Czy jest tam jeszcze ktoś?

Ostatnia aktualizacja: 01.12.2017 18:26
Czasem udaje się starej kobiecie usłyszeć odpowiedź. Wtedy ucieleśniają się kawałki pamięci na kruchej estradzie, ledwie kilka metrów od łóżka, w którym stara kobieta czeka, próbując nie zapomnieć. Kilka metrów. Odległość nie do przebycia. Już nie.
(zdj. ilustracyjne)
(zdj. ilustracyjne)Foto: shutterstock.com

Opera od razu przechodzi do sedna – podobnie jak śmierć.
Julian Barnes "Wymiary życia"

Na kruchej estradzie po lewej stronie sceny – połamana ściana ze śmiertelnie znużonych luster. Monotonie, mętnie powtarzają kształt podróżnego kufra. Łudzą, że to się nie skończy. Ale to się skończy. Czas nadał tym kiedyś nieprzepuszczalnym, srebrnym taflom szczyptę przeźroczystości – już nie są doskonałe, są ułomne. Wciąż odbijają, z trudem, lecz jednak, zarazem zdradzając, co skrywa się z tyłu. Przez dwie godziny seansu widać będzie za nimi majaczące widma, figurki pamięci, które powtórzą na estradzie strzępy tego, co było, przywołają parę marnych śladów minionego, w poetyce echa odegrają coś na podobieństwo fragmentarycznej opery, ulepionej z kilku starych samotnych arii i duetów, z cieni rozmów, z garści gestów, ocalałych cudem. Kufer jest ogromny. Cały w pieczęciach ze wszystkich stron świata, albo w podobiznach znaczków pocztowych ze stu egzotycznych krain – w istocie od lat nie jest już podróżnym kufrem, donikąd już nie pojedzie. Zbiór pieczęci nie będzie uzupełniony, liczby znaczków nie da się już powiększyć. Z lampką ustawioną na nim, z nieruchomymi w żółtawym świetle lampki biednymi, wiernymi przedmiotami, których z litości nie wymienię - kufer jest teraz tylko nocną szafką, stojącą po prawej stronie sceny, tuż przy łóżku z pościelą znużoną jak lustra na kruchej estradzie. Pod szarym prześcieradłem – kształt. Skulony kot? Poduszka? Kupka kości? Nic? Ręka wysuwa się spod szarości. Ręka starej kobiety. Obmacuje powietrze, szuka, nieruchomieje. Nic nie da się zrobić, chyba już nic. A może jednak?...

Tak zaczyna się wyreżyserowany przez Józefa Opalskiego w warszawskim Teatrze Polskim seans "Marlena. Ostatni koncert" Janusza Majcherka – rzecz o powolnym zamieraniu Marleny Dietrich.

Stara ręka tedy, a za nią – stara kobieta (Grażyna Barszczewska). Mała bieda nieposłusznego ciała. Siada na krawędzi łóżka. I znów dzień, kolejny początek!... Przypomina się prolog zupełnie innej opowieści (może jednak innej wcale nie aż tak zupełnie?), kiedy niknąca w kopcu ziemi kobieta, przy której zostało tylko parę biednych, wiernych przedmiotów, mówi do siebie, bo do kogóż innego: "I znów cudowny dzień. Winnie, zaczynaj. Zacznij ten dzień, Winnie". Tu, w "Marlenie...", stara kobieta znajduje flaszkę, flaszka jest pusta. Jak ma zacząć? Jak ma otworzyć kolejny dzień czekania? Lecz jednak da się coś zrobić. Zaraz zjawi się sekretarka, pokorna Norma (Afrodyta Weselak). Przyjdzie, wyjdzie i przyniesie szkło pełne. I będzie dobrze. Można będzie zacząć kolejny dzień czekania, godziny mruczenia, szczekania, wystękiwania pochylonej nad notatnikiem Normie wspomnień swoich. Tak. Bo tylko tym jest już ta mała bieda nieposłusznego ciała, co ma nogi kiedyś wiele razy złamane, z każdym dniem coraz boleśniej obce, ciała skazanego na inwalidzki wózek i Normę, której ramię, gdy wózek za daleko, to rękojeść laski. Jest czekaniem na koniec i nieudolnymi seansami powrotów do czasu przeszłego, dokonanego. Wsuwaniem się w pamięć, wciskaniem się tam i stawianiem pytania: "Czy jest tam jeszcze ktoś? Ktoś lub coś?" Czasem udaje się starej kobiecie usłyszeć odpowiedź. Wtedy ucieleśniają się kawałki pamięci na kruchej estradzie, ledwie kilka metrów od łóżka, w którym stara kobieta czeka, próbując nie zapomnieć. Kilka metrów. Odległość nie do przebycia. Już nie.

Tak opowieść Opalskiego i Majcherka pulsuje przez dwie godziny - obrazy niczym epifanie, ale bez Boga, tam i z powrotem przepływają na świetle pomiędzy łóżkiem i znużonymi lustrami. Ucieleśniają się na estradzie widma z przeszłości starej kobiety, a stara kobieta patrzy, słucha, po czym wraca do mruczenia, szczekania, stękania. A za chwilę - znów estrada i patrzenie, słuchanie. Widzi siebie młodą, doskonałą, legendarną w minionym życiu, w różnych punktach minionego życia (Izabella Bukowska-Chądzyńska). Stara kobieta widzi tamtą siebie, z której dziś pozostała jej jedynie siwa peruka na łbie manekina za wezgłowiem łóżka, tylko ta sztuczność cierpka, udająca naturalnie perłowe w minionym życiu włosy. I słucha stara kobieta, jak znów śpiewa, co kiedyś śpiewała, owijając sobie świat wokół małego palca. I patrzy na swoich mężczyzn tamtego życia, na wielu mężczyzn (Tomasz Błasik), na tamte chwile, tamte gesty, skandale, lęki, radości. I bywa, że przeszłość wraca fizycznie, wraca tu, do pokoju z martwym kufrem i łóżkiem trupim. Jak choćby wtedy, gdy strzęp śpiewanej na estradzie przez cudowne widmo pieśni o maszerowaniu - ona, stara, powtarza przy łóżku, na powrót ucząc się chodzić: "i prawa, i lewa, i prawa, i lewa". Przez dwie godziny smakując ten labirynt echa, tę fragmentaryczną operę – spotyka samą siebie z czasów, kiedy jeszcze nie było miejsca na dzisiejsze czekanie. Ona – stara Marlena Dietrich.

Dietrich. Unikam tego słowa. Całkiem tak, jak Majcherek, który w tytule zostawił tylko imię i zlepił je ze słowami "ostatni koncert'. Unikam sylab Die-trich, wolę mówić o bezradnych powrotach, o czekaniu na koniec, o spotkaniach, by pożegnać się raz ostatni. Jak wiele jest podobnych opowieści? W dwóch nowelach Borgesa - senne spotkania młodego Borgesa z Borgesem już zamierającym. Rzeczona Winnie, która u Becketta uporczywie mieli w ustach całą swą przeszłość, by się jakoś do kupy złożyć przed wiadomym końcem. U tego Becketta stary Krapp, słuchający swego głosu, nagranego w odległej przeszłości, albo narrator "Podrygów", który w pierwszych taktach monologu powiada: „Pewnej nocy, gdy siedział przy stole z głową złożoną na rękach, ujrzał siebie, jak wstaje i idzie. Pewnej nocy lub pewnego dnia”. Albo Gombrowicz, który w "Dzienniku" opisuje swoje z sobą spotkanie na środku oceanu – oto on, stary, wracający z Argentyny statkiem do Europy, mija siebie, młodzieniaszka, przed ćwierćwieczem płynącego transatlantykiem "Chrobry" do Buenos Aires. A Sławomir Mrożek, patron Małej Sceny Teatru Polskiego, na której stara kobieta Opalskiego i Majcherka czeka na koniec, wyławiając z pamięci kawałki siebie niegdysiejszej? Narrator opowiadania „We młynie, we młynie, mój Dobry Panie” siedzi nad rzeką, wyławiając płynące trupy. I pyta: "Czy musieli utonąć, żebym ich odnalazł?" Tak pyta, by przy którymś żeglownym ciele nie mieć już złudzeń: "Bo to ja siebie samego wyłowiłem z rzeki". Ile takich historii zapisano?

Nie o to chodzi, że seans 'Marlena..." jest na poziomie Borgesa, Becketta, Gombrowicza i Mrożka. Chodzi o to tylko, że jest on czymś więcej niż seansem, by tak rzec, jedynie historycznym, ot, zgrabną ilustracją dobrze znanych faktów. Owszem, nie przestaje być malowniczą, pastelową, z bez mała operowym oddechem ulepioną opowieścią o zamieraniu starej Marleny Dietrich. Lecz seans ten – i sporo jest tego przyczyn, ale główna, to smakowite aktorstwo Barszczewskiej i Bukowskiej-Chądzyńskiej, które zagrały dwa gatunki kobiecości, a nie jedną historyczną postać w dwóch odległych epokach – seans ten, gdzieś na dnie swoim, mocniej jest ciemną opowieścią o zamieraniu starej kobiety, może nawet o zamieraniu w ogóle. W sumie – trudno się dziwować, że tak właśnie sprawy się mają.

Dwa Opalskiego krakowskie spektakle lat ostatnich. Jeden – o zamierającym Niżyńskim, drugi – o starym rosyjskim profesorze, którego zamieranie Antoni Czechow sportretował w "Nieciekawej historii". U Opalskiego Niżyński prędko stawał się anonimem. I prędko stawało się pewne, że ani o malowniczość Rosji dawnej, ani o konkretnego profesora nie chodzi. Czekanie, czekanie złożone z bezradnych powrotów. O to szło. A poza tym - jaka jest w latach różnica między nim a bohaterką jego "Marleny..."? Jak mała?

Z balkonu domu Opalskiego widać kolejowe tory, pełne ludzi i podróżnych kufrów pociągi, jadące nie wiedzieć skąd, ani dokąd. Wiele, wiele lat temu, jako chłopczyk, grał na deskach Teatru Słowackiego rolę małego Andrzeja Sarti w "Życiu Galileusza" Bertolta Brechta. Możliwe - a któż wiedzieć może, czy nie pewne - że letnimi wieczorami popijając kawę na balkonie, Opalski ćwiczy się w nieuchronnej sztuce czekania. "Czy jest tam jeszcze ktoś? Ktoś lub coś?", pyta głucho. Niewiele czasu mija, jak spostrzega nagle siebie z epoki cienkiego głosu. Widzi widmo siebie małego w scenie rozmowy z Galileuszem o niepojętych cudownościach astrolabium, machiny spotkań naszej chwilowości z tym, co nieusuwalne nad nami, i słyszy tamtego siebie w roli Andrzeja Sarti. Tuż przy uchu słyszy swój głosik z odległej przeszłości, układający się w Brechta przestrogę, której Opalski nie zapomniał. "Jakie to piękne! Ale my jesteśmy tak zasklepieni..."

***

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki TEATR