US Open 2017: turniej pod dyktando Amerykanek, ale Europa raczej nie ma się czego bać [KOMENTARZ]

Nie ma wątpliwości, że zawodniczki ze Stanów Zjednoczonych zdominowały tegoroczny turniej singlistek na wielkoszlemowym US Open. Czy to oznacza powrót do złotych lat amerykańskiego tenisa, czy może raczej świadczy o kryzysie w damskich rozgrywkach WTA i jest to tylko jednorazowy strzał?

2017-09-07, 19:27

US Open 2017: turniej pod dyktando Amerykanek, ale Europa raczej nie ma się czego bać [KOMENTARZ]

Posłuchaj

Zdaniem trenera i komentatora tenisa Lecha Sidora, pojedynek walczących o pierwszy wielkoszlemowy tytuł w karierze Keys i Vandeweghe, będzie niezwykle emocjonujący (IAR)
+
Dodaj do playlisty

Ostatni raz cztery Amerykanki grały w półfinale wielkoszlemowego turnieju w 1985 roku. 32 lata temu takie pary stworzyły - Martina Navratilova, która pokonała Zinę Garrison oraz Chris Evert, która wygrała z Kathy Rinaldi. Jeszcze wcześniej taka sytuacja miała miejsce na US Open w 1981 roku, gdy były to z kolei Tracy Austin, Chris Evert, Martina Navratilova i Barbara Potter. Zwyciężyła Austin, dla której to był drugi i ostatni sukces w tej imprezie i w ogóle w Wielkim Szlemie.

Przez lata Amerykanki rządziły i dzieliły w damskim tenisie. Zresztą w męskim było podobnie, gdy przez lata dominowali Andre Agassi, czy Pete Sampras. W Stanach Zjednoczonych rodziło się najwięcej tenisowych gwiazd. Większość z nich zapisała się w historii tej dyscypliny na zawsze.

Złota era Amerykanek

REKLAMA

Powiązany Artykuł

Na Spalonym.jpg
Dział Opinii

Billie Jean King w latach 60-tych i 70-tych zgarnęła 12 tytułów wielkoszlemowych w singlu. Łącznie w rozgrywkach singla, miksta i debla triumfowała aż 20-krotnie na Wimbledonie, co jest do dziś niepobitym rekordem tego najsłynniejszego turnieju na świecie (Martina Navratilova zdołała wyrównać ten rekord).

YouTube/Flash Back

Później przyszedł czas Chris Evert, która w erze open (okres w tenisie ziemnym, rozpoczęty w 1968 roku, kiedy to zezwolono na udział zawodników amatorskich oraz zawodowych w każdym turnieju - amatorskim i profesjonalnym) wygrała aż 18 singlowych turniejów wielkoszlemowych, a łącznie - 157 turniejów. Jej bilans wygranych spotkań - 89,96 proc. (1309–146) do dziś pozostaje rekordem - zarówno w damskich, jak i męskich zawodach. Dochodziła też do rekordowych aż 34 finałów Wielkiego Szlema. Nic dziwnego, że przez wielu uznawana za najlepszą tenisistkę w dziejach.

YouTube/chrisevertdotnet

REKLAMA

Równolegle z Evert narodziła się kolejna legenda - Martina Navratilova. Czeszka z pochodzenia - od 1975 roku pod flagą Stanów Zjednoczonych osiągała największe sukcesy. Navratilova była numerem "1" światowych list singlowych przez 332 tygodnie, a list deblowych przez 237 tygodni, co czyni ją jedyną zawodniczką w historii profesjonalnego tenisa (zarówno kobiet, jak i mężczyzn), która utrzymała pozycję liderki zarówno w singlu i deblu przez ponad 200 tygodni. Tak jak Evert - wygrała 18 singlowych turniejów Wielkiego Szlema, 31 wielkoszlemowych turniejów deblowych (rekord wszech czasów) i 10 wielkoszlemowych turniejów miksta, co połączone razem czyni ją rekordzistką w zdobytych tytułach Wielkiego Szlema w historii open ery tej dyscypliny.

YouTube/Jimm Magnet

Europa wstaje z kolan, ale na scenę wkraczają Venus i Serena

Niedługo później Amerykanki zeszły na dalszy plan po dominacji Niemki Steffi Graff, Serbki z pochodzenia - Moniki Seles (która zresztą pod koniec kariery występowała w barwach USA), czy Szwajcarki Martiny Hingis. Nie brakowało jednak sukcesów, gdy na przełomie wieków Jennifer Capriati wygrała dwa tytuły Australian Open i jeden na kortach Rolanda Garrosa, Lindsay Davenport zdobywała Wimbledon i US Open oraz triumfowała na kortach w Melbourne, a za chwilę na kortach miały królować siostry Williams.

Venus i Serena Williams są w ostatnich latach dominującą siłą w damskim tenisie. Na początku zmagały się jeszcze z konkurencją ze strony kapitalnej technicznie Belgijki Justin Henin, ale po odejściu zawodniczki z Liege - niewiele rywalek jest w stanie wygrać z nimi rywalizację.

REKLAMA

YouTube/Thomas Packer

Venus od pierwszego triumfu na Wimbledonie w 2000 roku - ma już 7 tytułów wielkoszlemowych na koncie. W 2002 roku została pierwszą czarnoskórą liderką rankingu WTA. Ma też na koncie cztery medale olimpijskie, co oznacza, że dzierży rekord w zdobytych krążkach w tenisie z Brytyjką Kathleen McKane Godfree. 

Z kolei jej młodsza siostra Serena zdobyła rekordowe 23 wielkoszlemowe turnieje singlowe - najwięcej w historii ery open. W historii całej dyscypliny pod tym względem ustępuje jedynie Australijce Margaret Court (24 triumfy). Serena dzierży też rekord ery open pod względem zwycięstw w Australian Open (7), a wspólnie z Chris Evert - US Open (6). Jest też zawodniczką, która wygrała najwięcej singlowych spotkań wielkoszlemowych - 316. Serena jednak odpoczywa w tej chwili od zmagań na korcie po urodzeniu dziecka, ale niewykluczony jest jej powrót do rozgrywek.

Historia lubi się powtarzać

Nie ma wątpliwości, że Stany Zjednoczone to potęga w damskich rozgrywkach WTA. Jednak ponad 30 lat od ostatniego amerykańskiego półfinału na US Open to w tenisie przepaść. Zmieniły się przepisy, styl gry, technologia, przeminęły całe pokolenia utalentowanych zawodniczek. Historia zatoczyła jednak koło - w półfinale na kortach Flushing Meadows w Nowym Jorku wystąpią cztery reprezentantki z USA - Venus Williams ze Sloane Stephens i CoCo Vandeweghe z Madison Keys. Czy to oznacza kolejną dominację Amerykanek na lata? Śmiem wątpić.

REKLAMA

Po pierwsze - zestaw zawodniczek w półfinale nie powala na nogi. Jedyną Amerykanką, która mogłaby absolutnie zdominować rozgrywki WTA jest Serena Williams, ale ta jest w tej chwili na urlopie po narodzinach córki. Ponadto - jedna z najbardziej utytułowanych zawodniczek w historii ma już 35 lat i ciężko przewidzieć, czy jest jeszcze w stanie (po ewentualnym powrocie) zamieszać w damskim tenisie.

Jej siostra - Venus najlepsze lata też ma już za sobą. Co prawda 36-letnia Amerykanka zagra w zbliżających się półfinałach w Nowym Jorku, ale to chyba już ostatnie "podrygi" doświadczonej zawodniczki. Owszem, na początku roku doszła nawet do finału Australian Open (gdzie przegrała ze swoją siostrą Sereną), zagrała też w finale Wimbledonu (porażka z przyszłą liderką rankingu - Garbine Muguruzą), ale w pozostałych turniejach nie prezentowała już tak dobrej formy, zresztą rzadko występowała w imprezach rangi WTA.

Sloane, Coco i Madison w życiowej formie

Rywalką Venus będzie Sloane Stephens. Wydawało się, że przed tą zawodniczką świetlna kariera. Zresztą czarnoskóra tenisistka miała być nową Sereną, którą pokonała nawet w półfinale Australian Open w 2013 roku. W tym samym roku osiągnęła najwyższe miejsce w karierze - 11. To był jednak do tej pory szczyt możliwości Stephens. Potem były wahania formy, wreszcie kontuzja stopy, operacja i dopiero teraz powrót po ostrym spadku w rankingu WTA (obecnie zajmuje 83. miejsce).

REKLAMA

Na pewno przed 24-latką z Florydy wciąż świetlana przyszłość, choć ciężko przypuszczać, że pójdzie ona śladami Chris Evert, Martiny Navratilovej, czy nawet sióstr Williams, którymi młoda zawodniczka inspiruje się w stylu gry.

YouTube/US Open Tennis Championships

Drugi półfinał wydaje się jeszcze większym zaskoczeniem. Na kortach Flushing Meadows na dobre rozbłysła gwiazda CoCo Vandeweghe. Wcześniej zdarzały się jej pojedyncze sukcesy - wygrana turnieju 's-Hertogenbosch w 2014 i 2016, dwa finały w Stanford w 2012 i 2017, półfinał w Australian Open, czy ćwierćfinał na Wimbledonie w 2017.

REKLAMA

Jednak to właśnie w Nowym Jorku - rodzinnym mieście tej 25-letniej Amerykanki może ona odnieść największy swój sukces w karierze. W końcu w drodze do półfinału pokonała już m.in. Agnieszkę Radwańską, zawsze groźną Lucie Safarovą, czy dotychczasową liderkę WTA - Karolinę Pliskovą. Zasłużyła więc w pełni na udział w końcowej fazie turnieju. Pytanie, czy to kolejny jednorazowy strzał CoCo, czy też zapowiedź ustabilizowania formy na najwyższym poziomie? Mimo wszystko - w wieku 25 lat wielkie tenisistki były już na szczycie światowych list, podczas gdy Vandeweghe najwyżej w historii znalazła się na 19. pozycji (obecnie jest na 22. miejscu, ale ten ranking wzrośnie po US Open).

YouTube/E Latifovich

Powiązany Artykuł

Marcin Nowak.jpg
Marcin Nowak - Blog Na Spalonym

Ostatnią z Amerykanek w półfinale jest 22-letnia Madison Keys - najmłodsza spośród wszystkich i najbardziej perspektywiczna. Keys zaczęła liczyć się w profesjonalnym tenisie od 2013 roku, gdy po serii przyzwoitych występów zakończyła sezon na 37. miejscu. W kolejnym roku zdobyła swój pierwszy tytuł w Eastbourne. W 2015 dotarła do półfinału Australian Open i finału w Charleston. Szczyt osiągnęła w 2016, gdy wygrała zawody w Birmingham oraz doszła do finałów w Rzymie i Montrealu. Dzięki temu wbiła się do top10 WTA (w październiku zajmowała 7. miejsce).

REKLAMA

Niestety zawodniczce z Rock Island w Illinois przydarzyła się kontuzja nadgarstka. Po krótkiej przerwie tenisistka z USA wraca jednak do dobrej formy i to ze słynną Lindsay Davenport w sztabie szkoleniowym. Wydaje się, że Keys to największa nadzieja Amerykanów na sukcesy przy schodzących ze sceny siostrach Williams. Jednak czy młoda zawodniczka będzie w stanie nawiązać do takich sukcesów, jak choćby osiągnięcia jej trenerki - Davenport? W końcu dokładnie w wieku 22 lat Davenport wygrywała turniej US Open. Z tym, że wówczas w finale 1998 roku Lindsay ogrywała fenomenalną Martinę Hingis w dwóch setach i wchodziła na szczyt rankingu WTA. Keys nie będzie miała takiej okazji (obecnie jest 16. w zestawieniu), ale z pewnością tytuł zdobyty w Nowym Jorku może dać nadzieję Stanom Zjednoczonym.

YouTube/Classic Sportsworld

Kto zastąpi siostry Williams?

Trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć - powoli kończące kariery Venus i Serena Williams nie mają w tej chwili godnych następczyń. Przebłyski formy 25-letniej Vandeweghe, niepewna przyszłość 24-letniej Sloane Stephens, czy na razie dość powolny rozwój 22-letniej Madison Keys nie mogą napawać optymizmem. Na pewno wciąż nie są to nawet następczynie Capriati, czy wspominanej Davenport, o Evert i Navratilovej nie wspominając. Dużo lepiej prezentują się zawodniczki z Europy, których w pierwszej "10" WTA jest aż dziewięć (!) i raczej nie widać, by miało się to zmienić (w zeszłym roku Europejki zgarnęły trzy wielkoszlemowe turnieje, w tym roku - dwa). Z pewnością nie wpłynie na to jeden turniej w Nowym Jorku, choć niezwykle udany dla faworytek gospodarzy.

Co najwyżej świadczy to bardziej o kryzysie w świecie damskiego tenisa, który poza nieobecną Sereną Williams nie miał żadnej liderki z prawdziwego zdarzenia od lat. W końcu na pierwszym miejscu na światowych listach jest dziś Czeszka Karolina Pliskova, która dotarła na szczyt bez zwycięstwa w imprezie wielkoszlemowej. Identycznie było zresztą w ostatnich latach z Dunką polskiego pochodzenia - Caroline Wozniacki (2010-2011 i 2011-12), Serbką Jeleną Janković (2008), czy Rosjanką Dinarą Safiną (2009).

REKLAMA

Więcej na blogu autora - Na Spalonym.

Marcin Nowak, PolskieRadio.pl

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej