Polska na rozstajnych drogach, czyli majowe wybierania w czasach poczwórnej kohabitacji

2020-05-04, 19:36

Polska na rozstajnych drogach, czyli majowe wybierania w czasach poczwórnej kohabitacji
Pałac Prezydencki w okolicznościowej patriotycznej uliminacji. Foto: PAP/Rafał Guz

Minął właśnie 3 maja, dzień Konstytucji: święto polskiej, suwerennej, republikańskiej państwowości przypominające o jej znaczeniu ale i o jej kruchości. Historia pisze się dalej. W ciągu najbliższych kilku dni zapadną nowe rozstrzygnięcia wpływające na losy naszej Rzeczpospolitej.

W poniedziałek 4 maja senackie komisje rekomendacją "odrzucić" zakończyły swe prace nad sejmową ustawą o głosowaniu korespondencyjnym. Przed nami zaplanowane na wtorek i środę obrady oraz uchwała Senatu. Potem najprawdopodobniej szybka reakcja Sejmu (posiedzenie 5-7 maja). A następnie – w przypadku, gdyby ustawa weszła w życie – wybór przez marszałka Sejmu terminu pierwszej tury majowego głosowania. Gdy ustawa zostanie odrzucona, możliwe są natomiast działania rządu (wprowadzenie stanu nadzwyczajnego?).

Powiązany Artykuł

shutterstock poczta polska 1200.jpg
Senat zajmie się głosowaniem korespondencyjnym. Karczewski: termin wyborów reguluje konstytucja

A może, wedle dziennikarskich wrzutek-plotek Wojciecha Szackiego (z ostatniej nocy) i Andrzeja Stankiewicza (z dzisiejszego poranka), na scenę zaproszony zostanie Trybunał Konstytucyjny lub pojawi się „broń atomowa” w postaci "teoretycznie możliwej" (polecam wnikliwą lekturę Konstytucji) dymisji Prezydenta, co ułożyłoby na nowo i uspójniło elementy wiosennego scenariusza i kalendarza wyborczego (nawet przy zablokowaniu ustawy korespondencyjnej przez proopozycyjną większość) bez konieczności stanu nadzwyczajnego (przypomnę diagnozy, że da on podstawę wielkiemu biznesowi do roszczeń i wysokich odszkodowań kosztujących Polskę i Polaków bardzo drogo).

Co z tego się wydarzy, a co pozostanie w sferze niezrealizowanych scenariuszy, plotek i służących paleniu inicjatyw wrzutek – dowiemy się już niebawem. Na pewno trwać będzie – także w stanie nadzwyczajnym – realna kampania wyborcza (czy ktoś się z niej wycofa?). To będzie albo jej gorąca końcówka, albo – w razie odłożenia terminu na inny miesiąc – kampania przewlekła, nakładająca się na trudny etap odmrażania gospodarki. To będą także reakcje głównych aktorów polityki międzynarodowej i jej tutejszych ajentów. No i wreszcie wybory: decyzja zbiorowego suwerena podjęta w głosowaniu (w jednej turze, czy w dwóch?). Potem jak zwykle protesty wyborcze, wreszcie werdykt Sądu Najwyższego w sprawie ważności wyborów. A potem kolejne reakcje podmiotów z polskiej sceny życia publicznego oraz z jej otoczenia. Polski pociąg – nazwijmy go: "Polonia" – wpada na stację "Majowe Wybieranie" z szeregiem kolejnych zwrotnic, rozstajnych dróg. Od tego, jak przez nie przejedzie, którym torem wyjedzie (i czy uniknie wykolejenia) zależy naprawdę bardzo wiele.

Opisując majowe wybieranie, przydatne będzie sięgnięcie do jednego z terminów z gramatyki życia politycznego. To "kohabitacja"; czyli współzamieszkiwanie, wspólne funkcjonowanie w jednej przestrzeni, rywalizujących ze sobą, czasem zwalczających się sił. Polska (i rządzący nią obóz prawicy) znajduje się bowiem dzisiaj równocześnie w kilku takich, najszerszej rozumianych, stanach kohabitacji.

Żeby Zaraza nie stała się suwerenem…

Zacznijmy od politycznych skutków współzamieszkiwania naszej cywilizacji z naturą w sytuacji nadzwyczajnej: pojawienia się i ekspansji wrogiej człowiekowi pandemii. Koronawirus zmienia systemową i ustrojową "kolejność dziobania" odbierając rolę ostatecznego, aksjologicznego, suwerena ludziom (i ich prawom), a bezpośrednią suwerenność – aparatowi państwa. Potrafi też wpłynąć na doczesny wymiar tego, co święte. W czasie mszy w stołecznej katedrze w niedzielę 3 maja kardynał Kazimierz Nycz zapowiedział, że planowane na początek czerwca uroczystości beatyfikacyjne prymasa Stefana Wyszyńskiego odbędą się później, "jak tylko czas pandemii na to pozwoli".

Tak, to Zaraza staje się prawdziwym suwerenem. W bezpośrednim spotkaniu ze swymi rywalami wygrywa. Zdaniem większości ekspertów pokonać może ją dopiero szczepionka: najwcześniej za dwa lata. Jedyna skuteczna strategia ludzi w walce z nią, to ograniczenie pól jej obecności i rozpowszechniania się w świecie człowieka: autoizolacja, kwarantanna, rozpoznawanie obecności (testy).

Powiązany Artykuł

pap_koronawirus1200.jpg
Tragiczny bilans we Francji, apel brytyjskiego premiera. COVID-19 na świecie

Logikę Zarazy pokazuje doskonale znany obraz Pietera Bruegla starszego "Tryumf śmierci": to zrównujące wszystkie stany odbieranie ludziom życia. Nie można jej zlekceważyć, choć – to prawda – umiera na nią póki co mniej osób niż na nowotwory i na choroby układu krwionośnego. Te dwie choroby bogatych społeczeństw Zachodu nie są jednak zakaźne. Potrafiliśmy je „oswoić”. Nie powstrzymywana Zaraza pokazała, co potrafi we włoskim Bergamo (kolumny ciężarówek z trumnami i przerażające statystyki zgonów), w Nowym Jorku, wcześniej w Chinach (dane oficjalne są zapewne znacząco niedoszacowane), wreszcie w tysiącach domów opieki długoterminowej dla ludzi starszych w najbogatszych państwach Zachodu, zamieniając – w dniach wielkiej paniki – oficjalne deklaracje antydyskryminacyjne w świstek papieru.

Z marcowych wyliczeń epidemiologów z brytyjskiego Imperial College wynika, że brak jakiejkolwiek twardej reakcji na Zarazę oznaczałby zarażenie ok. 80% ludności w ciągu jednego kwartału i zwiększenie obciążenia szpitali 30-krotnie. Zdecydowana większość najcięższych przypadków COVID-19 kończyłaby się – i to w najlepszych, bogatych w sprzęt i kadrę, systemach zdrowotnych państw Zachodu – uduszeniem z powodu braku dostępu do respiratorów

Zaraza spowodowała w całym świecie lęk wśród milionów zwykłych ludzi (ale także na ogół zdyscyplinowane stosowanie samoizolacji). To ona, w początkach swych odwiedzin w Europie, splotła swą logikę funkcjonowania z chciwością i krótkowzrocznością biznesu narciarskiego, luzackim stylem życia młodych turystów i nieodpowiedzialnością władz (nie tylko lokalnych). Efekt to katastrofa epidemiologiczna w dolinach Alp i rozwleczenie wirusa po całej Europie aż po Islandię i Norwegię. Warto przypomnieć, że Polska – decyzją premiera – zamknęła swoje ośrodki narciarskie – choć epidemia pojawiła się u nas później – przed Francją, Austrią, Szwajcarią, Włochami…

Dzisiaj logika Zarazy zagraża nam w inny sposób: zbyt długa izolacja, ograniczenie społecznych kontaktów, to prosta recepta na głęboki kryzys gospodarczy, brak pracy, niższe dochody państwa z podatków, społeczne protesty, kłopoty (także finansowe) z funkcjonowaniem państwa, w tym instytucji ochrony zdrowia, a więc mniejsza odporność systemu na kolejne fale pandemii.

Jedne kraje walczą z Zarazą skutecznie, inne mniej. Polska – podobnie jak inne państwa Grupy Wyszehradzkiej (Czechy, Węgry, Słowacja) oraz nadbałtycka trójka (Litwa, Łotwa, Estonia) dają sobie radę – wraz z Bułgarią i Rumunią – całkiem dobrze. Jak wynika z danych, znacznie lepiej niż "stara Europa", czy USA.

Powiązany Artykuł

koronawirus karetka east news 1200.jpg
W Polsce wyzdrowiało ponad 4 tys. osób. 69 nowych zakażeń i 15 zgonów

Wedle informacji z dzisiejszego poranka (4 maja) całkowita liczba zarażonych na 1 mln mieszkańców wynosi w Polsce 362. W innych państwach jest znacznie gorzej: w Niemczech tych przypadków było dotąd, w przeliczeniu na milion, pięć i pół raza więcej, w Belgii – 12 razy więcej, w Hiszpanii 14-15 razy więcej, w USA zaś – 10 razy więcej. Mniej niż w Polsce jest ich w Korei Południowej (221 na milion) – tu z epidemią walczono bardzo skutecznie, najmniej na wyspiarskim Tajwanie (tylko 18) najlepiej znającym naturę epidemii nadchodzących z Chin kontynentalnych.

Dotychczasowe zgony (również na milion mieszkańców) na COVID to w Polsce 18, w Czechach 23, na Węgrzech 36, na Słowacji tylko 4, w Niemczech zaś 82 (prawie pięć razy więcej niż w Polsce), USA 207 (11-12 razy więcej), Szwecji 265 (15 razy więcej), we Włoszech 478 (ponad 20 razy więcej), Hiszpanii 540 (30 razy więcej), Belgii – 677 (najwięcej na świecie; ponad 37 razy więcej niż w naszym kraju, z tego ponad połowa w domach długoterminowej opieki!).

Dajemy radę. I nie chodzi tu tylko o to, że wirus przyszedł do naszej części Europy później, dając czas na przygotowania. Ani o większą ogólną odporność osób szczepionych obowiązkowo przeciw gruźlicy w czasach komunizmu. Białoruś i Rosja miały i czas, i szczepienia BCG, a krzywa zakażeń idzie u nich ostro w górę.

W naszym kraju zadziałało coś więcej: połączone ze sobą zdolność Polaków do solidarnego, pospolitego ruszenia i działania państwa, które nie okazało się teoretyczne. Potwierdziła się trafność innej obserwacji ministra Sienkiewicza: "Tam, gdzie państwo działa jako całość, ma zdumiewającą skuteczność".

Żołnierze WOT pomagają w walce ze skutkami epidemii (fot.media.terytorialsi.wp.mil.pl/) Żołnierze WOT pomagają w walce ze skutkami epidemii (fot.media.terytorialsi.wp.mil.pl/)

Słusznie dumni z sukcesu pamiętajmy jednak: skuteczne odcięcie każdego z nas i zdecydowanej większości społeczeństwa od kontaktu z wirusem to wielki sukces. Nie oznacza jednak ostatecznej wygranej. Nie daje nam bowiem (aż do masowych szczepień) odporności: narażeni jesteśmy ciągle na kolejne ataki Zarazy.

Zaraza a wybory

Zajmująca rolę nowego suwerena Zaraza próbuje odbierać – to już bezpośrednia ingerencja w świat polityki – podmiotowość konstytucyjnemu suwerenowi: Narodowi. Współtworzący go obywatele bywają czasem gotowi uciekać przed swym prawem do wybierania przedstawicieli. I mają argumenty. Eksperyment z pierwszą turą wyborów lokalnych we Francji w trakcie rozkręcania się epidemii okazał się katastrofą, podobnie jak – realizujące prawo do zgromadzeń – masowe, "progresywno-lewicowe" manifestacje na rzecz kobiet w Hiszpanii w początkach marca.

Wbrew tendencji do odwoływania wielu głosowań, sukcesem stały się wybory parlamentarne w Korei Południowej przeprowadzone 15 kwietnia w lokalach wyborczych. Była bardzo wysoka frekwencja i bardzo mało nowych zarażeń. W Europie przykładem na inne podejście do Zarazy były wybory samorządowe w Bawarii (z szybkim przejściem do głosowania w pełni korespondencyjnego w ich drugiej turze 29 marca).

"

Wbrew tendencji do odwoływania wielu głosowań, sukcesem stały się wybory parlamentarne w Korei Południowej przeprowadzone 15 kwietnia w lokalach wyborczych

Przed nami kolejne decyzje dotyczące przeprowadzenia wyborów w najważniejszych państwach demokratycznego świata: już 3 listopada prezydenckie (i parlamentarne) w USA, jesienią zaś przyszłego roku (a więc bardzo możliwe, że jeszcze w trakcie pandemii) parlamentarne w Niemczech. W latach 2020-21 rzecz dotyczyć będzie także m.in. Islandii, Czech, Chorwacji, Rumunii, Bułgarii, Holandii i Norwegii a poza naszym kontynentem – Japonii. Jednak teraz pierwsza w kolejce znajduje się Polska. Wciąż obowiązujący, wynikający z Konstytucji, termin pierwszej tury wyborów prezydenckich to maj tego roku. 

Czy cywilizacja Zachodu – w czasie nawet dwuletniej wizyty kandydatki na nowego suwerena – ulegnie jej terrorowi i zafunduje sobie demokratyczne państwo prawa bez demokratycznych wyborów? Czy połączone wspólnym wektorem logika Zarazy, lęki ludzi i interesy niechętnych wyborom w konstytucyjnych terminach grup elit przeważą i zwycięży narracja, że wybory powinno robić się tylko wtedy, gdy nic nadzwyczajnego i trudnego (co testuje przecież wiarygodność i skuteczność polityków) się nie dzieje, gdy są one także (czasami przede wszystkim) spektaklem organizowanym przez marketingowców i media, konkursem obietnic ze spotów i skuteczności w czarnym PR?

Przeprowadzenie w Polsce bezpiecznych wyborów prezydenckich w formule dostosowanej do wyzwań epidemiologicznych (u nas to łatwiejsze niż w zakażonych szerzej państwach Zachodu) byłoby kolejnym – po przypadkach z Bawarii i Korei Południowej – argumentem, że cywilizacja Zachodu nie rezygnuje ze swych fundamentów także w sytuacjach trudnych.

To oczywiste, że politycy na całym świecie robią bilans zysków i strat związanych z każdymi demokratycznymi wyborami, także – jak w czasach pandemii - z ich możliwym przesunięciem. Taką mają pracę. Widzimy to w Polsce, ale podobnie jest przecież także i w innych państwach.

Powiązany Artykuł

PAD_Biebrza1200.jpg
Adam Borowski: odkładanie wyborów w nieskończoność nie ma uzasadnienia

Zastanawiam się jak wielu polityków, porównując szanse swoje i swych formacji w terminowych i ewentualnie przełożonych wyborach w ich krajach, bierze pod uwagę sytuację w Polsce. Czy są tacy, którzy – także w związku z takimi kalkulacjami – woleliby, żeby wybory nad Wisłą się nie udały? Byłoby to przecież empirycznym dowodem, że wyborów robić teraz nie należy. A którzy politycy i w których państwach, szacując korzyści i straty ich krajów związane z biegiem wydarzeń w Rzeczpospolitej, woleliby, aby wybory skończyły się tu klapą i delegitymizacją rządzącego obozu? Albo żeby zostały odłożone na niejasny i niestabilny (i z powodów epidemiologicznych i prawnych) nowy termin?

Koledzy z Unii

Współistnienie rywalizujących ze sobą państw – czyli mówiąc innymi słowy ich kohabitacja – to w stosunkach międzynarodowych stan naturalny. Gdy nie ma wojen, a na naszym kontynencie tak szczęśliwie jest od kilkudziesięciu lat (niestety z pominięciem byłej Jugosławii i południowo-wschodniej Ukrainy) obowiązuje tu generalna zasada znana od dawna socjologom i politologom: na co dzień konkurujemy (o pozycję, szanse rozwojowe, wewnętrzny podział zasobów w łączącej nas organizacji, także Unii Europejskiej).

I robimy to czasami ostrzej w ramach własnego, społeczno-kulturowego obozu niż w relacjach z tożsamościowo odmiennym rywalem z zewnątrz. Z nim możemy budować – czemu nie – strategiczne sojusze. Stąd np. przyjazna polityka katolickiej monarchii francuskiej wobec imperium sułtana Sulejmana w wieku XVI, a później republikańskiego, wolnościowo-liberalnego Paryża wobec Petersburga w końcu wieku XIX (i dźwięki zakazanej długo w Rosji "Marsylianki" w Kronsztadzie oraz "Boże, zachowaj Cara!" w laickiej Francji w czasie oficjalnych wizyt obu stron).

Stąd dla elit USA rywalem jest Rosja, największym Chiny, ale na co dzień są nimi "koledzy z Waszyngtonu": dla jednych demokraci i kandydat Joe Biden, dla drugich republikanie i prezydent Donald Trump.

Nie ulega wątpliwości, że także w ramach UE (z jej dzieleniem środków budżetowych i określaniem wspólnych reguł gry korzystniejszych bardziej dla jednych niż drugich) bywają sytuacje, gdy dla poszczególnych państw członkowskich konkurentem jest "rywal spoza Unii", wrogiem "imperium z innymi wartościami podstawowymi", ale najpoważniejszym, codziennym przeciwnikiem "kolega-partner z listy członków Unii".
Dotyczy to także relacji Polski z państwem – nieformalnym posiadaczem "numeru telefonu do Unii", o który pytał niegdyś złośliwie amerykański politolog, polityk i dyplomata Henry Kissinger.

Powiązany Artykuł

twitter premier 1200.jpg
"Konieczna ambitna polityka inwestycyjna". Premier rozmawiał z Merkel i szefami rządów V4

Nasze relacje z Niemcami i Angelą Merkel (bo o nie tu oczywiście chodzi) są z jednej strony partnerskie, chyba najlepsze w dotychczasowej historii stosunków Polski z silnym sąsiadem z zachodu. Kwitnie handel: ten polsko-niemiecki jest prawie dwukrotnie większy od niemiecko-rosyjskiego. A obroty Bundesrepubliki z Grupą Wyszehradzką (V4) są znacznie wyższe niż z Francją.

Z drugiej strony to jednak próba realizacji interesów silniejszego z sąsiadów poprzez "Mediamachtpolitik". Wystarczy zobaczyć sposób relacjonowania sytuacji w Polsce przez tytuły w Niemczech, ale także te w Polsce z właścicielem – powiedzmy to tak – życzliwym stanowisku Berlina. Wystarczy porównać pierwsze strony różnych gazet w dzień po apelu Donalda Tuska o bojkot wyborów.

Inny instrument polityki Niemiec to sięgnięcie do wypowiedzi emerytowanych polityków. Zobaczmy, co powiedziała 1 kwietnia (przypadek, specyficzne poczucie humoru?) stacji Deutschlandfunk była koordynatorka rządu Niemiec ds. współpracy z Polską Gesine Schwan. "Uczciwość nakazywałaby" przesunięcie polskich wyborów, ale ich bojkot przez opozycję byłby "bezradnym gestem". "Uważam, że bojkot wyborów jest skuteczny tylko wówczas, gdy jednoznacznie pozwala na ich delegitymizację. Obawiam się, że w tym przypadku to się nie uda". Obawy byłej Koordynator mówią jasno o jej nadziejach, że delegitymizacja polskich władz jednak się uda.

I jeszcze jeden instrument: wypracowywane z udziałem Niemców stanowisko struktur ponadnarodowych, połączonych wspólnotą politycznych tożsamości. To choćby niedawny apel prezydium centroprawicowej Grupy Europejskiej Partii Ludowej (szczególnie wpływowej na południowo-wschodniej flance UE), aby polski rząd przeprowadził głosowanie „gdy pandemia ustanie”. Co ciekawe, szefem owego prezydium jest Manfred Weber z bawarskiej CSU (partii dumnej ze skutecznego, bo także elastycznego, przeprowadzenia w marcu, w trakcie pandemii, wyborów lokalnych w swoim landzie), niedoszły szef Komisji Europejskiej z ramienia chadecji.

"

Czy słowa o konieczności przełożenia wyborów w Polsce dosłownie trzy dni po ich korespondencyjnym przeprowadzeniu w Bawarii (przy trzykrotnie wyższej liczbie zakażeń od odnotowywanej dziś w Polsce) mają podzielić nas na tych, którzy mogą więcej i mniej?

Skąd niemieckie oczekiwania delegitymizacji polskich władz? Czy tylko dlatego, że wtedy – przy słabym rządzie i nieefektywnej polityce gospodarczej skutkującej bezrobociem – stawki dla polskich robotników w niemieckich miejscach pracy mogłyby być niższe, polska zaś opieka nad osobami starszymi z Niemiec i szparagi tańsze? Czy słowa o konieczności przełożenia wyborów w Polsce dosłownie trzy dni po ich korespondencyjnym przeprowadzeniu w Bawarii (przy trzykrotnie wyższej liczbie zakażeń od odnotowywanej dziś w Polsce) mają podzielić nas na tych, którzy mogą więcej i mniej?

A może chodzi o to, że głos Polski (także Węgier, w konsekwencji grupy V4 i całej naszej, postkomunistycznej części Europy) – a więc "kolegów Niemiec z listy członków Unii" – będzie wówczas słabszy? Mniej skuteczny w naszych polskich, ale także rumuńskich, nadbałtyckich, czy ukraińskich, wspólnych planach budowy atlantyckiego bezpieczeństwa dla Europy środkowo-wschodniej?

Czy chodzi też o to, że zdelegitymizowanie władz Polski wpłynie negatywnie na umacnianie podmiotowości państw Unii z tej części UE (projekt "Trójmorza") znajdujących się dziś pod potrójnym, (nie)formalnym, patronatem Niemiec: państwa-starszego brata, biznesu oraz – w większości krajów – niemieckiej chadecji.

Sięgając do danych Eurostatu łatwo sprawdzić, że kraje V4, w tym Polska, odnotowywały w ostatnich latach, do momentu pojawienia się Zarazy, tempo wzrostu PKB znacznie wyższe niż w Niemczech i Francji oraz w całej strefie euro, szybki spadek bezrobocia, że zmniejszały się tu różnice społeczne, skuteczna zaś polityka gospodarcza i transfery społeczne ograniczały ubóstwo i wykluczenie. Że dbano tu bardziej o finanse publiczne niż na zachodzie, a zwłaszcza na południu "starej" Europy. Jeśli dodać do tego skuteczną walkę z pandemią (o czym mowa była już wcześniej), pragmatyczną politykę w stosunku do migrantów i uchodźców (de facto przyjętą z czasem przez całą Unię) oraz opowiadanie się przeciw federalizacji naszego kontynentu, to widać jasno, że nad Wisłą, Dunajem i Wełtawą formuje się nowy, atrakcyjny, realny model Europy i relacji państw członkowskich z Unią.

Ten model już za parę lat mógłby stać się "złym przykładem" przeszkadzającym w planach budowy kontynentu silnego swymi centrami: Berlinem, Paryżem, może Amsterdamem, bez realnych państw narodowych (a więc – co warto zauważyć – także bez realnych, narodowych konstytucji).

Konferencja prasowa marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego - zdj. ilustracyjne Konferencja prasowa marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego – zdj. ilustracyjne, fot. Twitter/@PolskiSenat

Opozycyjni koledzy z Wiejskiej: liczy się tylko senat

Wśród wielu podmiotów współtworzących obóz polskiej opozycji w tej chwili liczy się tylko jeden z nich: Senat. Ma on bowiem – z czego już skutecznie korzystał – realną możliwość wpływu na procesy tworzenia prawa w Polsce. Tę sytuację najlepiej można nazwać "małą kohabitacją", dającą opozycji słabsze karty niż w typowej, znanej już nam z historii III RP, kohabitacji rządu (popieranego przez sejmową większość) z prezydentem.

Nie ulega wątpliwości, że ostatnie miesiące i tygodnie to utwierdzanie przez marszałka Grodzkiego mechanizmów owej "małej kohabitacji". W tle bez wątpienia cel kolejny: wygranie w przyszłości, za wszelką cenę, wyborów prezydenckich i doprowadzenie do "dużej kohabitacji plus", czy wręcz "kohabitacji totalnej": ostrej rywalizacji dwóch obozów z prawem obu do odwołania się do suwerena poprzez ogłaszanie referendów (co mogą – wedle Konstytucji – i Sejm, i prezydent za zgodą Senatu). To już nie byłaby "opozycja" i "ulica" kontra "rząd i Sejm", ale polityczna wojna totalna z odwołaniem się do demokracji bezpośredniej. To może być "podwójny suweren na ulicy" a w konsekwencji – nawet rozpad systemu.

Większość senacka realizuje swój cel, łącząc demagogiczne ataki ("zabójcze koperty" marszałka Grodzkiego) ze skutecznym sabotowaniem możliwości technicznego zorganizowania wyborów 10 maja. Przypomnijmy rozmowę marszałka z red. Rymanowskim na antenie Polsat News 30 kwietnia. Na pytanie: "Czy nie można było do [prac nad ustawą] przystąpić wcześniej, na przykład poprawić co bardziej niebezpieczne, czy też nieprecyzyjne przepisy tej ustawy?" pada wymijająca odpowiedź: "Przypomnę, że i konstytucyjnie, i regulaminowo mamy na to 30 dni i zmieścimy się w tych granicach". A później słowa: "Jeżeli prawidłowo odczytuję intencję senatorów, to większość przemawia za odrzuceniem tego aktu" a więc zapowiedź rezygnacji z legislacyjnego dialogu i zgłoszenia poprawek. Pozostawił sobie jednak Grodzki słowo-wytrych: "wszystko zapadnie na sesji plenarnej".

Powiązany Artykuł

PAP Borys Budka Małgorzata Kidawa-Błońska 1200.jpg
"Proszę nie straszyć Polaków". Poseł Solidarnej Polski o działaniach opozycji ws. głosowania korespondencyjnego

Słowa o niebezpieczeństwach związanych z wyborami korespondencyjnymi nie przeszkodziły przy tym marszałkowi powiedzieć, że wyobraża sobie przeprowadzenie głosowania 23 maja w lokalach z urnami, tradycyjnie (a więc w sposób mniej bezpieczny dla ludzi). Zachwalając zaś głosowanie na przełomie sierpnia i września dodał – rola lekarza zobowiązuje – że tego typu epidemie "zwykle latem trochę przygasają, choć uczciwie trzeba powiedzieć, że tu nie ma pewności". Czyli pewniej, ale pewności nie ma. Będzie miejsce na kontynuowanie scenariusza wygranej za wszelką cenę i "totalnej kohabitacji".

Odwoływał się przy tym marszałek do "ogromnych wątpliwości OBWE", mając zapewne na myśli opinię prawną o projekcie ustawy korespondencyjnej zamówioną przez Rzecznika Praw Obywatelskich w Biurze Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka (ODHIR) podległym OBWE. Współfirmują ją swoimi nazwiskami Amerykanin i Białorusin, dwaj zewnętrzni eksperci ODHIR – znawcy systemów politycznych nowych państw powstałych po upadku ZSRS, dziś funkcjonujący w prywatnym biznesie doradztwa wyborczego.

Zawiera ona m.in. deklarację braku "uprzedzeń do głosowania korespondencyjnego jako takiego", krytykuje projekt ustawy jako przyjęty z naruszeniem zasady stabilności prawa wyborczego (tak jakby epidemia zechciała zaczekać rok, by polscy legislatorzy mogli spełnić wymagania Komisji Weneckiej), postuluje – słusznie – uzupełnienie ustawy o "szczegółowe wytyczne proceduralne" oraz różne inne – czasem oczywiste, czasem kontrowersyjne – poprawki. Nie ulega wątpliwości, że marszałek przesadnie zinterpretował ów dokument i co do treści, i co do statusu. Jest to tylko opinia prawna. Nie jest to ani raport wyborczy ODHIR, ani – tym bardziej – stanowisko całej OBWE.

Sala plenarna obrad Sejmu Sala plenarna obrad Sejmu, fot. Twitter/@KancelariaSejmu

Kohabitacja na jednej liście, czyli czego chce kolega Gowin

Na koniec analizy zająć się wypada "współzamieszkiwaniem" polityków rządzącej Zjednoczonej Prawicy na jednej liście wyborczej. W polskiej polityce i politologii mechanizm ten opisał prawie dekadę temu Jarosław Flis. Logika wewnętrznej rywalizacji powoduje, że dla lokalnego, partyjnego polityka zagrożeniem są kolejno "rywal", "śmiertelny rywal" i "kolega z listy". W przypadku, gdy lista jest jedna, ale część miejsc dostaje koalicyjna partia, dodatkowym polem napięć są różne organizacyjne identyfikacje i kwestie programowe.

Jak wiemy, Jarosław Gowin (przy ostrych napięciach wewnątrz swojej małej partii z 18 "szablami" w Sejmie i paroma w Senacie) zadeklarował, że odrzuci w głosowaniu powracającą z izby wyższej ustawę o głosowaniu w pełni korespondencyjnym, co w praktyce ma uniemożliwić (pomijam tu dwa wspomniane na wstępie rozwiązania nadzwyczajne: zaproszenie Trybunału Konstytucyjnego i dymisję prezydenta) przeprowadzenie wyborów. Zgodnie z obowiązującą dziś ustawą mają się odbyć 10 maja w obwodowych komisjach (których w wielu miastach nie ma). Dlaczego to robi? Śledząc media, w tym społecznościowe, doliczyłem się około dziesięciu różnych wyjaśnień jego działania.

"

Problem w tym, że dużej części swych "szabel" Jarosław Gowin nie może być pewien. Rola trwałego "języczka u wagi" może okazać się złudzeniem.

Zacznę od uzasadnień przedstawianych przez samego Gowina i jego najbliższych współpracowników. Są niestety zmienne w czasie (np. wybory latem były zagrożeniem, teraz już nie są, te w trakcie epidemii miały być tylko korespondencyjne, od paru dni – niekoniecznie). Współwystępują z prezentacją kontrowersyjnego, miejscami utopijnego, projektu walki z pandemią kończącego się postulatem powołania wicepremiera ds. owej walki. Czy kandydatem miałby być obecny na konferencji prasowej, lojalny wobec szefa Porozumienia, polityk tego stronnictwa?

Dlatego najprościej, unikając emocji i podpowiedzi związanych z własnymi sympatiami i antypatiami, spojrzeć na działania Gowina z perspektywy statystyka – teoretyka wyboru społecznego. Wtedy odpowiedź staje się prosta: On robi to, bo pozycja "języczka u wagi" zdobyta po ostatnich wyborach do Sejmu daje mu szansę zdobycia więcej niż ma w ramach tego politycznego rozdania. Może nawet spróbować "pójść na swoje", pożywiając się kosztem ciężko (może nawet śmiertelnie) chorej Platformy Obywatelskiej. Problem w tym, że dużej części swych "szabel" Jarosław Gowin nie może być pewien. Rola trwałego "języczka u wagi" może okazać się złudzeniem.

Czy – tracąc nadzieję na zajęcie pozycji rozgrywającego na Zjednoczonej Prawicy, czy lidera samodzielnej formacji – zdecyduje się na przyjęcie innej roli? Zza kulis sceny politycznej dobiegają odgłosy przygotowań do inicjatywy podobnej do o dwie dekady wcześniejszego wystąpienia "trzech tenorów". Czy przyjmie ofertę bycia jednym z nowych chórzystów, wiedząc przecież, że w najbardziej prawdopodobnym pierwszym triumwiracie (Gowin, Hołownia, Kosiniak-Kamysz) byłby tym najsłabszym, do szybkiego wykorzystania i odrzucenia? Że byłyby też kolejne grupowe przywództwa, a na końcu – jak w praktycznie każdym triumwiracie – tylko jeden wódz. I że najsilniejsze karty w grze o to, kto nim zostanie, wiążą się ciągle z osobą Donalda Tuska.

Co więc wybierze Gowin? Obietnicę większej władzy (w praktyce – jej pozoru)? Samoograniczenie (czyli poparcie wyborów w końcu maja: głosowanie przeciw Senatowi, gdy ten ustawę odrzuci). A może, świadom ryzyka "zagrania się", postanowi wrócić do nauki i wspierania zaplecza edukacyjnego i programowego swej opcji ideowej?

Jedno jest pewne. Koszty jego operacji rosną. Jeden z nich – z mej perspektywy, jako akademickiego nauczyciela pracującego z młodymi, ambitnymi ludźmi, niebagatelny – to skutki użycia w roli bieżących instrumentów marketingu młodych współpracowników pijanych dziś poczuciem pozoru realnej władzy. Wystarczy popatrzeć na ich mowę ciała, błysk w oczach. A przecież to (dla większości z nich, czy wszystkich?) tylko ulotna chwila…

Powiązany Artykuł

gowin free 663.jpg
Głosowanie korespondencyjne. Sobolewski: stawką jest kształt koalicji rządzącej

***

Czy z tej sytuacji jest dobre wyjście? Bardzo wiele zależy od testowanego właśnie układu sił w Sejmie, w tym od sytuacji w Porozumieniu Gowina, choć nie tylko w nim (tu bardzo trudne i ciekawe pytanie: jaki termin wyborów jest tak naprawdę korzystniejszy z perspektywy planów i ambicji lidera PSL: majowy, gdy trwa kryzys w Platformie, głównym konkurencie ludowców w ramach anty-PiS-u, czy późniejszy, mogący skazać "Tygrysa z Krakowa" na rolę w szerszej inicjatywie nie przez niego kontrolowanej).
Ale przed Sejmem decydować będzie Senat. Teoretycznie możliwe jest spełnienie przez tę izbę roli realnego, pozytywnego uczestnika debaty publicznej, o co apelują choćby biskupi. Taka może być teoretycznie wola marszałka Grodzkiego, ale wystarczy też decyzja kilku senatorów z obecnej większości.

Wystarczy przyjąć kilka poprawek usprawniających procedury wyborcze, no i dać prawną możliwość – najlepiej, gdyby prawo wnioskowania o to otrzymała osoba odpowiedzialna ustawowo za walkę z epidemią – wyboru formy wyborów: w pełni korespondencyjne, czy z możliwością głosowania w lokalach?

Inaczej deklaracje marszałka Senatu okażą się li tylko zasłoną dymną dla opozycyjnej, popieranej przez ważnych aktorów z zewnątrz, strategii "im gorzej, tym lepiej" mogącej prowadzić – niezależnie od intencji senatorów – do nowej koalicji "zagranicy" i "ulicy", czy wreszcie najgroźniejszego dla Polski scenariusza "totalnej kohabitacji". Do wykolejenia pociągu "Polonia".

Dr Tomasz Żukowski

Autor jest socjologiem i politologiem. Wykłada na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Analizuje i komentuje polskie życie publiczne od przeszło trzech dekad. Ma na koncie liczne publikacje. Jest m.in. współredaktorem i współautor książki „Wartości Polaków a dziedzictwo Jana Pawła II” (2009). W latach 2008-2010 był doradcą Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

/ mbl

Polecane

Wróć do strony głównej