Żołnierze z Debalcewe: Kijów nas zdradził, nikt nami sensownie nie dowodzi [reportaż]

Ci, którzy wydostali się z okrążenia, mają przeważnie poczucie, że zostali porzuceni, że skazano ich na pewną śmierć. Odgrażają się, że pojadą do Kijowa "zrobić porządek" - pisze spod Debalcewe Paweł Pieniążek, współpracownik portalu PolskieRadio.pl

2015-02-20, 19:50

Żołnierze z Debalcewe: Kijów nas zdradził, nikt nami sensownie nie dowodzi [reportaż]

KRYZYS NA UKRAINIE - serwis specjalny >>>

"Zemścimy się na tych z Kijowa"

– Chciałbym przekazać płomienne pozdrowienia Radzie Najwyższej. Przyjedziemy do Kijowa i się zemścimy – mówi Wiktor, artylerzysta ze 128 brygady Zbrojnych Sił Ukrainy. On i jego kompani wyrwali się spod Debalcewe. Są brudni i nabuzowani, też podpici – jak wielu z tych, którzy przeżyli okrążenie. Wiktor nie może otworzyć jednego oka po tym, jak w trakcie wycofywania, gdzieś obok wybuchł pocisk.

On i siedzący obok „Stalker” znajdowali się na najbardziej wysuniętych pozycjach, jeszcze za Debalcewe. Ledwo się uratowali, bo nie dostali obiecanego wsparcia. Wyjechali na jednym dziale samobieżnym, bez strat. – To było najnowsze w naszej jednostce, z 1987 roku. Te z lat siedemdziesiątych nie działały albo się zepsuły – przyznaje „Stalker”.

REKLAMA

Żołnierze
Żołnierze ukraińscy, którzy wydostali się z kotła w Debalcewe nie kryją złości na władze i swoich dowódców, fot. Paweł Pieniążek, współpracownik portalu Polskie Radio.pl

 

Najważniejsze, że żyjemy

Wycofywanie ukraińskich sił z Debalcewe rozpoczęło się w nocy z 17 na 18 lutego. Zgodnie ze słowami „Stalkera”, w trakcie ich przebywania na froncie, z dziewięciu dział samobieżnych, którymi dysponowała ich jednostka, zostało tylko jedno. Z 58 osób w oddziale – najwyżej 38. – Prawie pół roku byliśmy na pierwszej linii frontu, bez rotacji – twierdzi. – Raz wyjechałem na dziesięć dni urlopu, ale to było załatwione na lewo – dodaje.

18 lutego od samego rana po trasie Debalcewe - Artemiwsk jeździły duże kolumny ukraińskich pojazdów wojskowych: ciężarówki, transportery opancerzone, bojowe pojazdy, czołgi i działa samobieżne.Wszystkie, które ocalały z walk i były wystarczająco sprawne, by jechać. Na pancerzach żołnierze siedzieli ciasno koło siebie, żeby jak najwięcej się pomieściło. Na dziale samobieżnym „Stalkera” jechało ponad trzydzieści osób. – Piechota? Szła na piechotę – śmieje się.

REKLAMA

Żołnierze jadący albo idący często wyglądali na skrajnie zmęczonych, ale jednocześnie z ich oczu biła radość. – Żyjemy, to najważniejsze – mówił jeden z nich, siedzący na pace ciężarówki. Nie wszystkim jednak się to udało. Żołnierze 128 brygady twierdzą, że po drodze stracili pół roty, która gdzieś zniknęła. Nie wiedzą, czy przeżyli.

Nie było żadnego korytarza

Chociaż ukraińskie władze starają się przedstawić wyjście z Debalcewe jako zaplanowaną operację, to żołnierze twierdzą zupełnie co innego. – Nie było żadnego planu Sztabu Generalnego, a nawet gdyby był, to pewnie wówczas nikt nie wyszedłby z Debalcewe – twierdzi dowódca batalionu Kijowska Ruś „Wysota”. Rozkaz miał wydać dowódca 128 brygady, który wziął na siebie odpowiedzialność i - bez zgody przełożonych - podjął decyzję o wyjściu z miasta.

Wiktor ze 128 brygady twierdzi, że w okrążeniu ukraińskie siły znajdowały się od trzech tygodni. - Jeszcze dwa tygodnie temu było możliwe, aby stosunkowo łatwo przebić się przez nie i opuścić pozycje. – Wtedy powinniśmy byli wyjechać, a nie czekać do samego końca – mówi „Stalker”.

Ostatecznie, gdy doszło do wyjazdu, trzeba było jechać pod ciężkim ostrzałem. Nie było żadnego korytarza, który gwarantowałby bezpieczeństwo. – Gonili za nami, ledwie udało nam się uciec – mówi jeden z żołnierzy, który wydostał się z kotła.

REKLAMA

"Władze nas zdradziły"

Ci, którzy wrócili, mają przeważnie poczucie, że zostali zdradzeni i porzuceni, że skazano ich na pewną śmierć.  O ile wcześniej to głównie żołnierze ochotniczych batalionów odgrażali się, że przyjadą zrobić porządek do Kijowa, o tyle teraz powszechnie słychać takie opinie wśród wojskowych z regularnej armii.

Jest prohibicja, ale czy ktoś nami dowodzi?

W Artemiwsku zaroiło się od żołnierzy, którzy wrócili z Debalcewe. Wielu z nich od razu udało się do knajp, żeby zapić to, co przeżyli – ucieczkę tak zwaną drogą życia, a wcześniej długie dni pod ciągłym ostrzałem. W niektórych miejscach ludzi w mundurach było więcej niż tych w ubraniu cywilnym.

Pijaństwo było tak powszechne, że 19 lutego wprowadzono prohibicję – lokale z alhoholem  zamknięto o 17, a sklepy od tej godziny miały zakaz jego sprzedaży. Specjalne jednostki milicji chodziły po lokalach i wypraszały znajdujących się tam żołnierzy, którzy pozbawieni karabinów, nie byli tak niebezpieczni. Można jednak odnieść wrażenie, że dowództwo nie jest w stanie zapanować nad sytuacją.

Następnego dnia rano Sztab Generalny poinformował, że żołnierze, którzy opuścili Debalcewe, zostali ulokowani na pozycjach pod tym miastem. „Wysota” twierdzi jednak, że wciąż panuje chaos, brakuje rozkazów, a obrona nie jest szykowana tak jak powinna. – Gdybym ja dowodził separatystami, to już byłbym w Artemiwsku – twierdzi.

REKLAMA

Z Artemiwska Paweł Pieniążek, współpracownik PolskieRadio.pl/JU

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej