dotarł do Katmandu i tak relacjonuje pierwszą częśc podróży:

 

"Podróż minęła bez większych niespodzianek. Zaczęło się bardzo optymistycznie, bo przy nadawaniu bagażu w Krakowie nie dopłaciłem nic za narty. Radość trwała niestety krótko. Przez megafon zostałem wezwany do kasy. Trzeba było jednak dopłacić za nadbagaż…

Po wzbiciu się w powietrze, żegnał mnie piękny zachód słońca…

REKLAMA

Szybka przesiadka w Berlinie i znowu przeleciałem nad Krakowem

W Abu Dhabi dłuższy postój na 3h minął szybko przy ogarnianiu adresów do wysyłki pocztówek z Nepalu. Potem krótka przechadzka z autobusu do samolotu po płycie lotniska w wysokogórskich butach i puchówce przy 38 stopniach skończyła się lekkim zgrzaniem ale wsiadłem wreszcie do samolotu który zabrał mnie do Katmandu.

Pierwsze 48 godzin w Nepalu już za mną

Oprócz niezbędnych formalności związanymi z wyprawą udało się trochę pochodzić po mieście. Ogólnie nie lubię miast, a tym bardziej ich zwiedzać więc nie szukając największych atrakcji po prosu ruszyłem przed siebie w myśl starej geograficznej zasady "geograf nigdy się nie gubi, geograf eksploruje”. Oczywiście po drodze nie dało się ukryć, że jestem "białasem” i co chwila ktoś, gdzieś, coś chciał mi pokazać bądź zaoferować. Hasz, riksza, taxi, motorek, przewodnictwo, wycieczka tu, wycieczka tam, koszulka itp.

Będąc miły dla lokalsów grzecznie dziękowałem, a czasem nawet wdawałem się w pogawędkę, która niestety za każdym razem nawet jak na początku delikwent zapierał się, że nie chce na mnie zarobić kończyła się jakąś ofertą i pozbyć się typa było ciężko. Niestety ale traktują mnie jak chodzącą skarbonkę, co po uregulowaniu płatności z agencją nijak ma się do mojej osoby. Mając już dość natarczywych typów po n-tym razie stałem się niesłyszącym i niewidzącym turystą, nie znającym angielskiego.

Niestety gdy się zorientowałem, że wszystkie zdjęcia jakie miałem rozdałem na lotnisku w Krakowie swoim fanom przed odlotem :) zostałem zmuszony do kontaktu z lokalsami, żeby zlokalizować fotografa i wykonać zdjęcie do chińskiej wizy. Pierwsze 2 osoby chętnie pomogły i wskazały dalszą drogę. Mając taką dobrą passę zapytałem jeszcze raz i to może 10m przed fotografem jak się okazało. Zostałem grzecznie doprowadzony i nawet asekurowany podczas wykonywania portretu. W zasadzie to mogłem sam sobie to zdjęcie zrobić i wydrukować, bo prześcieradło i zwykły aparat cyfrowy to wszystko co mieli do zaoferowania. Niemniej jednak wszystko pięknie, szybko i miło. Pożegnałem się przed salonem z moim przewodnikiem ulicznym, dziękując pięknie za pomoc na 10m i odszedłem pewnym krokiem nie czekając na jego reakcję. Za plecami usłyszałem tylko "Only thank you…?!” Widocznie wyznawał tą samą zasadę co mój śp. wujek z poznańskiego "za dziękuję się jeszcze nie najadłem”.

REKLAMA

A tak poza tym, Katmandu to kolorowy młyn, pełen hałasu, trąbek, klaksonów i miliona zapachów, kadzideł, przypraw, haszyszu, ulicy…. Można się w tym zakochać. Oczywiście idąc przed siebie trafiłem na Durbar Square czyli najważniejsze miejsce w mieście więc zaliczyłem co trzeba było… Pięknie!

Sprawy najważniejszych czyli górskie …

Drogę na stronę chińską zasypała wielka lawina błotna i przejazdu nie ma na odcinku podobno 5 km. Dziś rusza mój bagaż, a ja dopiero jutro. Na początek będzie przechadzka po błotnym lawinisku, a potem dalsza podróż środkami zmechanizowanymi.

Pewnie to pierwsza i ostatnia tak obszerna relacja z wyprawy więc dobrze ją przeczytajcie" - kończy Olek.

Portal Polskiego Radia patronuje przedsięwzięciu.

Pochodzący z bieszczadzkiej miejscowości Wetlina Olek Ostrowski zamierza, tak jak pierwsi zdobywcy Cho-Oyu, wspiąć się na szczyt od strony tybetańskiej, by później tą samą drogą zjechać na nartach. Alpinista postara się dotrzeć do najniższego możliwego punktu. Jeśli osiągnie swój cel będzie on drugim Polakiem, który zjechał z ośmiotysięcznika na nartach. Ale pierwszym, który dokona tego z wysokości 8201 m n.p.m.

REKLAMA

"Turkusową Boginię", bo takie jest jedno z tłumaczeń nazwy Cho-Oyu, jako pierwszy ułaskawił austriacko-nepalski zespół himalaistów Herbert Tichy i Sepp Jöchler oraz Pasang Dawa Lama, którzy zdobyli szczyt w październiku 1954.

 

Droga
Droga podejścia i zjazdu

Ta leżąca zaledwie 28. kilometrów na północ od Mont Everestu góra cieszy się dużym zainteresowaniem ski alpinistów. Pierwszego zjazdu na nartach dokonali w 1988 roku Lino Zani i Flavio Spazzadeschi. Z kolei inny śmiałek Bruno Gouvy opuścił "Turkusową Boginię" sunąc w dół na snowboardzie. W 2004 podobnego wyczynu dokonał Polak Olaf Jarzemski.

REKLAMA

W tym roku, w ramach wyprawy Volcanoes Ski Trip 2014, Olek Ostrowski zjechał już południowo-wschodnią ścianą Kazbeku (5046 m n.p.m.). Teraz czas na Cho-Oyu, to wyzwanie Olek podejmuje sam. Jak mówi nie udało się sfinansować udziału jego kolegów.

Wcześniej podobnego zjazdu, lecz z nieco niższej góry dokonał Andrzej Bargiel, który w 2013 roku wspiął się na Shishapangmę (8013 m n.p.m.).

 

W sumie do dziś szczyt Cho-Oyu zdobyło ponad dwudziestu Polaków. Nie oznacza to jednak, że "bogini" nie bywa niebezpieczna. Wspinaczka na ten szósty z kolei ośmiotysięcznik oraz zjazd z jego zbocza, nie jest spacerem po Połoninie Wetlińskiej. Do 2010 roku góra odebrała życie prawie pięćdziesięciu alpinistom.

REKLAMA

(ah)

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej