Trump kontra kartograficzny imperializm Chin
- Pacyfik stał się najważniejszym obszarem gospodarczym świata i w tym momencie, ten, kto kontroluje Morze Południowochińskie, ten nadzoruje jego najważniejszy gospodarczy krwioobieg – ocenia dr Michał Lubina.
2017-02-28, 11:41
Z punktu widzenia europejskiego, polskiego, spór na Morzu Południowochińskim wydaje się bardzo odległy. Okazuje się jednak, że jest to jeden z najbardziej zapalnych rejonów świata, który w największym stopniu skupia uwagę USA i Chin.
W przypadku Morza Południowochińskiego mamy do czynienia z niezwykle skomplikowaną sytuacją dlatego, że jak w wielu innych miejscach w Azji, nowoczesne, europejskie koncepcje polityczne (np. suwerenności) nałożyły się na te lokalne, przednowoczesne. One nie do końca do siebie przystają, dlatego, że w tych dawnych azjatyckich koncepcjach nie ma czegoś takiego jak europejskie pojęcie równości stron. Było za to pojęcie tianxia, czyli hegemonii chińskiej: Chiny są najsilniejsze a wszystkie pozostałe kraje Azji Wschodniej orbitują wokół Państwa Środka. To powodowało, że liczne obszary na Morzu były w mniejszym lub większym stopniu przez nie kontrolowane, przynajmniej formalnie. Problemem jest, jak to połączyć ze współczesnymi teoriami suwerenności? W kontekście Morza Południowochińskiego pada bowiem pytanie, które z tych wysp należą do Chin, a które do innych krajów: Wietnamu, Malezji, Brunei, Indonezji czy Filipin. Pekin „nie bierze jeńców”: stosuje imperializm kartograficzny i polityczny, uznając, że całe Morze Południowochińskie jest ich. Jeżeli spojrzymy na powstałe w Chinach mapy, to zobaczymy, że linia graniczna przebiega daleko od granic chińskich i przy samych brzegach tych innych krajów.
Powiązany Artykuł
Spór o wyspy na Morzu Południowochińskim. Chiny testują Donalda Trumpa
Ameryka nie jest formalnie stroną tego konfliktu.
Choć podstawowym konfliktem w tym rejonie jest problem suwerenności i terytorium, to dla niej liczy się coś innego. Pacyfik stał się najważniejszym obszarem gospodarczym świata i w tym momencie, ten, kto kontroluje Morze Południowochińskie, ten kontroluje najważniejszy krwioobieg gospodarczy świata. Na to nakłada się stara polityka amerykańska kontroli świata za pomocą mórz: amerykańska flota może dopłynąć w każdy rejon globu i jak ktoś im zawadza - to go usunąć. Jeżeli Chińczycy wypchną USA z Morza Południowochińskiego to amerykańska pozycja hegemona zostanie podważona. Na to nakładają się polityki mniejszych krajów takich jak Wietnam czy Filipiny, które generalnie do tej pory mocno się orientowały na USA i miały nadzieję, że one ich przed Chinami obronią. Ale teraz zaczyna się to kruszyć, przynajmniej w przypadku Filipin, które od jesieni zeszłego roku zaczynają mocno grać na obie strony.
Jak pan ocenia azjatycką politykę byłego amerykańskiego prezydenta Baracka Obamy? Za jego prezydentury wiele mówiło się o tym, że wycofuje on zainteresowanie Waszyngton z Europy, a przenosi je w jeszcze większym stopniu niż do tej pory właśnie w rejon Morza Południowochińskiego.
Moim zdaniem Barack Obama, patrząc z perspektywy interesów amerykańskich w Azji, był prezydentem bardzo dobrym, a może nawet wybitnym. Zastosował on bowiem skuteczną politykę powstrzymywania Chin, która była dobrze odbierana w pozostałych częściach Azji. Przykładem jego ogromnego sukcesu był kraj, który jest mi najbliższy – Birma. Obama dogadał się z generałami birmańskimi, którzy mieli na swoim koncie wiele zbrodni. On wziął to w nawias i dzięki temu udało się w tym kraju przeprowadzić reformy polityczne, zaś Birma z państwa, który było de facto wasalem Chin, stała się krajem, który gra na dwie strony. Zwróćmy też uwagę, że promowane przez Obamę porozumienie TTIP było przez Chińczyków odbierane z przerażeniem. Były amerykański prezydent i jego administracja sprawnie wykorzystywali mechanizmy polityczne współczesnego, liberalnego świata. Nie tyle wojna, nie tyle wojska, co organizacje międzynarodowe, pakty handlowe, soft power. Obama starał się prowadzić politykę ograniczania Chin przy jednoczesnym nieantagonizowaniu ich za bardzo. Był on przecież w stanie z nimi rozmawiać.
A co się może zmienić wraz z przyjściem Donalda Truma?
Dla mnie jest on politykiem z zupełnie innej epoki. I możemy sobie zadać pytanie, czy będzie to oznaczać krach tego liberalnego gmachu, czy może będzie on jedynie efemerydą, którą establishment odsunie od władzy albo politycznie unieszkodliwi i sprowadzi do roli marionetki. Trump wydaje się bowiem skłonny do prowadzenia polityki tradycyjnymi metodami: armia, izolacja, podatki. On wysłał w przypadku Chin zupełnie sprzeczne sygnały. Z jednej strony rozmawia z prezydent Tajwanu, czym gwałci podstawową zasadę stosowaną przez Amerykanów od 1972 roku: nieingerowania w kwestię Tajwanu, z drugiej rozmawia przez telefon z prezydentem Chin Chin Xi Jinpingiem i wycofuje się ze wszystkiego i mówi, że będzie respektował politykę „jednych Chin”. Nie wiadomo, czy to jest jakaś wykalkulowana polityka, czy jeden wielki chaos.
REKLAMA
Powiązany Artykuł
Chiny przeciwne nuklearnym ambicjom Korei Północnej. Wstrzymanie importu węgla
Trump będzie musiał odpowiedzieć też na pytanie: co zrobić z wciąż agresywną polityką Korei Północnej.
To bynajmniej nie jest aż tak wielki problem dla USA. Phenian po prostu chce być niezależny od wszystkich, również od Chin, które utrzymują reżim przy życiu (bez chińskiego wsparcia KRLD by nie przetrwała). W celu utrzymaniu niezależności, Korea Północna opanowała do perfekcji taktykę „żebraka z kijem”, jak ją nazwał jeden rosyjski ambasador: dawajcie wsparcie, bo jak nie to będziemy straszyć. To działa: od ponad dwudziestu lat nikt nie jest w stanie znaleźć skutecznego sposobu na KRLD: ani Chiny ani Amerykanie. Ale z perspektywy mocarstw Korea Północna nie jest wcale takim wielkim problem. Chociaż ma ona broń jądrową i środki do jej przenoszenia, to jednocześnie wszyscy wiedzą, że nie może nikogo zaatakować: doprowadziłoby to do odwetu i zniszczenia reżimu. Pjongjang ma tego świadomość: broń jądrowa służy celom defensywnym, by nikt nie odważył się KRLD zaatakować (towarzysze północnokoreańscy dobrze przeanalizowali sytuację Iraku czy Libii, które nie miały broni jądrowej i w efekcie zostały zaatakowane). Pamiętajmy, że reżim północnokoreański jest niesamowicie racjonalny – inaczej już by go nie było. Oni tylko udają wariatów, co zresztą jest starą chińską maksymą prowadzenia polityki: „udawaj szaleńca zachowując jasność umysłu”. Korea Północna zdaje sobie sprawę, że nikomu z wielkich graczy nie zależy na tym, żeby ten reżim upadł – groziłoby to dostaniem się broni jądrowej w niepowołane ręce i katastrofą demograficzną, by wspomnieć tylko dwa najgorsze następstwa. Tak więc interesy USA i Chin wcale nie są więc aż tak sprzeczne: oba chcą by reżim trwał i nie upadł.
Jednak problem z KRLD jest inny. Mieć broń atomową to jedno, drugie to wszczynać ciągłe prowokacje. To ponownie skalkulowane działanie: dzięki prowokacjom to towarzysze północnokoreańscy rozdają karty, napędzają kryzysy, mają inicjatywę strategiczną. Jednak to ryzykancka taktyka – ciągłe napięcie może doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu konfliktu, którego nikt nie chce.
Rozmawiał Petar Petrović, portal PolskieRadio.pl
***
Dr Michał Lubina jest adiunktem w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ i autorem czterech książek, w tym pierwszej w Polsce monografii o współczesnych stosunkach rosyjsko-chińskich, pt. „Niedźwiedź w cieniu smoka. Rosja-Chiny 1991-2014”, która stała się naukowym bestsellerem.
REKLAMA
REKLAMA