„Dziennik” – młot na prawicę

Rozgorzał gorący spór między dwoma dziennikami, uważanymi dotąd za "prawicowe".

2007-06-14, 11:00

„Dziennik” – młot na prawicę

Niedawno Robert Krasowski w artykule „Dziennik - prawica czy sekta?” („Dziennik”, 28.04.2007), a teraz jego redakcyjny kolega, Cezary Michalski wysmażył tekst życia. W "Dzienniku" z 8 czerwca b.r. zastępca naczelnego, pierwszy publicysta produktu Axel Springera poszedł na całego. W artykule, pt. „Męczeństwo Pawła Lisickiego na pluszowym krzyżu” przejechał się w mało elegancki sposób po naczelnym „Rzepy” i jego gazecie w sposób, jaki nie odnotowały jeszcze media, które określają się jako opiniotwórcze.

„Dziennik” – lewica czy sekta?

Nowa siedziba Rzeczpospolitej.

Roberta Krasowskiego oburzyły artykuły Marcina Dominika Zdorta i Tomasza Terlikowskiego, w których - mocno rzecz upraszczając - publicyści „Rzeczpospolitej” zarzucali m.in „Dziennikowi” wyraźne opowiadanie się w największych sporach światopoglądowych ostatnich miesięcy (aborcja, eutanazja) po stronie lewicy. Ponadto Terlikowski skrytykował gazetę za wykorzystywanie wizerunku Jana Pawła II do zbijania kapitału (dodatki o papieżu), z pominięciem jego nauk, które nie pasowały do linii „Dziennika”. Krasowski uznał to za przejaw myślenia absolutystycznego - wszystko albo nic - które ma prawo istnieć w zakrystii, ale nie w życiu publicznym.

REKLAMA

Spór polityczny o konstytucyjne wzmocnienie ochrony życia poczętego i postawa Marka Jurka jest dla Krasowskiego pretekstem do wygłoszenia „Dziennikowego” credo metapolitycznego. Jego treść brzmi: „W życiu politycznym Polski jest za dużo wartości absolutnych”. Po pierwsze, naruszają autonomię sfery polityki, wprowadzając w jej obszar racje religijne, w dodatku jako wobec polityki nadrzędne i niepodlegające negocjowaniu. „Po drugie, niszczą politykę. „Jeśli ktoś potrzebował dowodu, jak niszczące dla polityki są nienegocjowalne pryncypia, dostał go niemal natychmiast. Pierwsze od wielu lat pojawienie się wartości absolutnej na prawicy w ciągu kilku tygodni wywołało w niej rozłam” - przekonuje Krasowski. Po trzecie, wreszcie, wartości absolutne w polityce to zabieg obciążony chroniczną nieskutecznością. Zamiast doprowadzać do obrony życia poczętego, rozbijają partię, która stara się do tego doprowadzić. Wartości absolutne nie są absolutnie mile widziane w sferze publicznej. Inaczej ci, którzy je głoszą stają się automatycznie rzecznikami „totalnej ideologii gwarantowanej przez państwowy monopol”.
„Początek lat 90. to był okres, kiedy polska prawica definiowała się w odniesieniu do Boga. Pozbawiona politycznych tożsamości, wyrwana z ciągłości rozwoju, oderwana od swoich najważniejszych tradycji – konserwatywnej, liberalnej, narodowej – które były jak najbardziej świeckie, uwikłana w ostry spór z lewicą i przeżywająca boleśnie niedawny rozpad „solidarnościowej wspólnoty”, uciekła na pozycje konfesyjne. Nie wiedząc na czym polega polityka, w religii szukała bezpośredniej pomocy. Ewangelia miała być jej programem, a Kościół organizacyjną podstawą. Skończyło się tym, że najbardziej religijny naród w Europie na wiele lat przegonił prawicę od władzy, bo się jej wystraszył. Bo nawet żarliwi katolicy chcą być posłuszni Bogu na mocy własnych decyzji, a nie państwowych zaleceń”- pisze Krasowski.

Wypada się zgodzić z jego diagnozą przebiegu i skutków tamtych sporów. Ale stosowanie jej do dzisiejszych debat wydaje się ahistoryczne. Krasowski zdaje się nie zauważać, że zmienił się znacznie kontekst społeczno-polityczny i ideologiczny w Polsce A.D. 2007. I to także jest jego zasługą, że Slavoj Żiżek i środowiska nowej lewicy, które rozpoczęły długofalowy marsz po władzę dostały błogosławieństwo naczelnego „Dziennika”, gdzie traktuje się ich z nadzwyczajną atencją i nieukrywaną fascynacją. W tym sensie obrona neutralnego, autonomicznego od wszelkich ingerencji religijnych i wartości absolutnych życia publicznego i politycznego jest anachronizmem. W każdym razie Krasowski broni ładu, który - pośrednio własnymi decyzjami i udzielanymi takim a nie innym grupom i środowiskom bezcennemu wsparciu - niszczy już dzisiaj. Jest w  tym i cynizm i obłuda. Niestety.

„Czy katolicyzm jest dzisiaj w Polsce w podziemiu? Czy jest opresjonowany przez spójną koalicję ateistycznej władzy i mediów?” - pyta naczelny „Dziennika”. I odpowiada, że katolicyzm w Polsce to dzisiaj siła i monopol na wychowanie, moralność publiczną i prywatną. To matura z religii, szacunek dla wartości katolickich, restrykcyjna ustawa antyaborcyjna. Jeśli publicystom „Rzepy” za mało - mówi Krasowski - to znaczy, że chcą państwa wyznaniowego. Szkodzą Kościołowi, pokojowi społecznemu, zachowując się jak „durnie” i „awanturnicy”. Autorzy „Rzepy” nie widzą, że Kościół w Polsce dzierży rząd dusz.

„To już nie jest ani polityka, ani nawet polityka katolicka. To już czysto wewnątrzreligijny spór. Dzisiejsza „Rzeczpospolita” toczy sekciarską wojnę z większością współczesnego Kościoła”. Dowodem na to jest przesadna uwaga przykładana do tradycyjnej mszy św., „gorąca wiara” i mocne wyraziste przekonania.

REKLAMA

„Cechuje ich nie tyle fanatyzm - pisze o publicystach „Rzepy” Krasowski - co raczej skłonność do heroizacji własnego istnienia, silna potrzeba wzięcia na swoje ramiona jakiegoś wielkiego ciężaru. Kiedy ich rówieśnicy wyrastają z marzeń o tym, by zostać wielkim rycerzem albo bohaterskim strażakiem, oni dopiero się rozkręcają. Zbawienie siebie, pomoc bliźniemu, to dla nich zbyt mało. Oni chcą uratować miliony istnień przed potępieniem, przed zgnuśnieniem w śmiertelnym grzechu życia codziennego. Oni łakną czynów wielkich, które można dostrzec z kosmosu. Choć przed światem grają pokorę, rządzi nimi pycha. Rozmach ich ambicji robi wrażenie. Śmieszności”. Interesujące, że nie śmieszy Krasowskiego rozmach ambicji nowej lewicy, ich pomysły na rozwiązanie dręczących Polskę sporów światopoglądowych. Wprost przeciwnie, jak tylko może, przejmuje zarezerwowane dla lewicy tematy, jak ekologia i udziela miejsca w dziale opinii autorom, którzy budują formację lewicową w Polsce.

Pisze Krasowski: „My nie walczymy o rząd dusz, ani na prawicy, ani gdzie indziej. Owszem mamy swoje sympatie ideowe, nie ukrywamy ich, ale nie mamy misji potępiania tych, których nie zdołamy przekonać. Poza tym, zanim zaczniemy nawoływać do zmiany świata, chcielibyśmy go nieco lepiej poznać. Dlatego prezentujemy różne stanowiska, zachęcamy, wręcz zmuszamy ich reprezentantów do tego, żeby spierali się na naszych łamach”.

Przekroczenie rubikonu

Dzisiaj walka między „Rzeczpospolitą” a „Dziennikiem” przybiera już formy zgoła niesmaczne. Już dawno publicyści obu gazet opuścili teren dobrego wychowania oraz ideowego sporu. Gwoli sprawiedliwości trzeba przypomnieć, że to publicyści „Dziennika” podnieśli temperaturę sporu do granic możliwości uciekając się do argumentów ad personam.  Między „Dziennikiem” a „Rzeczpospolitą” iskrzy bardziej niż między „Dziennikiem” a „Gazeta Wyborczą”. Naczelny tej ostatniej rozstrzyga spory na sali sądowej. Ale stopień nienawiści i temperatura sporu między tuzami dwóch największych dzienników prawicowych zdumiewa. Te połajanki wpisują się w coś, co Jarosław Gowin określił był „prawicowym genem samozagłady”. Okazuje się, że nie jest to tylko choroba polityków.

REKLAMA

Tekst Michalskiego przekroczył pewien nieprzekraczalny dotychczas rubikon. Personalne ataki i wywlekanie wszystkich środowiskowych bebechów niszowych pism, jak Fronda, czy osobistych relacji między nim a Lisickim są tak niesmaczne, że aż kusi, aby wywalić wszystkie bebechy Michalskiego. Ale chyba nie warto. Tym artykułem zastępca naczelnego „Dziennika” sam wystawił sobie moralne świadectwo. Swój skrajny cynizm i pesymizm antropologiczny, napędzany manowcami swojej osobistej biografii, projektuje na Pawła Lisickiego, do którego w redakcji „Dziennika” rzuca się chyba lotkami na kolegium redakcyjnym.

Nie wiedzieć czemu, do grona rozstrzeliwanych przez niego publicystów dołączył Dariusz Karłowicz, filozof, redaktor „Teologii Politycznej”. Jako żywo w rytualnych naparzankach między dwiema największymi gazetami aspirującymi do prawicowego rządu dusz Karłowicz udziału nie bierze. Ale Michalskiego strasznie ta postać męczy. Bo to nie pierwszy atakuje go bez powodu. Przynajmniej merytorycznego.

Ataki Michalskiego są kuriozalne. Wypomina naczelnemu „Rzepy” flekowanie prawicowych publicystów (m.in. Michalskiego), kiedy ten był szefem działu opinii „Rz”, zamawianie tekstów-donosów na niego i jego kolegów. Kilka razy szyderczo nazywa go męczennikiem, biczem Bożym, rycerzykiem wojny kulturowej, oportunistą, słabym eseistą piszącym ciężkawe eseje, prezentującym wyższościową hipokryzję. „Paweł Lisicki, kiedy akurat los mu na to pozwoli, lubi zgrywać niezłomnego prawicowca, konserwatystę, wczesnochrześcijańskiego męczennika, który tylko jakimś przypadkiem ugrzązł w labiryncie upadłej nowoczesności”. Pyta Michalski: „Dlaczego o tym wszystkim piszę? Nie z bezsilnej nienawiści”. No tak. Może rzeczywiście nie z bezsilnej.

W pewnym momencie pojawia się oskarżenie Lisickiego, Zdorta i... Karłowicza o to, że są znudzonymi nietzscheańskim dandysami, rozwalającymi się w swych skórzanych fotelach i brykach. Znudzonych swoim luksusem wiedzy pewnej i niewzruszonej. A jak pisze Michalski: „W naszym zawodzie nudzą się albo ludzie leniwi, albo wszechstronnie pozbawieni talentu”. Kto zna nieco bliżej krytykowanych przez Michalskiego panów, wie, że te zarzuty są jakimś bełkotem człowieka, który zaczął wreszcie ciężko pracować i strasznie się tym publicznie chełpi.

REKLAMA

Tekst Michalskiego to niestety smutny przykład na zdziczenie naszej debaty publicznej. Sam Michalski - skądinąd sprawny publicysta i eseista - to przykry przykład człowieka resentymentu, który długo czekał, aż dowali swoim kolegom po piórze po latach upokorzeń w niszowych mediach. Sam, razem z  kolegą Krasowskim jest znudzony. Otwarcie przyznał to Krasowski w jednym ze swych edytoriali, kiedy oznajmiał, że dzisiaj tylko lewica jest ciekawa.

Z jednym zarzutem Michalskiego się zgadzam. „Rzeczpospolita” rzeczywiście przegrywa w wyścigu z „Dziennikiem” na jakość toczonych debat. Ale powodem nie jest - jak tego chce Michalski - zawłaszczanie przez Lisickiego ciekawych prawicowych publicystów, jak Ziemkiewicz i nieumiejętność ich wykorzystania. Powodem podstawowym jest kasa. Axel Springer wiele mamony sypie redakcji i autorom „Dziennika”. Dlatego mogą poświęcić całe swoje życie na wzniecanie ważnych debat i poszukiwanie swojego św. Grala. Nowej lewicy, której chcą stać się patronem. Do tego dochodzi niestety psucie poziomu debaty, kiedy na łamach działu opinii „Dziennika” jego redaktorki zajmują się problemem rewolucyjnych konsekwencji wprowadzenia iPoda i tym podobnymi, równie istotnymi zjawiskami.

Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” odpowiedział kilka dni później na bezpardonowe ataki Michalskiego w krótkim felietonie: „(…) Michalski ma mi za złe wszystko. To, co piszę, to, jak piszę, to, kiedy piszę; to, gdzie pracowałem, kogo znałem i dlaczego awansowałem; to, jak kieruję gazetą i jak dobieram jej zespół, a nawet jakim jeżdżę samochodem i w jakim siedzę fotelu. Po prostu nie ma prawa mnie być, podobnie zresztą jak nie ma prawa być „Rzeczpospolitej”, bo jej miejsce ma zająć „Dziennik”. Cezarego poznałem przed laty, kiedy to współredagował pismo „Debata”. Uważałem go wówczas - i tę opinię podtrzymywałem długo - za przenikliwego krytyka demokracji masowej i liberalnej kultury. Dziś już nic z tego nie zostało. Michalski stał się karykaturą samego siebie, upiorem żyjącym z ataków na ludzi i poglądy, do których niegdyś się przyznawał. Czytając jego tekst, nie mogłem wręcz uwierzyć własnym oczom. Bo rzeczywiście nigdy dotąd nie zetknąłem się z takim nagromadzeniem kompleksów niższości, resentymentów i wreszcie, co najbardziej dla mnie przykre i smutne, zawiści. Według Michalskiego kreuję - pozwolę tu sobie przytoczyć próbkę jego stylu – „portret nieludzkiego, nadludzkiego, niepodlegającego brutalnym wymaganiom historii naczelnego „Rzeczpospolitej”, który „chce być Bogiem”. Wielu znajomych pytało, jak zamierzam reagować. Dziękuję tym, którzy się do mnie odezwali, szczególnie kolegom z „Dziennika”, którzy dzwonili, wstydząc się za artykuł swojego, bądź co bądź, szefa. A panu Michalskiemu odpowiadam: z błotem się nie dyskutuje. Ot, strząsa się je z siebie i żyje dalej”.

Smutny spektakl zafundowali nam szefowie „Dziennika”, aspirującego do bycia jedną z najpoważniejszych gazet w kraju. Jednym słowem z gazety, która na początku swojego istnienia miała ambicje „moderatora najważniejszych dyskusji w kraju” stał się „Dziennik” rzecznikiem bardzo wyrazistego - choć ciągle skrywanego za, z pozoru neutralnymi, pojęciami - lewicowo-liberalnego projektu modernizacyjnego. Robi to ucząc się na błędach wielkiego poprzednika, czyli „Gazety Wyborczej”. Ale powiela te same błędy, kiedy arbitralnie i w sposób urągający wszelkiemu poczuciu przyzwoitości rozdaje razy na prawo i lewo. Krasowskiemu i Michalskiemu - intelektualnym kapłanom gazety Springera - coraz trudniej ukryć swoje kreacyjne ambicje, wywołane nudą ideowe fascynacje oraz środowiskowe niechęci i resentymenty.

REKLAMA

Artur Bazak
Dziennikarz „Gościa Niedzielnego”

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej