Armenia ma swój Majdan? "To walka o niezależność od Rosji"
Choć uczestnicy trwających drugi tydzień ulicznych demonstracji antyrządowych w Erywaniu zastrzegają na każdym kroku, że chodzi im wyłącznie o ceny prądu, ich protest wymierzony jest w polityczny porządek obowiązujący od lat i narzucony przez Rosję.
2015-06-30, 21:31
- Tym, co wyprowadziło tych młodych ludzi na ulice, była zapowiedź podwyżek cen prądu i co chwila podkreślają, że o nic więcej im nie chodzi - mówi Dawid Szachnazarian, jeden z najbardziej szanowanych w Armenii analityków tamtejszej polityki. - Ale istota protestu jest głęboko polityczna i dotyczy systemu, jaki zapanował i ugruntował się w naszym kraju, odkąd władzę na Kremlu objął Władimir Putin. Niby rozchodzi się o prąd, a tak naprawdę idzie w tym wszystkim o to, jak wyglądać będzie przyszłość i kształt Armenii - dodaje.
Od soboty, gdy prezydent Armenii Serż Sarkisjan poinformował, że koszty zapowiedzianej od sierpnia podwyżki cen prądu weźmie na siebie państwo, liczba uczestników ulicznych demonstracji w Erewaniu spadła z kilkunastu do kilku tysięcy. Nocą na wiecu pozostaje ledwie kilkaset osób.
Powiązany Artykuł
- Władze próbują grać na przeczekanie. Składają obietnice, żeby uspokoić ludzi. Liczą też, że swoje zrobią panujące w mieście upały - mówi erywański analityk i dziennikarz Dawid Petrosjan. - Skala ruchu protestu też wydaje się przerastać jego organizatorów, bo sprawy wymykają się im z rąk. Stracili kontrolę i władzę nad większą częścią demonstrantów - twierdzi.
Biznes w rosyjskich rękach
Rząd ma płacić za obywateli wyższe ceny za prąd do czasu przeprowadzenia kontroli w firmie "Sieci Energetyczne Armenii", będącej własnością rosyjskiego koncernu Inter RAO. W ostatnich latach niemal cała, prywatyzowana gospodarka Armenii przeszła w ręce firm z Rosji, tradycyjnej i najważniejszej sojuszniczki. Zamknięte z powodu konfliktu o Górski Karabach granice z Azerbejdżanem i jego sojuszniczką Turcją, a także niepewna sytuacja w Gruzji sprawiły, że Rosja pozostaje dla Armenii oknem na świat i gwarantką bezpieczeństwa. W 3-milionowej Armenii znajduje się jedyna na południowym Kaukazie rosyjska baza wojskowa, rosyjscy oligarchowie i koncerny przejęli większą część armeńskiej gospodarki, a piątą część budżetów armeńskich rodzin stanowią pieniądze przesyłane przez krewnych, którzy wyjechali za chlebem do Rosji.
RUPTLY/x-news
- Ludzie zaprotestowali przeciwko wyższym cenom za prąd, ale przecież płacą za niego Rosjanom, koncernowi, znanemu z korupcyjnych praktyk i którego właścicielem jest zausznik Putina - mówi Szachnazarian. - Trudno uniknąć politycznego kontekstu - podkreśla.
Szymon Ananicz, ekspert z warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich również uważa, że "elektryczny Erywań" wymierzony był przeciwko całemu systemowi politycznemu, panującemu w Armenii.
- Państwo zostało zawłaszczone przez polityczne elity i oligarchów, a zaprowadzony porządek został ugruntowany i uszczelniony tak bardzo, że nie pozostawia żadnej nadziei, ani perspektywy ludziom pozbawionym koneksji lub niezgadzającym się na korupcję i nepotyzm - mówi Ananicz. - Znamienne, że na czele erywańskiego ruchu protestu stanęli ludzie młodzi, dwudziesto-, trzydziestoletni, niezaangażowani dotąd w politykę i mający w takiej samej pogardzie rządzących, jak opozycję. W oczach demonstrantów oba obozy są tak samo skompromitowane i winne fatalnego stanu ormiańskiego państwa. Nie przypadkiem hasłem protestu stało się zawołanie "dość złodziejstwa!" - wyjaśnia.
"Protest nie podzielił kraju"
Dawid Szachnazarian uważa, że bez względu na to, czy akcja protestacyjna skończy się jutro czy potrwa jeszcze miesiąc, jej skutkiem stała się zasadnicza zmiana atmosfery politycznej w Armenii. - Protest nie podzielił kraju, ale go zjednoczył w sprzeciwie wobec politycznego porządku, korupcji, ubezwłasnowolnienia, będącego wynikiem międzynarodowej koniunktury. Armenia nie podpisała umów stowarzyszeniowych z Unią Europejską, ale przystąpiła do tworzonej przez Rosję Unii Eurazjatyckiej nie z wyboru, lecz konieczności i przymusu. Ale nawet będąc jej członkiem, usiłujemy utrzymać powiązania z Unią Europejską i NATO - tłumaczy. Jak dodaje, to nie podoba się na Kremlu. Podobnie jak to, że w Erywaniu, w środku miasta, mogą zebrać się tysiące ludzi i protestować przeciwko władzom. - W Moskwie, Mińsku czy Astanie jest to nie do pomyślenia i Kreml nie życzy sobie, by podobne rzeczy działy się w przyszłości w Erywaniu. Dlatego politycy i komentatorzy z Moskwy tak namawiają nasze władze, żeby brutalnie i przykładnie rozprawiły się z demonstrantami - mówi Szachnazarian.
Erywań jak Kijów?
W takich namowach przodował poseł do rosyjskiej Dumy, a dziś przychylny Kremlowi analityk Siergiej Markow, który porównywał erywańską demonstrację do kijowskiego Majdanu i przekonywał władze Armenii, że mogą postąpić albo jak ukraiński prezydent Wiktor Janukowycz i skapitulować, albo jak białoruski przywódca Aleksandr Łukaszenka, który po wyborach w 2010 r. bezwzględnie stłumił próby buntu. Tydzień temu policja przemocą usiłowała rozgonić demonstrantów z alei Bagramiana, ale próba brutalnej pacyfikacji sprawiła, że do akcji protestacyjnej przyłączyły się tysiące nowych uczestników.
- Rosja chciałaby, żebyśmy rozprawili się z naszymi demonstrantami tak jak postąpiono by z nimi w Moskwie, chce, żebyśmy byli tacy sami - mówi Szachnazarian. - Bo Unia Eurazjatycka nie ma sobie nic z Europy, ani z Azji, nie jest nawet unią. To jest świat rosyjski i idzie teraz o to, czy Armenia będzie do niego należała, czy nie, albo ile wywalczy dla siebie niezależności - wyjaśnia.
PAP, bk
REKLAMA
REKLAMA