"Jesteście elitą, możecie być z tego dumni". Gen. Roman Polko o 30. rocznicy sformowania JW GROM

2020-07-13, 09:00

"Jesteście elitą, możecie być z tego dumni". Gen. Roman Polko o 30. rocznicy sformowania JW GROM
Żołnierze Jednostki Specjalnej GROM. Foto: PAP/Darek Delmanowicz

30 lat temu, 13 lipca 1990 roku, została sformowana Jednostka Wojskowa GROM im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej. Generał Roman Polko, który dwukrotnie był jej dowódcą, w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl wspomina najbardziej spektakularne akcje JW 2305. Mówi też o ludziach, którzy pomogli mu ją rozbudować i sprofesjonalizować, co nie było łatwe w czasie, gdy ważyły się dalsze losy GROM-u. Opowiada też o skuteczności kobiet komandosów w akcjach i o legendarnej selekcji.

Powiązany Artykuł

gen. Sławomir Petelicki 663.jpg

Portal PolskieRadio24.pl: Kiedy w 2000 roku był pan na misji w Kosowie, zadzwonił do pana szef Sztabu Generalnego gen. Henryk Szumski i zapytał, czy chciałby pan przejąć dowództwo nad jednostką "G". Zgodził się pan, nie wiedząc, że chodzi o JW 2305 Grupę Reagowania Operacyjno-Manewrowego w skrócie GROM. Myślał pan, że przejmuje dowództwo nad inną jednostką wojskową.

Generał Roman Polko, dowódca GROM w latach 2000-2004 oraz w 2006 roku: Rzeczywiście tak było. Mieli nas zastąpić żołnierze z batalionu polsko-ukraińskiego i standardem jest na misjach, że się zostawia kadrę dowódców na zakładkę, którzy w danym momencie są na misji. Myślałem, że o to chodzi, że mam zostać trochę dłużej, żeby wprowadzić tę nową jednostkę w realia misji i później wrócić. Generał Henryk Szumski zadzwonił, ja po żołniersku odparłem: "tak jest". A potem się zastanawiałem, o co mu tak naprawdę chodzi. Kilka godzin później zadzwonił do mnie mój dawny podwładny Sylwek z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lubieńca, który wtedy pracował w GROM-ie i mówi do mnie: "Słyszałem, że przychodzisz do nas na dowódcę".

Przejmował pan dowództwo w trudnym dla jednostki okresie, bowiem ważyły się wtedy jej losy. Podległość nad GROM-em przejmowało Ministerstwo Obrony Narodowej, wcześniej JW 2305 podlegała Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Nie było też pewności, czy jednostka ostatecznie przetrwa. Nie było też chętnych do dowodzenia GROM-em.

Sytuacja rzeczywiście była fatalna. Generał Szumski powiedział mi, że tam są koterie, koteryjki. Mówił, że muszę to jakoś opanować, bo poprzednicy nie dali rady. Stan ukompletowania pozostawiał wiele do życzenia. Było 1013 etatów, a faktycznie służyło w niej 312 żołnierzy. Morski oddział bojowy trzymał broń w Warszawie, bo nawet magazynów nie mieli na Pomorzu. Mieli dwie zdychające łodzie, dwa spadochrony. Właściwie wszystkiego brakowało. I na tym polegli moi poprzednicy, bo patrzyli tylko, że brakuje sprzętu, amunicji. Sami kpili z jednostki, a nie dostrzegli tego, co w niej było najważniejsze. Nie widzieli tego, że mieli bardzo dobrych żołnierzy, których po prostu trzeba było odpowiednio wyposażyć. Doposażenie GROM-u przełożyło się później na sukcesy w misjach.

Warto przypomnieć, że na początku lat 2000 budżet jednostki był bardzo niski.

Przemek, ówczesny kadrowiec w GROM-ie, opowiadał mi taką anegdotę. Gdy były "polityczne tańce" wokół jednostki, kiedy MSW chciało się jej pozbyć, a MON nie chciał jej przejąć, zadzwoniono do niego, by wyznaczył jakiegoś logistyka. On mówi, że szedł po placu, zobaczył człowieka i mówi do niego: "Słuchaj, chcesz być szefem logistyki?". W GROM-ie wcześniej lekceważono logistykę, a bez sprawnego zaopatrzenia nic nie da się zrobić. Ja ściągnąłem swojego szefa logistyki gen. Zbyszka Tłoka-Kosowskiego, który zresztą potem został szefem Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych i generałem dywizji Wojska Polskiego. I on rzeczywiście wyciągnął budżet GROM-u z 17 mln na blisko 400 mln.

To nie były pieniądze sprzeniewierzone, źle wydawane. Do wszystkich przetargów ściągałem ludzi ze służb informacyjnych, nigdy ja, ani moja komisja, nie rozmawialiśmy z biznesmenami bez obecności osób trzecich. Pilnowaliśmy, aby to były uczciwe zakupy. Dzięki takim działaniom GROM został właściwie od podstaw we wszystko doposażony. Nie ma żołnierza z GROM-u, który by to kwestionował. Kupowaliśmy nie to, co akurat było nowością na rynku, tylko sprawdzony wcześniej w boju sprzęt. Było to możliwe dzięki dobrym relacjom, które mieliśmy z Amerykanami. Chociaż byliśmy też atrakcyjnym rynkiem zbytu dla biznesu izraelskiego. Trwała wtedy nawet pewna rywalizacja o to, od kogo będziemy ten sprzęt kupować.

Kiedy pan przejmował dowództwo, GROM istniał już od 10 lat. JW 2305 została sformowana 13 listopada 1990 roku. Jej operatorzy brali m.in. udział w operacji "Most", gdy Polska na początku lat 90. zobowiązała się zorganizować, sfinansować i zabezpieczyć transport osób pochodzenia żydowskiego z Rosji do Izraela. Zadaniem GROM-u była wówczas ochrona tych ludzi podczas tranzytu przez Polskę. Inną akcją, o której warto wspomnieć, była ta z 1994 roku, po inwazji USA na Haiti. Żołnierze GROM-u zostali wtedy tam wysłani, by ochraniać ważne osobistości wizytujące wówczas wyspę. Dlaczego zatem, gdy pan przejmował dowództwo w GROM-ie, jednostka borykała się z takimi problemami? Dlaczego nie doceniano jej możliwości?

Tak naprawdę pierwszy sprawdzian bojowy jednostka przeszła dopiero w Iraku w 2003 roku, bo misja na Haiti z 1990 roku trwała tylko półtora miesiąca i nie była to misja specjalna. Zatrzymanie w 1997 roku Slavko Dokmanowicia*, serbskiego zbrodniarza wojennego też było misją o charakterze policyjnym. Była też pewna akcja, w której brał udział Sylwek, mój dawny podwładny z Lubieńca, o którym już wspomniałem wcześniej. Polegała ona na łapaniu terrorystów przemycających broń. Jednak te działania były objęte tajemnicą, więc nie wszyscy o nich wiedzieli.

Z punktu widzenia wojskowego, jak to powiedział ówczesny szef Sztabu Generalnego, "GROM jest jednostką niedoskonałą". On po prostu widział koszty. Patrzył na to, że w tę jednostkę trzeba dużo zainwestować. Ale tak naprawdę największy problem, jaki miał sztab generalny i wyżsi przełożeni, był taki, że to jest jednostka elitarna, a dominowało wtedy myślenie, że w wojsku wszyscy są równi i nie może być elit. Pamiętam jak na sali tradycji GROM Maria Stypułkowska-Chojecka ps. "Kama" z batalionu Parasol, uczestniczka Akcji Kutschera, podczas rozmowy z ówczesnym szefem Sztabu Generalnego powiedziała, że elity są siłą napędową w kulturze, sztuce, biznesie, ale także w wojsku. "Jeżeli pan będzie eliminował elitę, to jak ta armia będzie wyglądała?" - pytała. I ja rzeczywiście nie musiałem już nic tłumaczyć, ona mnie wyręczyła. Byłem wtedy bardzo z niej dumny.

*Slavko Dokmanowić (tzw. Rzeźnik z Vukovaru) był serbskim zbrodniarzem wojennym. 27 czerwca 1997 został pojmany przez operatorów JW 2305 (GROM). Do zatrzymania doszło w ramach operacji Little Flower.

Powiązany Artykuł

gen. petelicki_1200.jpg

Miał pan spory orzech do zgryzienia. Z jednej strony trzeba było postawić na nogi coś, na czym część ważnych wojskowych i polityków postawiło krzyżyk, z drugiej zyskać autorytet u podwładnych.

Wziąłem się po prostu za robotę. Ja nie uważałem, że mam coś udowadniać. Miałem duże doświadczenie. Przebywałem dwa lata w dawnej Jugosławii w strefie działań wojennych. Największym problemem było dokonanie zmiany etatowej w jednostce, którą narzucił Sztab Generalny. To była walka o egzystencję jednostki. Niestety, kiedy pojawiły się pierwsze wyzwania - Afganistan, Irak - cześć żołnierzy patrzyło tylko, jak zarabiać duże pieniądze. Skuszeni wizjami biznesu w cywilu odeszli z jednostki. Trzeba było też walczyć z tymi, którzy zostali. Nie zapomnę takiej rozmowy, kiedy jeden kapitan powiedział mi, że jak go awansuję na majora, to nie odejdzie. GROM, poza brakami kadrowymi, miał też nadmiar oficerów. Niektórzy awansowali, inni nie. Rodziła się wewnętrzna rywalizacja. Zastanawiali się, dlaczego kolega dostał awans, a nie ja. I to wszystko trzeba było pogodzić. To, na czym się na początku skupiłem, to narzucenie swojego stylu dowodzenia, swoich reguł funkcjonowania, a nie słuchanie tego, co ktoś podyktuje. Z drugiej strony liczyła się też obrona interesów GROM-u na zewnątrz.  Zależało mi na tym, żeby jednostka otrzymywała takie środki, na jakie zasługuje. Pamiętam też, jak kiedyś odbyła się dziwna rozmowa ze Sztabem Generalnym, gdzie mówiono nam, że mamy mieć gotowość bojową 24-godzinną. Ja mówiłem, że musimy mieć 1-godzinną, bo jak coś będzie się działo, to żołnierze GROM muszą przybyć jak najszybciej. Wychodziłem wtedy z założenia, że jeżeli mamy być elitą, to musimy od siebie wymagać dużo więcej.

Współdziałałem wówczas z Kubą Jałoszyńskim, dowódcą Biura Operacji Antyterrorystycznych, z Biurem Ochrony Rządu. Z Tomkiem Piekarskim z 6 Brygady Powietrznodesantowej przeprowadziliśmy ćwiczenia z "sealsami" (Oddziały Marynarki Stanów Zjednoczonych Sea, Air and Land (SEAL) - red.) na morzu ze zrzutem sprzętu. Nikt wcześniej tego w Polsce nie robił. Udało się też nawiązać kontakty z Garym Harrellem, dowódcą "delty" (Delta Force - Operacyjny Oddział Sił Specjalnych armii Stanów Zjednoczonych - red.), z którym się spotkałem w Jordanii. Z generałem Charlesem R. Hollandem, dowódcą Sił Specjalnych USA, czy generałem Brytyjskiej Armii Adrianem Bradshawem, z którym spotkałem się w Londynie. I sztab generalny nawet o tym nie wiedział. A kiedy chciano nas zreformować, czy wręcz zlikwidować, okazało się, że w GROM-ie zaszły takie zmiany, że nie było już takiej możliwości.

A jak to było z tym zdobywaniem zaufania wśród żołnierzy? Czytałem, że potrzebny do tego był "zakładnik" i ostra amunicja?

Podpatrzył to mój poprzednik w Stanach Zjednoczonych, on stworzył taki pokój tzw. killing house. Ja udawałem zakładnika, którego żołnierze mieli uwolnić. Nie było to zbyt bezpieczne, bo wystarczyło, że użyliby mocniejszego ładunku i człowiek mógł nawet stracić słuch, nie mówiąc o tym, że komuś mogła się omsknąć ręka i kule by trafiły we mnie, a nie obok. To była jedna z takich bardzo dyskomfortowych sytuacji, bo jako żołnierz jestem przyzwyczajony, że to ja trzymam broń, celuję i strzelam, ponosząc konsekwencje swojego postępowania. A nie, że siedzę bezradnie i muszę zaufać innym. Ale tak się buduje zaufanie. W killing house wówczas siedziałem, moi żołnierze wysadzili drzwi, strzelali.

Powtórzyliśmy to później, żeby zrobić wrażenie na premierze Leszku Millerze, który odwiedzał jednostkę. Zależało mi na dodatkowych pieniądzach dla GROM-u. Mój zastępca powiedział do mnie, abym sobie tym razem darował. Chciał posadzić tam manekina. Powiedziałem mu: "O co ci chodzi, musimy pokazać na sto procent, jak to wygląda, a nie będziemy się tu asekurować". Usiadłem, padły strzały, a później się dowiedziałem, że odbijała mnie sekcja złożona z samych dziewczyn. Mieliśmy wtedy 5-6 kobiet w GROM-ie, które były świetnie wyszkolone. Często były lepsze od facetów, ale mimo to musiały ciągle udowadniać, że w niczym im nie ustępują.

W 2003 roku uczestniczyliście w akcji, która ucięła wszelkie dyskusje - przynajmniej w tamtym czasie - na temat tego, czy GROM jest skuteczną i potrzebną jednostką. Wraz z amerykańskimi Navy SEALs wzięliście udział w zdobyciu kontrolowanej przez siły irackie platformy naftowej znajdującej się przy porcie Umm Kasr w Zatoce Perskiej. Ta operacja otworzyła wam drogę do udziału w operacji "Iracka Wolność", której celem było obalenie reżimu Saddama Husajna.

Siedzieliśmy w bazie wyjściowej do uderzenia. Pamiętam rozmowę z Amerykanami, w jakim czasie otrzymamy pomoc medyczną dla żołnierzy, którzy zostaną ranni lub zabici. Słuchaj Roman - usłyszałem - to może potrwać nawet godzinę, bo wszystkie siły wychodzą do użycia, ale mamy pytanie. Czy podpiszesz nam pewną zgodę? Jakby komuś flaki z brzucha wypadną, to mamy takie nowe izraelskie środki. Musisz potwierdzić, czy możemy je w razie czego zaaplikować twoim żołnierzom? Podpisałem tę zgodę.

Co do samej akcji, to oczywiście ciągnęło mnie, żeby pójść z moimi żołnierzami, ale nie taka jest rola dowódcy. Zostałem w sztabie, obserwowałem to. Operacje prowadził chorąży Sylwek. Zapytałem go przed atakiem, dlaczego wyznaczył siebie, by iść pierwszy. - Przecież ty jesteś najbardziej doświadczony, powinieneś iść w środku, a nie wystawiać się na pierwszy strzał - powiedziałem mu. Odparł: "No właśnie, dlatego idę pierwszy". To był dla mnie bardzo poruszające. Nasi opanowali ten obiekt przed Amerykanami, nasza koncepcja była lepsza, chociaż wcale o wyścigi tu nie chodziło. Po akcji niektórzy wieszaliby już laury, ogłaszali sukces, a tak naprawdę to był początek ciężkiej harówki, bo ci żołnierze nie wrócili, tylko pojechali na kolejne zadania. Okazało się, że w pobliżu działają grupy dywersyjne - atakowane są posterunki, są miny niespodzianki. Umm Kasr to był dopiero początek długiej drogi.

Jak w ogóle dochodzi do takiej współpracy? Wprawdzie Stany Zjednoczone od początku istnienia wspierali GROM. Zaufali Polakom podczas misji na Haiti, nasi żołnierze szkolili się pod okiem amerykańskich instruktorów, odbywały się wspólne ćwiczenia. Ale takie decyzje nie zapadają na zasadzie: "Do akcji w Zatoce Perskiej weźmy chłopaków z Polski i zobaczymy, czy sobie poradzą".

No to trochę tu pana zaskoczę. Gdy generowano siły, które miały wziąć udział w tych działaniach, musieliśmy przesyłać propozycje do Sztabu Generalnego, który z kolei przekazywał je ambasadzie amerykańskiej. I na bazie tych dokumentów wybrano Jednostkę Komandosów z Lublińca. Jednak tak się złożyło, że attaché amerykański był moim kolegą, z którym wspólnie studiowałem. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem: "Musisz coś z tym zrobić chłopie, GROM jest lepszy. Lubię komandosów z Lublińca, ale koszula bliższa ciału". On odparł: "Słuchaj, ale my tak naprawdę nic nie wiemy ani o was, ani o jednostce z Lublińca. Ale jak mi pomożesz wpisać jednostkę w system, to weźmiemy GROM". Mam te notatki, które wtedy im przekazywałem. To było 50 pytań dotyczących możliwości jednostki, działania w dzień, w nocy etc. Ostatnie trzy pytania dotyczyły dowódcy. Pytali o moje doświadczenie.

W samym Iraku też nie było wcale różowo. Pamiętam, jak pewnego dnia pewien Amerykanin z Navy SEALs wziął naszych żołnierzy z takim założeniem, że nauczy ich strzelać. Sądził, że słabo im to wychodzi. Kiedy zobaczył, jak strzelają nasze chłopaki, to ich przeprosił. Podczas misji w Iraku GROM wykorzystał swoją szansę, żeby zaistnieć w świadomości amerykańskiej. Zaistniał tak mocno, że GROM-owi bezpośrednio dziękował prezydent George Bush.

W tamtym czasie pojawiały się informacje, że z tzw. Amerykańskiej Talii Kart, czyli listy 52 najbardziej poszukiwanych członków rządu i najbliższych współpracowników prezydenta Iraku Saddama Husajna, GROM uczestniczył przy schwytaniu czy likwidacji około 30 "figur". Czy są jakieś misje z Iraku czy Afganistanu, o których może pan powiedzieć, a które szczególnie zapadły panu w pamięć?

Rzeczywiście, to była misja za misją. Pierwsza to ta, o której już wspomniałem w Zatoce Perskiej. Andrzej Kruczyński ps. "Wodzu" wraz z innymi żołnierzami ze spokojem i opanowaniem zajął wtedy platformę w Umm Kasr. Mam nadzieję, że za to poświęcenie ktoś go w końcu doceni, bo po tej misji nie otrzymał nawet żadnego znaczącego wyróżnienia. Była też operacja na tamie, której zniszczenie mogło spowodować zalanie dużych obszarów, w tym stolicy Iraku Bagdadu*. Co do łapania ludzi z "talii kart", to pamiętam zatrzymanie dowódcy irackich sił powietrznych. Nie obeszło się bez użycia broni. Pamiętam też, jak wystąpił wtedy przeciwko nam syn tego terrorysty, który złapał za broń, ale na szczęście nic mu się nie stało. To pokazuje, że życie nie jest biało-czarne. Trudno mieć pretensję do nastoletniego syna, który staje w obronie swojego ojca. Przypomniano sobie też, jak w trakcie tamtej akcji kierowca zabezpieczenia amerykańskiego mówił: "Uciekajmy stąd, po co jeszcze czekamy?". Ale w takich działaniach nie chodzi tylko o to, żeby złapać terrorystę. Należy też znaleźć dokumenty potwierdzające tożsamość pojmanego. Kiedy znaleziono te dokumenty, wziąłem je, aby pokazać ludziom z CIA, że złapaliśmy właściwego człowieka. On wtedy popatrzył na te dokumenty i powiedział: "O, szybko go nauczyliście języka polskiego". Odparłem: "No cóż, jak widać, nie tylko Amerykanie szkolili terrorystów". Okazało się, że dokumenty pojmanego generała, które znaleźliśmy, to był m.in. dyplom ukończenia Oficerskiej Szkoły Lotniczej Wojska Polskiego w Dęblinie.

*W kwietniu 2003 roku polscy komandosi otrzymali zadanie przejęcia kontroli nad zaporą wodną Mukarayin. Obawiano się, że tama jest zaminowana i istniało ryzyko zalania stolicy Iraku.

Powiązany Artykuł

EN_GROM 1200.jpg

Po powrocie z misji w Iraku dowiedział się pan z nieoficjalnych dokumentów, że morski oddział GROM-u ma zostać zlikwidowany. Chyba nie tego się pan spodziewał po tym wszystkim, czego dokonaliście?

Wojna o GROM cały czas trwała. Szukano wtedy haków, próbowano przekupić moich zastępców, szefa sztabu, po to, żeby na mnie coś złego powiedzieli. Ja miałem bardzo lojalnych i uczciwych podwładnych i nie sprzedali się, ani za obietnicę mieszkania, ani za obietnicę lepszej pracy czy awansu. Pierwsze wypowiedzenie złożyłem w 2003 roku i powiedziałem ministrowi, że skoro nie pozwala mi robić określonych rzeczy w ramach jednostki, to jaki jest sens, żebym w niej funkcjonował. Wtedy przystał na moje propozycje. To jeszcze byłem w stanie przeboleć. Ale wszystko się zmieniło po misji w Afganistanie i Iraku. W tajnym programie rozwoju GROM-u zobaczyłem, że wpisane jest tam przeniesienie zespołu bojowego do Marynarki Wojennej. Wcześniej pojawiały się też pomysły, żeby wcielić nas do żandarmerii, czy żeby przenieść nas do Jeleniej Góry, bo to był okręg wyborczy ministra Szmajdzińskiego. Powiedziałem, że nie zgadzam się na to. W 2004 roku zdecydowałem się odejść. Moje wypowiedzenie było przemyślane, bo nie chciałem robić szkody instytucji, w której funkcjonowałem. Ale dzięki temu, że wtedy o GROM-ie zrobiło się głośno, prasa zaczęła o tym pisać, tak naprawdę uratowano tę jednostkę. Trzeba było zapłacić tę cenę, ale uważam, że warto było to zrobić, żeby GROM mógł dalej działać.

Wrócił pan jeszcze do dowodzenia JW 2305 w 2006 roku. Trwało to kilka miesięcy.

Kiedy byłem doradcą Ludwika Dorna w MSWiA, to prezydent Lech Kaczyński mnie wezwał do siebie i zapytał, dlaczego w Polsce nie ma Dowództwa Wojsk Specjalnych. Poprosił o opracowanie koncepcji i nakazał, by przedstawić ją ministrowi Radosławowi Sikorskiemu. Opracowaliśmy ją z ludźmi z GROM-u: z Karolem Komisarczykiem, Andrzejem Kurkowiczem, Sylwestrem Żardeckim. Oni drobiazgowo opisali, jak ta struktura powinna wyglądać, łącznie z analizami finansowymi. Po powrocie do GROM-u zrozumiałem błąd, jaki wcześniej popełniłem. W poprzednich latach otoczyłem się takim "Chińskim Murem". Potem zrozumiałem, że nie można bić się o GROM z pozycji jednostki, tylko trzeba wysyłać ludzi do Sztabu Generalnego, do różnego rodzaju dowództw. Wtedy się buduje to zrozumienie. Wtedy, w 2006 roku, delegowałem ludzi na te kierunki.

Odchodząc tylko trochę od meritum naszej rozmowy, chciałbym pana zapytać, czy ma pan kontakt z Nikitą?

Niestety dawno jej nie widziałem. Nie mam z nią kontaktu. Ale mam do niej ogromny szacunek.

Pytam o nią nie bez kozery. Pan był pierwszym dowódcą GROM-u, który zdecydował się wysyłać kobiety na misje zagraniczne. Podkreśla pan też w wywiadach, że podchodzi z wielkim szacunkiem do służby kobiet w armii, w tym w JW 2305.

Gdy przyszedłem do GROM-u, dziwne dla mnie było to, że nasze dziewczyny nie przeszły selekcji, ponieważ im tego nie umożliwiono. Dlatego skierowałem je na selekcję. To tak naprawdę nie było do niczego potrzebne, bo on już wykazał swoją wartość, ale to było po to, żeby pokazać innym żołnierzom, że w niczym od tych pań nie są lepsi. Było kilka kobiet u nas w jednostce o naprawdę specyficznych cechach. Nikita była jedną z nich. Była profesjonalistką. Wspaniale wyedukowaną instruktorką sztuki przetrwania. Ośrodek w Mrągowie prosił mnie, żeby wysłać ją do nich, aby nauczyła pilotów sztuki przetrwania i ratownictwa w warunkach bojowych. Słyszałem skargi niektórych pilotów, że za bardzo dała im w kość. To był moim zdaniem największy sukces edukacyjny Nikity. Pamiętam taki czas, gdy w GROM-ie wszyscy zajmowali się tym, czy zostaną obniżone pensje. Tymczasem dziewczyny przychodziły wtedy i mówiły, że chcą brać udział w działaniach bojowych. Gdy, jako pierwszy dowódca wysłałem je na zagraniczne misje bojowe, to Amerykanie protestowali. Oni wtedy też nie wysyłali kobiet - my byliśmy przed nimi. Nasze panie doskonale się tam sprawdziły i przekonały do siebie swoich kolegów.  Kobiety najlepiej sprawdzały się, gdy na akcji sytuacja była kryzysowa. Były bardzo opanowane.

Mówił pan o selekcji, która jest przepustką do GROM-u. Narosło o niej sporo legend. Na czym selekcja dokładnie polega?

Selekcja daje możliwość przypatrzenia się, jak ludzie zachowują się w sytuacjach kryzysowych. Oczywiście trzeba mieć kondycję, orientację w terenie, nie można mieć lęku wysokości czy klaustrofobii. Ale powiedzmy sobie szczerze. Ludzie, którzy biegają maratony, takie jak "Bieg Rzeźnika" w Bieszczadach, bez problemu mogą sobie z tym poradzić. Ale tężyzna fizyczna to nie wszystko. Tu też dochodzi czynnik psychologiczny. Ktoś cię upodli, będzie na ciebie brzydko mówił. To może spowodować, że rozkleisz się psychicznie. Na tym tak naprawdę polega istota selekcji. Polega też na umiejętności podejmowania właściwych decyzji w sytuacjach ekstremalnych. Wprowadziliśmy zasadę, że na różnych stanowiskach ta selekcja będzie różnie wyglądała. Na przykład od oficerów oczekiwaliśmy, że w stanie wyczerpania fizycznego i psychicznego będą opracowywać konkretne dokumenty, wykonywać zadania umysłowe. I patrzyliśmy, jak sobie z tym radzą. Selekcja zawsze kończy się rozmową w cztery oczy. Ale powtarzam wszystkim potencjalnym kandydatom, jeżeli na co dzień prowadzą sportowy tryb życia, z przejściem sekcji pod względem fizycznym nie będą mieć problemu. Ale pod względem psychicznym mogą się bardzo zdziwić.

Powiązany Artykuł

Grom PAP 663.jpg

Mogą w niej brać udział cywile? Kowalski, który biega triatlony, trenuje sztuki walki, skacze ze spadochronem, mógłby zawalczyć o przyjęcie do GROM-u?

Już teraz można się dostać z ulicy. Walczył o to mocno dowódca jednostki komandosów gen. Wiesław Kukuła (obecnie dowódca Wojsk Obrony Terytorialnej - red.). Ale też namawiam wszystkich, którzy startują do tego typu jednostek, by nie uczyli się skakania ze spadochronem, musztry czy strzelania, bo tylko wykształcą w sobie złe nawyki. Tylko jak chcą się dostać do tego typu jednostki, muszą mieć dodatkowe umiejętności. Doskonała znajomość informatyki, języka, logistyki i oczywiście przygotowanie fizyczne.

Jak z perspektywy tych lat, o których rozmawialiśmy, patrzy pan dziś na GROM. Jaka to jest jednostka?

Jak przychodziłem do GROM-u, to patrzyłem na tych starych żołnierzy i dla mnie to były takie dinozaury. Broń przestarzała, wszystkiego brakowało. Jak patrzę dzisiaj na żołnierzy GROM-u, to myślę, że teraz ja jestem dla nich takim dinozaurem. I to dobrze, bo to oni dokonali ogromnego postępu. Zaszła zmiana pokoleniowa. To są nowocześnie myślący ludzie, bardzo mądrzy, solidni, skuteczni i pełni oddania dla służby. Wystarczy nawet prześledzić drogę życiową obecnego dowódcy płk. Grzegorza Mikłusiaka, jak funkcjonował. Można być spokojnym o tę jednostkę. Natomiast wlałbym trochę więcej energii i siły w tych, którzy decydują o samym GROM-ie, żeby pozwolili komandosom zająć się operacjami, a sami zatroszczyli się o to, by jednostka otrzymała wszystko, co jest jej potrzebne do normalnego funkcjonowania.

Czego pan życzy żołnierzom z okazji 30. rocznicy sformowania Jednostki Wojskowej GROM?

30. urodziny to jest najwspanialszy wiek, jeśli chodzi o jednostkę. Jesteście elitą, możecie być z tego dumni i róbcie po prostu swoje. A to, czego wam życzę, to, żeby wam nie przeszkadzano. Widzę, jak funkcjonujecie, w jaki sposób realizujecie swoje misje. Wiem, że to, co robicie, pracuje na wszystkich byłych żołnierzy. Możemy być dumni, że byliśmy w tej samej jednostce, której historię teraz wy piszecie.

rozmawiał Paweł Kurek

Polecane

Wróć do strony głównej