Pomoc dla uchodźców z Ukrainy. Psycholog: Polacy uznali, że wydatkowanie własnych zasobów nie jest już konieczne
- Wielu Polaków bardzo zaangażowało się w pomoc uciekinierom z Ukrainy. Ci ludzie bardzo siebie eksploatowali. Niewyobrażalnie mocno. Byli tacy, którzy poświęcali pomocy cały swój czas, brali po to urlopy z pracy, koczowali na polsko-ukraińskiej granicy. Oni naturalnie są wyczerpani - mówi dr Barnaba Danieluk, psycholog społeczny, w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl.
2022-07-29, 12:18
Ewa Zarzycka, PolskieRadio24.pl: Badania opinii publicznej pokazują, że Polacy nadal pomagają uchodźcom z Ukrainy, ale coraz mniej chętnie. Z raportów CBOS wynika, że o ile w marcu 63 proc. ankietowanych deklarowało, że czynią to oni sami lub inne osoby z ich gospodarstwa domowego, tak w czerwcu takiej odpowiedzi udzieliło 48 proc. ankietowanych. Co się stało? Już mniej obchodzi nas ta wojna?
Dr Barnaba Danieluk: Jest kilka mechanizmów, które to tłumaczą. Jeden z nich to znany w psychologii mechanizm habituacji, czyli przyzwyczajania się do bodźca, który pierwotnie był bardzo zagrażający, bo był nowy, zaskakujący, a zagrożenie, jakie ze sobą niósł, wyobrażaliśmy sobie jako bardzo duże. Pierwsze reakcje w takiej sytuacji są zawsze bardzo intensywne. Angażujemy się, by sobie z tym problemem poradzić, przygotować się do katastrofy, która ma nadejść.
Co było dla Polaków tą katastrofą, zagrożeniem, którego tak bardzo się obawialiśmy?
Na przykład to, że Ukraina jako państwo, jako naród, upadnie pod butem rosyjskiego żołnierza, a my staniemy następni w kolejce. Ale tak się nie stało. Ukraina powstrzymała najazd i nadal walczy. Ale już nie patrzymy na to, jak na walkę o byt, o egzystencję, zagrożenie okazało się nie tak duże, jak pierwotnie je postrzegaliśmy i nasza reakcja na nie staje się słabsza. Drugie zjawisko, które wystąpiło, często pojawia się w kontekście klęsk żywiołowych. Ludzie wtedy się bardzo mobilizują, angażują wszystkie swoje zasoby, czas, potrafią nie spać kilka dni czy np. tylko trzy godziny na dobę, żeby pomagać poszkodowanym. Ale zasoby w końcu się wyczerpują, zaczynamy odczuwać koszty, dochodzi do wyczerpania pomocą.
Tak się stało?
Wielu Polaków bardzo zaangażowało się w pomoc uciekinierom z Ukrainy. Ci ludzie bardzo siebie eksploatowali. Niewyobrażalnie mocno. Byli tacy, którzy poświęcali pomocy cały swój czas, brali po to urlopy z pracy, koczowali na polsko-ukraińskiej granicy. Oni naturalnie są wyczerpani.
Ale przecież to nie była większość. Czym zmęczyli się ci, którzy nigdy na granicy nie byli?
Może nie, tyle że się zmęczyli, co uznali, że wydatkowanie własnych zasobów nie jest już tak konieczne i uzasadnione, jak odbierali to na początku konfliktu. Przez pierwsze tygodnie wszyscy śledziliśmy bohaterską obronę narodu ukraińskiego wręcz godzina po godzinie jak walkę Dawida z Goliatem. Obecnie można odnieść wrażenie, że dzięki zaangażowaniu całego demokratycznego świata Ukraina w tej wojnie stanowi może mniej liczną, ale bardzo zmotywowaną i z każdym dniem lepiej przygotowaną do walki stronę konfliktu. A jeśli pomaga tak wielu, to przeciętny Polak może zadać sobie pytanie: a kto pomyśli o mnie w obliczu galopującej inflacji, dramatycznych wzrostów rat kredytowych, astronomicznych rachunków za media? W naturze człowieka leży to, aby postrzegać własne nieszczęście jako większe i ważniejsze niż nieszczęście innych osób.
REKLAMA
Zaraz po wybuchu wojny nie słyszało się krytyki pod adresem Ukraińców, którzy uciekli do Polski. Teraz jest inaczej. Dlaczego?
Ludzie bardzo łatwo tworzą stereotypy. W pierwszych dniach i tygodniach wojny powstał stereotyp uchodźcy jako człowieka, który stracił swój dom, przekroczył granicę na piechotę z zaledwie kilkoma rzeczami w walizce. I takich ludzi jest oczywiście bardzo wielu, tylko my ich już nie widzimy. Są w różnych ośrodkach, w domach dobrych ludzi, nie rzucają się w oczy. Natomiast rzucają nam się w oczy inne rzeczy - bardzo drogie samochody na ukraińskich rejestracjach, na które przeciętnego Polaka nigdy nie byłoby stać, ludzie mówiący po ukraińsku na ulicach dużych polskich miast, dobrze ubrani, z dobrymi telefonami, którzy wyglądają, jakby byli na wakacjach.
Wtedy zaczynamy się zastanawiać czy warto pomagać?
W sercach i umysłach Polaków zaczynają pojawiać się wątpliwości, kim jest uchodźca. Dlaczego mam pomagać komuś, kto przyjechał luksusowym samochodem i nie podoba mu się kwatera w Polsce, bo ma nieodpowiedni do jego wymagań standard? I zaczynamy generalizować. A widzimy po prostu ludzi bardzo zamożnych, którzy wynieśli się z kraju na czas zawieruchy, lecz ich standard życia się nie zmienił - tak, jak tam żyli, mogą żyć w innym kraju. Ta grupa może budzić nasz opór. I może mieć wpływ na to, że zryw pomocowy już nie jest tak bardzo wielki.
Wpływ może mieć i to, że w wielu publicznych przychodniach uchodźcy z Ukrainy przyjmowani są poza kolejnością, ich dzieci w takim samym trybie zapisywane są do przedszkoli i żłobków?
Jasne. W pierwszym momencie byliśmy gotowi pomagać w ogóle nie patrząc na nasze koszty. Sytuacja była dramatyczna, wyglądało na to, że Ukraińcy walczą o przetrwanie, a my postrzegaliśmy ich, i słusznie, jako tarczę, która nas też broni. Pytania, ile nas pomoc będzie kosztować, nikt nie zadawał, ba, to było wówczas ewidentnie nie na miejscu.
A teraz zaczynamy odczuwać te koszty. Oczywiście mamy z tyłu głowy, że cena benzyny, prądu, gazu jest pokłosiem nie tego, co robi Ukraina, ale tego, co robi Rosja. Ale musimy też dzielić się zasobami, które jako naród wypracowaliśmy. A to w kontekście kontrastu między wizją biednego uchodźcy a tym, co nam się rzuca w oczy na ulicach, irytuje i będzie irytowało.
REKLAMA
Co można zrobić, by ci wygodni i bogaci goście nie zdominowali naszego obrazu tych, którzy uciekli z Ukrainy przed wojną?
Trzeba pokazywać życie tych ludzi, których najbardziej dotknęła wojna, czyli uciekinierów ze wschodniej Ukrainy, z obszarów, gdzie toczyły się lub toczą walki, żeby ten obraz był bardziej zrównoważony, bardziej adekwatny. Warto Polakom przypominać, pokazać, że chociaż zamożni rzucają się w oczy, a niezamożnych nie widzimy, to nie znaczy, że ich nie ma. Lub że ich jest mało.
Czy z tego wszystkiego wynika, że pomagać też trzeba umieć? Że trzeba to robić bardziej głową niż sercem? Organizacje w tym wyspecjalizowane mają pewnie wypracowane jakieś procedury, nie idą na żywioł.
Bez serca nie byłoby pomagania. Ale o ludzi z organizacji, o których Pani mówi, byłabym spokojna. Oni nie robią tego pierwszy raz. Wiedzą, kto tak naprawdę i jakiej pomocy potrzebuje. Dlatego nie musimy się obawiać, że jak damy fundacji pieniądze, lub włożymy do koszyka w sklepie jakieś produkty, to dostaną je ci panowie, którzy jeżdżą drogimi samochodami. Tak z pewnością nie będzie.
Rozmawiała Ewa Zarzycka
REKLAMA