Za co kocham(y) NBA?

To miłość trudna, nieodwzajemniona. Trwa już jednak tak długo, że nie wygaśnie. – Miłość to grać kolejny mecz, jakby miał to być twój ostatni – powiedział kiedyś Michael Jordan.

2016-11-30, 16:00

Za co kocham(y) NBA?

Za lata 90-te.

W Polsce było szaro. Smutno i ciągle biednie. Coca-cola i banany wcale nie smakowały tak jak nam opowiadano. Obejrzeć mecz NBA, to były przenosiny w inny świat. Moje pierwsze to finały Bulls – Lakers w 1991 roku. Oczywiście z odtworzenia, o transmisjach nikt nie marzył. Wakacje, zaraz po NBA leciały „Cudowne Lata”. Czułem się jak mały Amerykanin, nawet rower miałem z długim siodełkiem jak Kevin Arnold.
Wolałem Lakersów. Magic przestawał być  bogiem, Jordan się nim stawał. Zostało mi na lata. Gdyby przystawili mi pistolet do głowy i kazali wybierać najlepszego w historii, powiedziałbym MJ. Zawsze jednak (już na żywo w tv) kibicowałem jego przeciwnikom, Blazers, Sonics i nawet nudnym i brzydko grającym Jazz. Gdy odszedł została pustka. I ciągłe poszukiwanie nowego Mike’a.

Za nazwy.

Realów w Hiszpanii jest kilkadziesiąt, nawet Legia jest nie tylko w Warszawie. Bajkowe nazwy działają na wyobraźnię. Rakiety zestrzelą Słońca? Żar spali Leśne Wilki? Czarodzieje zaczarują Kawalerzystów? Patos i pretensjonalność w jednym. Kupuję to.

Za godziny.


Powiązany Artykuł

O tablicę - tło bloga.jpg
Dział Opinii

O 20.45 przed tv czy komputerem usiąść może każdy. Z dzieckiem na kolanie, czy telefonem w tramwaju. Do 7 rano z otwartymi oczami utrzyma cię tylko miłość. Ona pozwoli Ci też zaczekać na retransmisję i nie poznać wyniku.

Za Curry’ego.

Golden State Warriors kibicowałem – mam na to świadków, tych współkochających – od kilku dobrych lat. Był już wtedy Stephen Curry. Nie mieli trenera, nikt nie spodziewał się, że chłopak mojego wzrostu może być najlepszy w NBA. Nie ma kilkudziesięciu tatuaży, nie nagrywa nieudolnie rapu, nie zdradza żony.  Rzuca. W mojej „karierze” na boisku tylko to lubiłem. Nic innego.

Za intensywność.

REKLAMA

W sezonie NBA są 82 mecze. Dochodzi kilkanaście, czasami więcej w play-off. Plus kilka gier przedsezonowych. To nie piłka nożna, gdzie po 50. spotkaniach w sezonie traktuje się piłkarza jako niezniszczalnego nadczłowieka. Mecze koszykówki są krótsze? No jasne, tylko tam nikt nie stoi na połowie przeciwnika i czeka na podanie, albo jak twoja drużyna odzyska piłkę.

Powiązany Artykuł

Jakub Czernikiewicz.jpg
O tablicę

Za Europejczyków.

Pamiętam jak Drażen Petrović przyjechał w 1993 roku do Polski na turniej kwalifikacyjny do mistrzostw Europy. Był już wtedy gwiazdą NBA, pierwszą ze Starego Kontynentu, której się udało. Pamiętam też jak wracając z Polski zginął w wypadku samochodowym. Nigdy żadnej śmierci sportowca tak nie przeżyłem. Potem byli Kukoc, Sabonis, Nowitzki itd. NBA przyjmuje przybyszy spoza kontynentu, jak USA na początku wieku szukających pracy i schronienia. Z Gortata próbuje się zrobić u nas gwiazdę, a on sam wie, że jest tylko (a może aż) zadaniowcem. Na żywo widziałem tylko Trybańskiego. W latach 90-tych nie wstawał z ławki Legii, a my śmialiśmy się z jego tyczkowatych nóg. On – przy całym szacunku – pokazuje, że do NBA może trafić prawie każdy.

- Jeśli kochasz coś na 100 procent, jest duża szansa, że na koniec ci się uda – powiedział Larry Bird, pewnie największy z białych. Nigdy nie byłem w USA czy Kanadzie. Dla mnie mecz NBA, to marzenie jak dla niego zdobyć pierścień. Bez miłości by go nie było.

Więcej na blogu autora - O tablicę

Kuba Czernikiewicz, PolskieRadio.pl

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej