Protestujące "żółte kamizelki". Skąd się wzięły na francuskich ulicach?
Prawie 400 tys. osób w dwa ostatnie weekendy protestowało we Francji przeciwko zapowiedzianym przez rząd podwyżkom cen paliw. Bilans jest tragiczny: dwie osoby zginęły, a ponad 600 zostało rannych. Francuzi zapowiadają, że nie odpuszczą, póki władze się nie ugną, z kolei prezydent Emmanuel Macron zapowiada, że od planowanych zmian nie odstąpi. Jak i dlaczego doszło do demonstracji?
2018-11-29, 13:31
Ostatnio Francja na całym świecie kojarzona jest z tzw. "żółtymi kamizelkami", czyli ubranymi w "odblaski" osobami, które protestują przeciwko decyzjom rządu i prezydenta. Sprzeciw jest ostry, także w kontekście relacji, jakie panują na linii społeczeństwo-rząd. Aby dobrze poznać przyczyny, które doprowadziły do tak dużego napięcia, trzeba cofnąć się o półtora roku.
Kolejarze na ulicach
Demonstracje swoje podłoże mają w reformach przeprowadzanych przez Emmanuela Macrona. Francuski prezydent nie rozpoczął ich jednak nagle. Już w trakcie kampanii wyborczej, wiosną 2017 r., zapowiadał, że zmian wymaga m.in. gospodarka. Jak mówił, celem przeobrażeń jest ułatwienie życia drobnym przedsiębiorcom. Tymczasem okazuje się, że to właśnie oni - przedstawiciele klasy średniej - są najbardziej niezadowoleni.
Powiązany Artykuł
Francja: protestujący starli się z policją, 130 osób w areszcie. Macron: "hańba dla dopuszczających się przemocy"
Krytykowane i oprotestowywane są bowiem niemal wszystkie reformy przeprowadzane przez obecny francuski rząd. Przykładem choćby zmiany w prawie pracy. Tuż po ich wprowadzeniu we wrześniu zeszłego roku na ulice wyszli manifestujący, którzy zarzucali, że nowelizacja ułatwiła zwalnianie pracowników, zmniejszyła odszkodowania za bezprawne zwolnienia i ułatwiła zwolnienia zbiorowe, a także umożliwiła pomijanie związków zawodowych w negocjacjach między pracodawcami a pracownikami.
Protestowało wówczas od 30 tys. – tak twierdziła policja – do nawet 100 tys. osób według organizatorów pikiety. Zdecydowanie więcej demonstrowało w marcu i kwietniu tego roku – odpowiednio od 300 do 500 tys. osób i od 200 do 300 tys. osób. Wiosną strajkowali m.in. urzędnicy i kolejarze. Ci ostatni sprzeciwiali się otwarciu konkurencyjnych kolei oraz ograniczeniu przywilejów, które wiązały się z tym, że zatrudniani w przyszłości pracownicy państwowych kolei SNCF nie będą mieli m.in. gwarancji pracy do końca życia, corocznej podwyżki płac i możliwości przejścia na emeryturę w wieku 57 lat (maszyniści w wieku 52 lat). Wyraz niezadowolenia dał również wtedy personel linii Air France – przeciwko jego zdaniem zbyt niskim zarobkom.
REKLAMA
"Nie" podwyżkom za paliwo
Teraz manifestacji nie przeprowadzili przedstawiciele konkretnych grup zawodowych. Demonstrowały osoby z różnych środowisk, ale generalnie wywodzące się z klasy średniej i niższej. Dlaczego? Bo zgodnie z następną reformą Emmanuela Macrona nie chcą płacić więcej za paliwo.
Rząd planuje bowiem podnieść akcyzę na benzynę o 16 proc., a na olej napędowy – o 23 proc. Spowoduje to kolejny wzrost ich cen, bo - jak informuje agencja AFP – tylko w ciągu ostatnich 12 miesięcy cena ropy "skoczyła" w górę o 23 proc., osiągając ok. 1,51 euro za litr (ok. 6,50 zł za litr). To najwyższy pułap od 2000 r., a wzrost jest efektem podniesienia podatków, które w tym roku zwiększyły się o 3,9 eurocentów za litr benzyny i 7,6 eurocentów za olej napędowy. Od 1 stycznia mają one znów zostać podniesione – odpowiednio o 2,9 i 6,5 eurocentów za litr.
Powodem takiej decyzji rządu jest ekologia. Władze chcą zmniejszyć na francuskich drogach ilość samochodów z silnikiem Diesla, bo są one bardziej szkodliwe dla środowiska niż "benzyniaki". Tyle tylko, że znaczna większość demonstrantów to mieszkańcy małych miast i wsi oraz przedstawiciele klasy średniej, a więc głównie posiadaczy "diesli", których po pierwsze nie stać na wymianę aut, a po drugie - podwyżka uderzy mocno po kieszeni.
Kamizelki poszły w ruch
Zanim przeciwnicy tej reformy wyszli na ulice, wpierw była petycja. Dotyczyła obniżki cen paliw na stacjach benzynowych, którą skierowano do ministra ds. solidarnej transformacji ekologicznej. Petycję - utworzoną miesiąc temu przez Priscillę Ludosky z departamentu Seine-et-Marne na wschód od Paryża na stronie change.org - poparło (stan na czwartkowe południe) ponad 990 tys. osób. Z dnia na dzień stawała się coraz bardziej popularna, aż w końcu internauci postanowili się skrzyknąć i wprowadzić blokady na drogach.
REKLAMA
Porozumieli się o tym oczywiście w sieci. W realnym świecie postawili na fluorescencyjne kamizelki, dzięki którym – wsuniętym pod przednią szybę – rozpoznawali się na ulicach i parkingach. Z czasem ten element ubioru, charakterystyczny dla np. pracowników budów dróg, wyjęli z samochodów i zakładając na siebie ruszyli protestować.
Choć plany były takie, by zablokować jedynie obwodnicę Paryża, blokady pojawiły się w całej Francji. Stało się to w sobotę, 17 listopada – tego dnia cały świat dowiedział się o tzw. "żółtych kamizelkach", jak demonstrujących nazwały media. W poprzedni weekend protestowali w ponad 2 tys. miejsc. W manifestacji, która okazała się bardzo ostra, uczestniczyło ponad 200 tys. osób. Jak podało francuskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, śmierć poniosły w niej 2 osoby (ofiary potrąceń przez samochody), a ponad 400 zostało rannych.
Obie strony bez ugięcia
Sytuacja powtórzyła się w miniony weekend. Zaczęło się w piątek, kiedy jeden z mieszkańców Angers, ubrany w żółtą kamizelkę, groził zdetonowaniem granatu podczas blokady drogi – ostatecznie oddał się w ręce policji. Następnego dnia na ulice znów wyszli niezadowoleni z planowanych podwyżek – tym razem ok. 100 tys. osób.
W Paryżu demonstracja przerodziła się w zamieszki. Na Polach Elizejskich doszło do starć z policją, gdy kilka tysięcy protestujących – krzyczących nieprzychylne Emmanuelowi Macronowi hasła – próbowało przedostać się w okolice Pałacu Elizejskiego, siedziby prezydenta.
REKLAMA
Macron jeszcze w sobotni wieczór odniósł się do sytuacji społecznej w kraju. "Hańba tym, którzy atakowali policję. Hańba tym, którzy dopuszczali się przemocy wobec innych obywateli. Nie ma miejsca na taką przemoc w Republice" – napisał na Twitterze.
We wtorek prezydent zapowiedział, że rozpocznie szeroko zakrojone konsultacje, które po trzech miesiącach mają przynieść – jak podkreślił – konkretne, dostosowane do lokalnych potrzeb odpowiedzi na kwestie transformacji ekologicznej i społecznej. Obiecał także – podobnie jak tego samego dnia premier Edouard Philippe – że co kwartał sprawdzane będą wahania cen ropy i dostosowywana będzie do nich wysokość akcyzy.
Stanowisko Emmanuela Macrona jest więc jasne – nie ma zamiaru ugiąć się przed protestującymi. Ci na jego słowa zareagowali alergicznie – wezwali do kolejnej manifestacji w sobotę w Paryżu.
Poparcie na łeb, na szyję
Cała sprawa ma oczywiście także polityczne odbicie. Jak pokazuje ostatni sondaż, przeprowadzony w listopadzie przez Francuski Instytut Opinii Publicznej (Ifop), Emmanuela Macrona popiera tylko 25 proc. Francuzów. To o cztery punkty procentowe mniej niż w październiku. Zresztą także jego partia - La République en marche (LREM) – notuje znaczny spadek poparcia. Według badania Ifop na początku listopada na to ugrupowanie zagłosowałoby 19 proc. obywateli Francji, podczas gdy na największego konkurenta –Zjednoczenie Narodowe (RN) – 21 proc.
REKLAMA
To o tyle istotne, że szefową właśnie RN jest Marine Le Pen, która w maju ubiegłego roku przegrała z Macronem wybory prezydenckie. Teraz wyniki sondażu stanowią dla niej bardzo dobry prognostyk – zwłaszcza w kontekście przyszłorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Te we Francji jawią się jako niezwykle istotna potyczka między centrową i prounijną LREM a skrajnie prawicową RN, która jest przeciwko imigracji i globalizacji.
Bartłomiej Bitner
REKLAMA