40 lat temu Polacy zimą zdobyli Everest. Leszek Cichy: zrobili to dwaj inżynierowie z kluczem francuskim w dłoni

2020-02-16, 23:40

40 lat temu Polacy zimą zdobyli Everest. Leszek Cichy: zrobili to dwaj inżynierowie z kluczem francuskim w dłoni
Everest 1980, Leszek Cichy w bazie . Foto: Maciej Pawlikowski/Archiwum Fundacji Andrzeja Zawady

- Do ataku szczytowego ruszyliśmy o 7.15, jak już było widno. Wejście na szczyt łatwe nie było, ale było bardzo racjonalne. Ciągle powtarzam, że na szczyt wybrało się dwóch inżynierów, bo cały czas liczyliśmy: ile metrów na godzinę robimy w pionie, jak szybko zużywa się tlen i o której możemy być na szczycie - mówi w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl Leszek Cichy, który w 1980 roku wraz z Krzysztofem Wielickim, zimą stanął na szczycie Mount Everestu.  

  • Gdy 25 grudnia 1977 roku prezes Polskiego Związku Alpinizmu Andrzej Paczkowski i kierownik przyszłej wyprawy Andrzej Zawada składali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Nepalu pismo z prośbą o pozwolenie na zimowe wejście na Everest między 1 listopada 1979 a 28 lutego 1980, nikt jeszcze nie wiedział, że tak rozpocznie się niesamowita historia, której bohaterami zostaną polscy himalaiści
  • Polacy otrzymali zgodę na wyprawę na najwyższy szczyt Ziemi w listopadzie 1979 roku. Ruszyli w Himalaje w grudniu. W styczniu zaczęli działać na Evereście i po 45 dniach akcji górskiej, 17 lutego 1980 roku biało-czerwona zatrzepotała na szczycie najwyższej góry świata

W 40. rocznicę jednej z największych i najbardziej skomplikowanych organizacyjnie wypraw Polskiego Związku Alpinizmu i sukcesu, który wydawał się niemożliwy do osiągnięcia, portal PolskieRadio24.pl prezentuje serwis specjalny "Everest 1980”.

Powiązany Artykuł

Everest 1980 baner zdjęcie 1200.jpg
EVEREST 1980 - SERWIS SPECJALNY

"Idea"

Leszek Cichy: Pierwszą poważną zimową próbą w górach wysokich była warszawska wyprawa na Noszak, czyli najwyższy szczyt w Afganistanie, ponad siedem tysięcy metrów, ale to był rok 1973. Na tej wyprawie był Andrzej Zawada i Tadeusz Piotrowski. W lutym, chyba trzynastego, udało im się wejść na szczyt. Warunki, jakie tam panowały, Tadeusz opisał w książce "Gdy krzepnie rtęć", co samo mówiło za siebie, a to tylko 7400 metrów.

Kolejnym wyjazdem, który można by uznać za taki z zamysłem Andrzeja Zawady, był wyjazd w 1974 roku na Lhotse. To była tak naprawdę wyprawa jesienna, tylko opóźniła się ze względu na kłopoty na granicach o dwa miesiące. W związku z tym ekipa dostała zezwolenie, żeby działać do końca grudnia. 25 grudnia Andrzej Zawada z Andrzejem "Zygą" Heinrichem osiągnęli na Lhotse (8516 m n.p.m. - przyp. red.) 8250 metrów. Po tym były kolejne wieloletnie starania, żeby w ogóle uzyskać zezwolenie na działalność zimą.

Początkowo władze Nepalu i potem Pakistanu traktowały te prośby o zezwolenie, jako próby obejścia kolejki. Wtedy na Everest, najwyższy szczyt ziemi, była dziesięcioletnia kolejka, rocznie wydawano jedno lub dwa zezwolenia i w związku z tym utworzyła się kolejka wypraw narodowych, nie tak jak teraz, prywatnych lub indywidualnych. Zimową aplikację potraktowano jako próbę obejścia tej kolejki, bo zimą, póki co, nikt takiej aplikacji nie składał.

To zajęło parę lat, muszę przyznać, że tu zarówno działalność ambasadora Andrzeja Wawrzyniaka w Nepalu, jak i działalność MSZ i naciski ze strony naszych władz, doprowadziły do tego, że po przygotowaniu szczegółowych przepisów udało się. Władze nawet nie bały się o nas, bo wiedziały, że będziemy przygotowani. Bały się o Szerpów, a było to przecież kilkaset osób.

Skończyło się w ten sposób, że mieliśmy już zezwolenie na nową drogę na południowy filar, wyprawa miała ruszyć wiosną 1980 roku, a dokładnie 12 listopada przyszła pierwsza, jeszcze nieoficjalna informacja od ambasadora Wawrzyniaka o tym, że będzie zezwolenie na zimę. Zezwolenie opiewało na okres od 1 grudnia do końca lutego, więc oczywiście tylko dzięki temu, że wcześniej była przygotowywana wyprawa wiosenna, mogliśmy się tak szybko zebrać, ale i tak pierwsza grupa wyleciała z Polski do Nepalu dopiero 7 grudnia.

"

Leszek Cichy Nyka wyciąga ten dokument, a tam jest "17 lutego", przekreślone "wiosna" i "jesień", ręcznie napisane "winter" (zima – przyp. red.) i "1980”. Jak rozdał to uczestnikom, Messner zamilkł i od tej pory już tylko chwalił polskich himalaistów

"Formalności"

Leszek Cichy: Jak weźmiemy oficjalny dokument, który otrzymaliśmy od Ministerstwa Turystyki Nepalu, jest na nim informacja o pozwoleniu od 1 grudnia do 28 lutego. Natomiast w czasie briefingu przed wylotem z Katmandu, poprosili nas, żeby wyprawę do góry kontynuować do 15 lutego, a potem już tylko zejść. To był nacisk Szerpów, chodziło o to, żeby oni mogli zejść, odpocząć i zdążyć na wiosenną wyprawę. Już wcześniej do Katmandu przyjeżdżali kierownicy tych wypraw, Szerpowie chcieli mieć szanse zapisać się i uzyskać kolejną pracę.

Wydawało nam się, że te oczekiwania są mniej ważne, nieistotne, a potem w trakcie wyprawy okazało się, że ta data jest sztywna. Pamiętamy, jak po naszej wyprawie Reinhold Messner powiedział, że nie wiadomo, czy to polskie wejście należy liczyć, bo złamaliśmy jego zdaniem regulamin i przepisy nepalskie. Na takie słowa podczas zjazdu w Monachium (w 1983 roku Deutscher Alpenverein zorganizowało międzynarodową konferencję Himalaya Konferenz - przyp. red.) był przygotowany Józek Nyka, redaktor naczelny "Taternika", który wysłuchał Messnera, a potem powiedział "zima jest zimą, ale to zależy od decyzji administracyjnych danego kraju". Potem wyciągnął kopię dokumentu, który był oficjalnym potwierdzeniem wejścia. W Ministerstwie Turystyki w Nepalu mieli przygotowane dokumenty, w których było napisane albo "autumn" (jesień – przyp. red.) albo "spring" (jesień – przyp. red.) i "19..." było już na stałe, dopisywali tylko "80", "81", "82". Nyka wyciąga ten dokument, a tam jest "17 lutego", przekreślone "wiosna" i "jesień", ręcznie napisane "winter" (zima – przyp. red.) i "1980”. Jak rozdał to uczestnikom, Messner zamilkł i od tej pory już tylko chwalił polskich himalaistów.

"Mnie pasowała zima"

Leszek Cichy: Ja miałem wtedy 28 lat, ale była to dla mnie już czwarta, przepraszam, piąta wyprawa w Himalaje, więc byłem uznany za doświadczonego. Mnie pasowała zima, Andrzej Zawada robił taką ankietę, kto chce latem, a kto woli jechać zimą i powiem szczerze, że wszyscy poza kierownikiem i jego zastępcą z pamiętnej wyprawy na Lhotse zapisali się na wiosnę.

Krzysio był na trzeciej rezerwie, ale jeden z uczestników zrezygnował z powodu choroby, drugiemu nie pozwoliła żona, i nagle na tydzień przed wyjazdem dostał telefon, żeby pakował się, bo jest na liście i wylatuje.

"Wielkie pakowanie"

Leszek Cichy: Pamiętam, że za cały bagaż wypisałem czek, jeszcze wtedy bez pokrycia, na trzynaście milionów złotych. Można powiedzieć, że był to milion trzysta tysięcy obecnych złotych. Nie było czasu, żeby posłać cały bagaż statkiem lub samochodem. Trzeba było to przewieźć samolotem. Lufthansa wywiozła w sumie z Okęcia sześć i pół tony sprzętu. Do tamtego momentu było to największe cargo lotniska Okęcie i kosztowało bardzo dużo. Problem polegał na tym, że samolot leciał najpierw do Frankfurtu, potem drugi samolot do Delhi i małymi samolotami przewożono bagaże na lotnisko w Katmandu. Kiedy zobaczyliśmy, jak te bagaże są przechowywane na lotnisku… była to po prostu potężna góra bagaży, wszystkie dobra, których wtedy w Polsce nie było. Czatowaliśmy tam od rana do wieczora, żeby wyłapywać nasze bagaże, żeby w tej masie nie uległy zniszczeniu.

"

Leszek Cichy  Lufthansa wywiozła w sumie z Okęcia sześć i pół tony sprzętu. Do tamtego momentu było to największe cargo lotniska Okęcie i kosztowało bardzo dużo. Problem polegał na tym, że samolot leciał najpierw do Frankfurtu, potem drugi samolot do Delhi i małymi samolotami przewożono bagaże na lotnisko w Katmandu

"Icefall"

Leszek Cichy: Mieliśmy czterech zatrudnionych Szerpów, ale tak ja teraz Szerpowie wyprzedzają wyprawę, to wtedy uczestnicy wyprawy musieli całą drogę odnaleźć i zaporęczować. Dopiero wtedy oni nam pomagali wnosić bagaże. Gdy oglądam film "Gdyby to nie był Everest" i widzę sytuację, w której jest próba powtórnego założenia obozu trzeciego, a z obozu drugiego widzę lodowiec powyżej, liczę osiem osób i co najmniej dwie, które musiały być w obozie drugim. Krótko mówiąc, przy pierwszym błysku pogody, wyruszali praktycznie wszyscy, którzy byli i mogli iść do góry. Nie chodziliśmy wtedy szeregowo, chodziliśmy równolegle. Latem chodzi się szeregowo, jest zdecydowanie więcej dni pogodnych od tych złych. Zimą proporcje są dramatycznie odwrotne, w związku z tym trzeba ruszać całą ekipą, jak tylko jest pogoda. Wtedy intuicyjnie to czuliśmy i robiliśmy.

"Duet"

Leszek Cichy: Jeżeli zobaczyć skład, to cztery osoby były z Zakopanego, było dwóch krakusów, dwóch z Łodzi, część z Warszawy, dwóch z Poznania. Niejako te dwójki tworzyły się automatycznie, znajomi, którzy tworzyli zespoły wcześniej i w Tatrach i w Alpach, dobierali się automatycznie. Krzysio Wielicki dołączył w ostatniej chwili, nie miał swojego stałego partnera. Kierownikiem sportowym i takim najbardziej doświadczonym autorytetem był Heinrich i Krzyś dołączył do niego.

Ja miałem partnera, z którym wspinałem się na K2 i na Manaslu, czyli Janka Holnickiego-Szulca. Potem to się oczywiście zmieniało, bo różne osoby z różnych powodów wypadały, także w końcowym etapie Walek Fiut i Krzysiek Wielicki to była jedna para, a druga to ciągle ja i Janek Holnicki. Na końcu Holnicki zachorował, Walek zszedł do bazy, także zostaliśmy we dwóch. Oni postanowili schodzić, a my, zupełnie niezależnie od siebie, postanowiliśmy zostać. Po dniu odpoczynku ruszyliśmy do góry.

"Atak"

Leszek Cichy: Widzieliśmy wtedy, że podchodzi się północną ścianą Lhotse, a potem drogą, która jest zasłonięta przed słońcem. Wiedzieliśmy, że jeśli świeci słońce, to nawet przy niskiej temperaturze ta odczuwalność ciepła jest zdecydowanie lepsza, wszystko lepiej się nagrzewa.

Wcześniejsze dojścia do obozu trzeciego pokazywały, że zbyt wczesne wyjście powoduje, że szybko marzniemy, trzeba się było zatrzymywać i rozgrzewać. Niczego to nie przyspieszało. Z obozu trzeciego wyszliśmy dopiero piętnaście po siódmej, więc już wtedy, kiedy zaczęło się robić widno.

Wejście na szczyt łatwe nie było, ale było bardzo racjonalne. Ciągle powtarzam, że na szczyt wybrało się dwóch inżynierów.

Zdecydowaliśmy, żeby nie brać dwóch butli tlenowych, co było logiczne, tylko po jednej, bo każda butla ważyła siedem kilogramów, a i tak mieliśmy ciężko, bo do tego dochodził jeszcze reduktor, maska i takie rzeczy, które mieliśmy w plecaku. Wiedzieliśmy, że butla starcza mniej więcej na siedem godzin. Mieliśmy świadomość, że jeżeli wejdziemy na szczyt, to tam skończy nam się tlen, więc będziemy schodzić bez niego. Uznaliśmy, że jest to bardziej logiczne, że szybciej pójdziemy z jedną butlą.

Na butli jest reduktor i tam partner musi spojrzeć, jak szybko schodzi tlen, regulacja jest tylko podstawowa, ile litrów na minutę. Nie było wtedy dopplera, GPS-ów, telefonów satelitarnych. W zewnętrznej kieszeni miałem zegarek, w drugiej wysokościomierz. Powiem szczerze, że cały czas liczyliśmy, ile metrów w pionie robimy na godzinę, jak szybko zużywa się tlen, o której być może będziemy na szczycie. Wszystkie te trzy elementy ciągle pracowały w mojej głowie, żeby ocenić, jakie są szanse wejścia na wierzchołek.

Byliśmy absolutnie przekonani, że na szczyt uda się wejść i zejść, że zakończy się to sukcesem. Po prostu myślę, że była potrzebna do tego wiara w sens tego, co robimy. To, co padło ze szczytu, co jest nieprzypadkowo tytułem mojej książki - "Gdyby to nie był Everest, to byśmy nie weszli..." jest też bardzo wymowne.

"Na szczycie"

Leszek Cichy: Świadomość wykonanej pracy przez cały zespół, w Polsce, tam na miejscu, wszystko skumulowało się w naszych dwóch osobach. Wszyscy, gdyby tylko mogli, podnosiliby nas tam, ale zostawało im tylko nas motywować. Mieliśmy ogromną pozytywną motywację i pamiętam wieczorną rozmowę z obozu czwartego. Kazałem szczególnie pozdrowić Ryśka Dmocha, który jest bardzo uczuciowy. Wszyscy się cieszyli, a on siedział z boku i płakał.

Na szczycie zdjęliśmy plecaki, zakręciliśmy butle, żeby oszczędzać tlen, bo troszeczkę go jeszcze zostało na godzinę zejścia, może mniej. Zrobiliśmy zdjęcia, udało mi się zrobić jedno, potem zamarzła mi migawka. Krzysiu zrobił jedno, na którym nic nie widać. Jest takie rozmazane, bo jak wyjął aparat, okazało się, że obiektyw był zaszroniony. Dmuchnął na to i popsuł jeszcze bardziej, przetarł palcem i tyle wyszło, że jestem rozmazaną plamą na szczycie, a Krzysiu ma dobre zdjęcie.

Okazało się, że na szczycie są resztki wyniesionego przez Chińczyków pięć lat wcześniej trójnogu i zobaczyłem, że w środku coś jest. Była to ofoliowana kartka z ostatniego wejścia. Przekazałem ją do muzeum (Muzeum Sportu w Warszawie - przyp. red.), wcześniej przez 25 lat była u mnie.

Powiesiliśmy jeszcze termometr i różaniec. Według mnie to historia dokładnie na film, którego tytuł jest już wykorzystany – "Historia jednego różańca".

"Różaniec"

Leszek Cichy: Kiedy pakowaliśmy się przed wyprawą w magazynie w Warszawie, przyszła matka Staszka Latały, który zginął na Lhotse sześć lat wcześniej. Powiedziała, że jak był pierwszy przyjazd Jana Pawła II do Polski, miała krótką możliwość spotkania się z nim i dostała ten różaniec. Poprosiła, żebyśmy wynieśli go, najwyżej jak się da. Udało nam się donieść go aż na szczyt.

Na wiosennej wyprawie Andrzej (Zawada - przyp. red.) bardzo dbał, żeby nie Polacy byli pierwsi na szczycie, a Baskowie. Jeden z Basków z Szerpą weszli na szczyt, Szerpa wziął termometr, a Bask różaniec i znieśli to do bazy. Był to kolejny dowód na to, że byliśmy na wierzchołku. Trzy lata później spotkaliśmy się z Baskiem w Katmandu i powiedział, że była to dla niego wspaniała pamiątka, bo podarował go swojej bardzo wierzącej matce, nie dość, że papieski, to jeszcze ze szczytu Everestu.

Dwa lata temu dostałem kolejną informację o różańcu. Mama Baska zmarła i różaniec został przekazany do Muzeum Himalaizmu w Hiszpanii. Opowiadając jego historię, można by pokazać historię wejść na Everest.

"Żeby zwyciężyć, trzeba zejść"

Leszek Cichy: Mieliśmy pełną świadomość, że wejście jest wejściem, ale trzeba zejść. Pięknie opisał to Alek Lwow ("Zwyciężyć znaczy przeżyć", autor Aleksander Lwow - przyp. red.). Szczyt to mniej niż połowa drogi. Musieliśmy na razie odrzucić te emocje i po prostu skupić się na zejściu. To bardzo mocno w nas tkwiło. Pamiętam słowa Andrzej Zawady "uważajcie chłopcy w tym zejściu", a ja z takim zawieszeniem głosu powiedziałem "do zobaczenia, Andrzej, do zobaczenia". No i zaczynamy schodzić.

"

Leszek Cichy Na wierzchołku południowym, niższym o 80 metrów od głównego wierzchołka, skończył nam się tlen. Żeby mieć trochę lżej, wyjęliśmy butle, odkręciliśmy reduktory. Do tego był potrzebny klucz francuski, więc cały czas musiałem go ze sobą nosić. Zostawiliśmy butle wbite w śnieg na południowym wierzchołku i od tego momentu schodziliśmy bez tlenu

"Schodzimy"

Leszek Cichy: Na wierzchołku południowym, niższym o 80 metrów od głównego wierzchołka, skończył nam się tlen. Żeby mieć trochę lżej, wyjęliśmy butle, odkręciliśmy reduktory. Do tego był potrzebny klucz francuski, więc cały czas musiałem go ze sobą nosić. Zostawiliśmy butle wbite w śnieg na południowym wierzchołku i od tego momentu schodziliśmy bez tlenu. To była zima, więc szybko robiła się szarówka, a potem ciemno, przy tym wietrze największą obawę mieliśmy o to, czy jest nasz namiot na południowej przełęczy. Obciążyliśmy go butlami i sprzętem, ale przy rozdarciu namiotu, musielibyśmy spędzać noc przy temperaturze minus 40, słabo wyekwipowani i pod gołym niebem. To niby tylko płachta, ale namiot jest jednym z cudownych wynalazków ludzkości, oddziela od tego zewnętrznego zimna i jeśli w środku rozpali się maszynkę, to jest dużo cieplej i daje się przeżyć.

Krzysztof nie był w najlepszym stanie, w poprzednim roku nadmroził nogi, miał założone przeszczepy na paluchy. Buty mieliśmy marnej jakości, były ciepłe, ale za miękkie. To bardzo utrudniało zejście, całe obciążenia szło na stopy. Niektóre fragmenty Krzyś musiał pokonywać tyłem.

"Kamyk z Everestu"

"

Leszek Cichy Krzysztof nie był w najlepszym stanie, w poprzednim roku nadmroził nogi, miał założone przeszczepy na paluchy. Buty mieliśmy marnej jakości, były ciepłe, ale za miękkie. To bardzo utrudniało zejście, całe obciążenia szło na stopy. Niektóre fragmenty Krzyś musiał pokonywać tyłem

Leszek Cichy: Profesor Jaworski prowadził wtedy takie badania zanieczyszczenia metalami ciężkimi lodowców i szczytów, także dostaliśmy czystą torebkę z zip lockiem i musieliśmy znieść ze szczytu trochę śniegu. Wzięliśmy też z kilogram drobnych kamieni, które udało się gdzieś tam wyłupać dzięki temu, że na szczycie silnie wiało i nie było śniegu, Po zejściu do bazy, w czasie uroczystej kolacji, każdy z uczestników wyprawy dostał kamyk z Everestu.

"Tort, szampan i łzy"

Leszek Cichy: Dwa dni później schodzimy do bazy, podbiegają do nas chłopaki i rzucają nam się na szyję. Absolutnie wzruszający moment, autentyczna, przeogromna radość.

W bazie musieliśmy szybko się zwijać, schodziliśmy dziewiętnastego, a chyba dwudziestego była już zamówiona karawana - Szerpowie z jakami. Spakowaliśmy się i dwudziestego pierwszego schodziliśmy w dół. W magazynie wyniesiono już wszystko, co było najlepsze, ale mieliśmy przygotowane duże, dwukilogramowe puszki ciasta, babki piaskowej, makowca i keksu. Z babki piaskowej Rysiu (Dmoch - przyp. red.) zrobił nam torty, polane rozpuszczoną czekoladą, na wierzchu były literki wycięte z babki – "Everest Krzyś" i "Everest Leszek", tak że dostaliśmy po torcie do wspólnego zjedzenia.

W czasie kolacji któryś z kolegów mówi "zaraz, zaraz, ale przecież dostaliśmy od ambasadora Wawrzyniaka dwa szampany". Kucharz został posłany do magazynu, otwieramy, a tu nic. Po prostu były zamarznięte, zamiast kubełka lodu poprosiliśmy o kubełek wrzątku i wtedy dało się wypić ten płyn, który wtedy nazywany był szampanem.

"Celebryci"?

Leszek Cichy: Wtedy była jedyna telewizja, nie było żadnych innych stacji, a Polska miała inne kłopoty. Wróciliśmy 7 marca, a przecież lipiec i sierpień 1980 roku się zbliżał, więc nie było tak dobrze. Ale pamiętam jedną sytuację. Nie miałem wtedy samochodu, podróżowało się tramwajem. Jechałem w takiej niebieskiej kurteczce błyszczącej. W tramwaju taka, wtedy mi się wydawało, starsza pani, pewnie po czterdziestce, podeszła i wzięła mnie za guzik i zapytała "panie Leszku, czy mogę chociaż potrzymać"? Spłoniłem się oczywiście, ale powiedziałem "tak, oczywiście, proszę bardzo".

Były miłe chwile, ale myślę, że w dzisiejszym rozumieniu tego słowa nie byliśmy celebrytami, to były inne czasy. Poza tym my coś osiągnęliśmy. To nie był niby-sukces, to był autentyczny sukces, o którym mówiła cała Polska. Mieliśmy mieć przyznane Krzyże Kawalerskie albo Oficerskie. Zostaliśmy przywitani przez ówczesnego ministra sportu i dostaliśmy Złote Krzyże Zasługi, które były najwyższymi tak zwanymi "niechlebowymi", następne byłyby z dodatkiem do emerytury. Ale dla nas ważna była świadomość, że była to historyczna wyprawa. Nie dlatego, że na Everest, ale w ogóle pierwsza działająca oficjalnie zimą w Himalajach. Czy to by się udało, czy nie, pozostałaby pierwszą próbą.

Dziennikarze przed wyprawą pytali Andrzeja Zawadę: pierwsza wyprawa w Himalaje i od razu najwyższy szczyt, ośmiotysięcznik?

A Zawada odpowiadał: No, proszę państwa, szanse wejścia zimą na ośmiotysięcznik są minimalne. Jeśli mamy nie wejść, to niech chociaż mówią, że nie udało nam się wejść na Everest. To była jego odpowiedź. Maksymalista.

"Sprzęt"

Leszek Cichy: Powiem szczerze, jak patrzę na tę wspinająca się młodzież na pokazach filmu, to, pomijając inne odczucia, widzę prawie że przerażenie, że w takim sprzęcie też można było wejść na Everest.

Zmian jest bardzo dużo. Ubrania puchowe pozostały głównym ubiorem, ale nie było wtedy polarów i wspinaliśmy się w wełnianych spodniach i swetrach. Na szczęście zrezygnowaliśmy z bawełny, która nie schnie, były już pierwsze ubrania tetrowe, z tego materiału, przeciwpotne. Ważnym elementem były buty, w miarę ciepłe, ale z niedopracowaną jeszcze konstrukcją. Raki, które nie były automatami, trzeba było przywiązywać do butów taśmą z knotów do lamp naftowych. Rozsupłanie tych węzłów było niemożliwe, trzeba było mieć nóż i ciąć, także nosiło się jeszcze zapasową taśmę.

Dokuczliwe były ciężkie radiotelefony, polskiej produkcji, bardzo dobre jak na tamte czasy, ale z kolei duże, ważące prawie kilogram, do tego bateria i dwumetrowa antena. Stąd te stosunkowo rzadkie połączenia. Oczywiście sprzęt jest teraz lżejszy, cieplejszy, bardziej efektywny, lepiej chroniący przed zimnem i wiatrem. Nie mówię, że zmieniła się mentalność, żeby nie deprecjonować współczesnych himalaistów.

"Żywność"

Leszek Cichy: "Zyga" Heinrich mówi przez radiotelefon: "No przynieście więcej konserw, może rybnych, może warzywnych, może golonka albo boczek na warzywach… no i cukru, cukru". Nie było liofizatów, więc staraliśmy się jeść to, co na tej wysokości "wchodziło”, co było stosunkowo najlżejsze i… co dało się przywieźć z Polski. Cała żywność była z Polski. Do krajów, które były światowymi potentatami w produkcji cukru i ryżu, czyli Pakistanu, Indii i Nepalu, taniej było zawieźć żywność z Polski niż kupić ją na miejscu.

Dużo jedząc, organizm nie wszystko przyswajał. Pamiętam taką sytuację, że schodziliśmy po wyprawie po dwa etapy w dół, trzeciego dnia byliśmy niewiele powyżej lotniska w Lukli, gdzieś obok rzeczki rozebraliśmy się, wystawiliśmy do słońca, a Robert Janik, nasz lekarz, zobaczył nas i powiedział: "Ale wystawa kości". On schudł 17 kilogramów, ja tylko 5-6, bo nie miałem za bardzo z czego.

Potem te kilka dni w Katmandu wyglądało tak - poranne śniadanie, które w zasadzie przechodziło w drugie śniadanie, potem był przedobiadek, obiadek, przedkolacja i kolacja. Lekarz, patrząc na nas mówił, że jesteśmy jak niemowlaki, tyliśmy po pół kilo dziennie.

"Łączność"

Leszek Cichy: Jeden odbiornik był w Ministerstwie Turystyki, a drugi w naszej ambasadzie. Mieliśmy obowiązek rozmawiać po angielsku, ale oczywiście podczas rozmowy z ambasadorem słyszano nas też w Warszawie, co też zresztą było ewenementem. Były uzgodnione terminy i nas odbierali, ale czasami trzeba było nadawać Morse’em.

W Warszawie w pewnym momencie zorientowali się, że musi być jakiś kontakt, bo były bieżące informacje. Inni radioamatorzy wyłapali częstotliwość. Nie słyszeli nas, ale słyszeli odpowiedzi Warszawy i podsłuchiwali rozmowy. 17 lutego był w Nepalu dniem Nowego Roku, ministerstwo nie pracowało (nie można było podać ministerstwu oficjalnej wiadomości o sukcesie - przyp. red.). Była z naszej strony próba utrzymania tej informacji w tajemnicy, ale wyszło inaczej.

Prawda była taka, że prawo pierwokupu informacji (od władz Nepalu) miała (agencja) Reuters, potem wszyscy ją kupowali. PAP podała informację jednak pierwsza i Reuters awanturowała się, że musi kupować informację, do której miała pierwszeństwo.

Załagodziliśmy całą sytuację, odbyło się spotkanie z królem Nepalu, dostał jeden z dwóch czekanów, które były na szczycie Everestu. Kilka lat później byłem w muzeum w starym pałacu królewskim, który został niestety niemal całkowicie zburzony w trzęsieniu ziemi, i nasz czekan tam tkwił.

Wyprawa na Everest była pierwszą, która nie relacjonowała, co się zdarzyło dwa miesiące wcześniej. Bogdan Jankowski miał ze sobą amatorską radiostację i nawiązywał codzienną łączność z Polską. Mówił, co tego dnia Polacy zrobili na Evereście, w którym są obozie, co się zdarzyło, kto co przyniósł, jakie są plany na jutro.

Wtedy jeszcze wychodziły popołudniówki, zarówno "Ekspres Wieczorny" w Warszawie, "Kurier Polski" i "Echo Krakowa", wszystkie pisały, co tego dnia zrobili Polacy na Evereście. Była to prawie transmisja jak na żywo, nowa sytuacja, pierwsza w historii himalaizmu polskiego. Byliśmy zszokowani, że ta relacja była tak powszechnie dostępna.

"Korona Ziemi"

Leszek Cichy: Po Evereście nie przestawałem się wspinać, były kolejne wyprawy i kolejny etap mojej przygody z górami. Dwa lata później była nowa droga na K2, potem jeden z wierzchołków Kanczendzongi. Bardziej zmienił moje życie rok 1989 i zmiana systemu w Polsce. Nie zostałem zawodowym himalaistą, w 1989 roku wyjechałem na kontrakt zawodowy do Syrii, pracowałem dwa lata przy wytyczaniu tunelu i zapory melioracyjnej.

Jak wróciłem do Polski, nie wróciłem na uczelnię, zmieniłem pracę, przestałem co roku jeździć na wyprawy, ale po paru latach góry się upomniały. Korona Himalajów była zrobiona przez Jurka i Krzyśka, więc trzeba było się zająć Koroną Ziemi. Udało mi się zrealizować ten projekt w innych warunkach ekonomicznych, zostałem pierwszym Polakiem, który ma Koronę Ziemi.

Rozmawiała Aneta Hołówek, PolskieRadio24.pl 


Polecane

Wróć do strony głównej