Bunt na pokaz

Dzisiejsi radykałowie są buntownikami, gdy im się to opłaca – gdy bunt i związane z nim skandalizowanie przekładają się na wymierne i symboliczne korzyści.

2007-07-12, 14:51

Bunt na pokaz

Paradoks współczesnego buntu polega na tym, że jego adepci są bardzo rozżaleni, gdy coś na swojej postawie tracą. Chcą być radykalni i obrazoburczy w taki sposób, by nic ich to nie kosztowało. Wręcz przeciwnie – oczekują w zamian profitów. Kiedyś buntownicy byli faktycznymi ryzykantami, a wierność jakiejś Sprawie oznaczała zgodę na ponoszenie wyrzeczeń. Dziś rzednie im mina, gdy muszą poświęcić choć pięć groszy.

Demonstracja, źr. wikipedia.pl

Dzieje ludzkości są pełne tragicznych postaci buntowników. I tych mądrych, i tych szalonych. Zwycięskich i przegranych. Walczących w imię ważnych i błahych spraw. Szlachetnych i zbrodniczych. „Człowiek zbuntowany”, jak nazwał go Camus, to człowiek żyjący pełnią człowieczeństwa. Nie dlatego, że każdy powinien się buntować, tylko dlatego, iż potencjalna zdolność do wyrażenia niezgody, do zaprotestowania przeciwko zastanym warunkom, to oznaka refleksji odróżniającej człowieka od zwierząt. Bunt jest nie tylko oznaką człowieczeństwa, ale też obroną jego elementarnych zasad. Tak było w przypadku heroicznych, choć z czysto racjonalnego punktu widzenia nonsensownych ofiar tych, którzy w obozach koncentracyjnych szli „na druty”, nie mogąc znieść koszmaru prowadzącego i tak w kierunku śmierci, tyle że odłożonej w czasie: do kolejnego rozstrzelania, zagazowania w komorze czy wycieńczenia z przepracowania. Ich śmierć była buntem – jeśli nie mogli wybrać życia, chcieli chociaż zdecydować, w którym momencie odejdą z tego świata.

Radykalnemu sprzeciwowi wobec zastanych realiów zawsze towarzyszyło ryzyko, często największe z możliwych, czyli utraty życia. Czy byli to niewolnicy pod wodzą Spartakusa, chrześcijanie zbierający się w katakumbach, heretyckie sekty Albigensów, szlacheccy powstańcy przeciwko królowi albo chłopscy przeciw władzy dziedzica, powstańcy z Wandei lub Komuny Paryskiej, czy krytycy reżimów hitlerowskich lub komunistycznych. Niezależnie od tego, jak oceniamy tamte ideały, buntującym się nie można odmówić odwagi, a często prawdziwego heroizmu. Stawiali oni sprawę na ostrzu noża, igrali ze śmiercią, a wybierając daną drogę - mieli świadomość tego, że być może zaprowadzi ich ona w przepaść. Był to bunt nie zawsze mądry, nie zawsze odpowiedzialny i niekoniecznie w imię słusznej sprawy – zawsze jednak był to bunt ludzi odważnych.

Dziś natomiast zza masek buntowników wyzierają twarze tchórzów. Wystarczy, że pojawi się choć drobne ryzyko, a oni natychmiast wycofują się rakiem z głoszonych poglądów i przepraszają. Albo – dla odmiany – użalają nad swoim domniemanym, choć nieistniejącym męczeństwem. W tym drugim przypadku, obnoszą publicznie swoje rany, które są warte tyle, ile dawniej znaczył złamany paznokieć. Józef Piłsudski powiedział kiedyś rozgoryczony, że „Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi”. Dziś tę opinie można wyrazić o wielu buntownikach. Co prawda mało który z nich zawraca sobie głowę niemodną już niepodległością, ale w kwestii dwóch groszy i tyluż kropli krwi tamta opinia wciąż pozostaje aktualna.

REKLAMA

Żeby tylko o niewielką stratę i rozpacz po niej chodziło. O nie, dzisiejsi radykałowie są wzburzeni nie tylko wtedy, gdy na buncie stracą cokolwiek z dotychczasowych profitów. Nie mogą się pogodzić nawet z faktem, że mogliby stracić spodziewane zyski. Ostatnie tygodnie przyniosły dwa znamienne przykłady na potwierdzenie tej tezy, jeden z dziedziny polityki, drugi z szołbiznesu.

Najpierw modne i rozreklamowane środowisko pisma „Krytyka Polityczna” w znamienny sposób zareagowało na wieść o tym, że fiaskiem może się zakończyć ich pomysł stworzenia własnego programu telewizyjnego. Zapowiedziom prezesa TVP o autorskiej audycji Sławomira Sierakowskiego stanęli na przeszkodzie działacze LPR, zasiadający w radzie nadzorczej instytucji z ul. Woronicza. Zaczęli protestować przeciwko temu, aby środowisko „Krytyki”, w ich opinii skrajnie lewackie, mogło za pieniądze podatników głosić swoje opinie szerokim rzeszom odbiorców. Nie miejsce tu, by rozważać kwestię, kto i na jakich zasadach ma prawo korzystać ze środków budżetowych i propagować poglądy w mediach publicznych, ani to, czy ekipa Sierakowskiego jest naprawdę radykalna i groźna dla ładu publicznego. Ważniejsza jest reakcja samych zainteresowanych i sposób ich argumentacji.

Nie da się ukryć, że „krytyczni politycy” przynajmniej pozowali na radykałów. Wedle ich własnych deklaracji, chcieli „podważyć liberalny konsensus”, dokonać daleko idących zmian w dyskursie publicznym, obalić przeróżne dogmaty. Starali się sprawić wrażenie naprawdę wygłodniałych „młodych wilków”, które z chęcią zagryzą dotychczasowych władców skostniałego porządku. Jakże buńczuczne były ich deklaracje. „Oni”, czyli obecne elity polityczne i kulturalne, zdaniem twórców „Krytyki”, zasługiwali na tęgie symboliczne lanie. I to nie byle rózgą, lecz wielkim batem, który przybrał postać Włodzimierza Lenina. To właśnie edycja pism wodza rewolucji październikowej, z najbardziej bojowego okresu jego twórczości, stała się zaledwie kilka miesięcy wcześniej swoistym znakiem firmowym tego środowiska. Zobaczcie sami – zdawali się mówić tym swoim krytykom, którzy kwestionowali „radykalizm” przejawiający się np. częstym goszczeniem na łamach mainstreamowej prasy czy promowaniem ich przez znaczną część elit polityczno-kulturalnych – że jesteśmy naprawdę ostrzy i bezkompromisowi, skoro w przepojonej duchem antykomunizmu IV RP nie boimy się sięgnąć po samego Lenina! Wystarczyło jednak, żeby pojawiła się groźba poniesienia konsekwencji takich przechwałek, a poziom radykalizmu Sierakowskiego zmalał do zera.

Spiritus movens „Krytyki Politycznej” zaczął bowiem przekonywać, że jego pismo wspierają uznane autorytety (w tym ze środowisk prawicowych), on sam debatuje publicznie z ludźmi Kościoła, a opinie działaczy LPR, jak stwierdził, „wpisują się w pojawiające się ostatnio próby dorobienia środowisku Krytyki Politycznej łatki radykalizmu”. I tak oto „leninowiec” przeistoczył się w mgnieniu oka w kogoś, kto rękami i nogami broni się przed opinią radykała – na niej bowiem, jak się okazało, mógłby stracić.

REKLAMA

Jakby tego było mało, Sierakowski nie tylko nagle zmodyfikował swoje „oblicze”, byle zachować szansę na program telewizyjny, ale i postanowił przed LPR-em schronić się pod skrzydła PiS-u. Tego samego PiS-u, który uprzednio wielokrotnie krytykował, jako partię ponoć groźną, autorytarną, ultrakonserwatywną i populistyczną. W rozmowie z „Rzeczpospolitą”, grając na ambicjach głównej części obozu rządzącego, wywodził: „Wydawało się, że to LPR jest dodatkiem do PiS. Gdyby zdjęto mój program z ramówki, oznaczałoby, że jest zupełnie odwrotnie. Że to PiS jest zakładnikiem LPR”.

Oczywiście można złośliwie zapytać, dlaczego PiS ma być zakładnikiem „Krytyki Politycznej” i przejmować się lamentami jej twórców. Pytanie takie jest tym bardziej zasadne, że choć dziś powołują się oni na pluralizm publicznej telewizji, to jednak osoby związane z tym środowiskiem krytycznie oceniały pojawienie się w ramówce TVP np. programu „Warto rozmawiać” Jana Pospieszalskiego, zarzucając mu właśnie skrajny, zideologizowany charakter. A wszak Pospieszalski nie obnosił się z dumą jako wydawca pism Franco czy Pinocheta.

Drugi przykład dotyczy, dla odmiany, satanizmu. Ogólnopolski Komitet Obrony Przed Sektami postanowił stworzyć „czarną listę” zespołów muzycznych, które wedle niego propagują przesłanie satanistyczne. – „Do tej pory nie było jasne, który zespół propaguje takie treści, i przez to władze nieświadomie zezwalały na organizowanie ich koncertów i szerzenie niebezpiecznych treści” – mówił mediom szef tej organizacji, Ryszard Nowak. Wśród wykonawców, którzy znaleźli się na wspomnianej liście, widnieje znany heavy metalowy zespół Kat. I znów, nie wdając się w ocenę sensu tworzenia takiej listy i zakazywania publicznych występów owych zespołów, warto zwrócić uwagę na symptomatyczną reakcję zainteresowanych.

Zespół Kat do satanizmu odwoływał się wielokrotnie, będąc na polskiej scenie muzycznej prekursorem takich zachowań. Trudno stwierdzić, czy był to wyraz faktycznych poglądów członków grupy, czy tylko pewien artystyczny sztafaż, wpisujący się w konwencję tego podgatunku muzyki. Udział ex-lidera zespołu, Romana Kostrzewskiego oraz dwóch gitarzystów (jeden, Piotr Luczyk, nadal gra w Kacie) w takim np. przedsięwzięciu, jak muzyczna adaptacja „Biblii Szatana” Antona Szandora La Veya, potwierdza tezę, że nie chodziło tylko o otoczkę typową dla tego rodzaju muzyki. Nawet gdyby jednak ów satanizm nie był czymś, co członkowie Kata traktują całkiem serio, nie da się ukryć, że sięgali po tego typu wątki i kierowali swą twórczość do odbiorców, dla których są one istotne i z których przynajmniej część gotowa była za takie właśnie odwołania płacić, kupując płyty czy bilety na koncerty.

REKLAMA

Jednak gdy pojawiło się zagrożenie, że przygotowana lista zespołów satanistycznych może poskutkować problemami z organizowaniem koncertów – a więc zmniejszeniem dochodów zespołu – obrazoburczy herosi zaczęli tonować swoje zamiłowanie do kultu rogatej bestii. Umieszczenie grupy na wspomnianym „indeksie” skwitowali ironiczono-kpiarskim oświadczeniem, pełnym drwin z Ryszarda Nowaka oraz jego „inkwizytorskich zapędów”. Przyznać jednak trzeba, że wykazali się większą odwagą i konsekwencją niż Sierakowski. Nie powoływali się bowiem na znajomości z biskupami i księżmi oraz na wystąpienia na festiwalach piosenki chrześcijańskiej. Napisali: „Mamy jednak nadzieję że w Polsce nie zostaniemy potraktowani jak Salman Rushdie przez ajatollaha Chomeiniego w Iranie. W końcu żyjemy w kraju demokratycznym”.

Choć oba przypadki dotyczą odmiennych sfer rzeczywistości, cechuje je podobieństwo reakcji w obliczu nieprzychylnego potraktowania przez dominujące środowiska i systemy wartości. Zarówno Sierakowski, jak i muzycy Kata chcą być buntownikami wtedy, gdy im się to opłaca – gdy bunt i związane z nim skandalizowanie przekładają się na wymierne i symboliczne korzyści. Nieważne, czy chodzi o nowych nabywców płyt i bywalców koncertów, czy o zaistnienie w publicznym obiegu idei lub uwiarygodnienie się wśród jego uczestników. Strategią jest sama: eskalacja radykalizmu, buńczuczne deklaracje, wymachiwanie piąstką. I tak samo kończy się ów bunt, gdy tylko można na nim cokolwiek stracić, nawet jeśli owa strata dotyczy zaledwie spodziewanych zysków. Kończy się pokorą, przepraszaniem, wycofaniem na bezpieczne pozycje.

Francuski najpierw socjalista, a później faszysta Marcel Déat, zadał w obliczu hitlerowskiej inwazji na Polskę słynne pytanie: „Dlaczego mamy umierać za Gdańsk?”. W przypadku wielu dzisiejszych buntowników brzmiałoby ono raczej tak: „Dlaczego mamy cokolwiek tracić z powodu naszych poglądów i postaw – my chcemy na nich zyskiwać”. Prawda, że nie wygląda to poważnie? Dokładnie tak samo, jak rzekomy radykalizm buntowników, będący wyrafinowaną strategią marketingowo-karierową, nie zaś autentycznym odruchem serca „człowieka zbuntowanego”.

Łukasz Wierzbicki

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej