15 lat w ringu, 300 walk i... 287 porażek. Najgorszy bokser świata powiedział "dość"
Bilans 38-letniego Krisa Laighta jest o tyle tragiczny, co budzący refleksję. Jeden z najgorszych bokserów w historii odłożył rękawice na bok, jednak warto przez chwilę zastanowić się, czy szyderstwa są w tym przypadku na miejscu.
2018-09-03, 18:24
Laight zadebiutował na zawodowym ringu w 2003 roku, pierwszy pojedynek zakończył się dla niego porażką na punkty. Na wygraną musiał poczekać do szóstej walki, kolejna przyszła w dwudziestej. Ma na swoim koncie serię 53 przegranych z rzędu, nigdy nie udało mu się nikogo znokautować. Dziewięć razy zremisował, przed czasem przegrał zaledwie 5 razy.
Statystyki pokazują jasno, że nawet określenie "chłopiec do bicia" nie bardzo pasuje do tego konkretnego przypadku - choć chyba dlatego, że po prostu używa się go zbyt często. Teoretycznie Laight mógłby być jego definicją.
Widzieliśmy wielu bokserów, którzy rokowali dobrze, jednak coś nie poszło po ich myśli, kolejne przegrane coraz bardziej przyczyniały się do tego, że ginęli w szarej masie ringowych przeciętniaków, na których lepsi "nabijają" sobie bilans zwycięstw. Część rezygnowała szybko, inni przez lata marnowali kolejne szanse i łudzili się, że los uda się odwrócić. Niektórzy, jak nasz bohater, postanowili traktować to jako pracę. Przyznajmy, że na pewno nie należy ona do łatwych i przyjemnych.
***
REKLAMA
Kris Laight nigdy nie zapowiadał się na czempiona, jednak doszedł do astronomicznego wyniku 300 stoczonych pojedynków. Biorąc pod uwagę, że w ringach oglądano go przez 15 lat, można obliczyć, że średnio oko w oko z rywalem stawał co 18 dni. Czy taka kariera to powód do wstydu? Gdyby Laight wychodził z takiego założenia, zakończyłby karierę po dziesiątym, może piętnastym pojedynku. 300 walk daje mu miejsce w historii boksu. Niezbyt chwalebne, ale jednak. I pokazuje też, że zwycięzcy są zaledwie częścią tego sportu.
Oczywiście, światła reflektorów ich kochają, kibice kupują dla nich bilety, a sponsorzy oferują astronomiczne pieniądze za podpisy pod kontraktami. Ale poza nimi na ringach całego świata są tysiące zawodników, których nie czeka splendor i bycie bożyszczem tłumów. Zamiast tego są podrzędne hale, życie w rozjazdach i ciągła walka z poczuciem klęski.
Można dojść do wniosku, że Laight praktycznie zawsze walczył z rywalem lepszym od siebie. Z młodymi talentami, mającymi poważne aspiracje, z pretendentami do tego, by bić się o mistrzowskie pasy, lub przynajmniej z przyzwoitymi pięściarzami, którzy znaleźli się na zakręcie i szukali łatwiejszego przeciwnika. Tak, "Pan Solidny" (takiego przydomku dorobił się Brytyjczyk) praktycznie był tym skazywanym na pożarcie i praktycznie zawsze stawał na wysokości zadania, zbierając w ringu cięgi. Dla 68 bokserów był pierwszym zawodowym rywalem, co także jest statystyką wyjątkową. Był kimś na przetarcie, ale też przykładem na to, że ten sport jest wymagający i nie ma w nim taryfy ulgowej.
REKLAMA
Kiedy nie mógł wygrać, starał się dotrwać do końcowego gongu. Sprawić, by rywal musiał zapracować na zwycięstwo. Małą liczbę nokautów tłumaczy prosty fakt - gdyby zakończył walkę na deskach, musiałby przymusowo pauzować 28 dni, na co nie mógł sobie pozwolić.
Jon Pegg, menedżer pięściarza, przyznał, że w swoim gymie w Birmingham spotykał się z tym, że młodsi śmiali się z bilansu Laighta. Mówił im wprost, że nie są od niego lepsi. I nie są wystarczająco dobrzy, by zajmować się tym, co on.
***
REKLAMA
Po co być sportowcem, kiedy ma się świadomość, że nigdy nie będzie się najlepszym? O to samo można zapytać dziesiątki zawodników, którzy po prostu kochają to, co robią. Są też inne powody.
- To oczywiste, że jeśli chodzi o realia boksu, moja kariera to porażka. Ale kiedy mój syn będzie starszy, ludzie zapytają go, czy chodził najedzony i miał się w co ubrać. Niczego mu nie brakuje. Żeby zarobić na utrzymanie swojej rodziny, wychodziłem do ringu i robiłem coś bardzo trudnego. Odniosłem sukces w utrzymaniu swojej pracy, z mojej perspektywy nie jestem przegrany. Od zawsze wiedziałem, że nie będę mistrzem świata i wielkim bokserem, ale już na samym początku dostałem 500 funtów za walkę. Wcześniej nie widziałem takich pieniędzy. To był przełom, zacząłem walczyć co tydzień, zarabiać. Przez lata stało się to moją pracą - mówił w wywiadzie Laight.
Ta szczerość na pewno nie przyszła mu łatwo, jednak jako 38-latek na pewno miał już wiele czasu, by patrzeć na wszystko z dystansem i pozbyć się wstydu. Tu nie chodzi o brak ambicji, ale o chłodną kalkulację, choć Laight także miewał wiele momentów zwątpienia. Bycie rzemieślnikiem, którego nikt nie docenia, raczej nie należy do przyjemności.
- Czasami wracałem do domu i łapałem się za głowę. Co ja w ogóle robię? Tylko przegrywam, przegrywam i przegrywam. Ale nie byłem niszczony w ringu, nie cierpiałem fizycznie. Rywalizowałem, ale nie miałem tego, co miały te dzieciaki. Bywałem z tego powodu przygnębiony, ale to tylko praca. Odprowadzam dziecko do żłobka, płacę czynsz, płacę rachunki. Trzymam głowę nad powierzchnią. Nie mogę się nad sobą użalać - przyznał.
REKLAMA
Czym zajmie się Laight po zakończeniu kariery? Przy tym doświadczeniu trudno wyobrazić sobie, by nie został w świecie boksu.
Paweł Słójkowski, PolskieRadio.pl, RingPolska.pl
REKLAMA