Służba zdrowia, czyli dryf permanentny

Bez względu na sposób finansowania rodzimej służby zdrowia, panuje w Polsce przekonanie, że od zawsze brakowało i nadal za mało jest pieniędzy na powszechne leczenie. Ludzie nie chcą jednak słyszeć o tym, iż jakakolwiek poprawa nie będzie możliwa bez głębszego sięgnięcia do własnej kieszeni.

2017-10-16, 16:51

Służba zdrowia, czyli dryf permanentny
zdjęcie ilustracyjne . Foto: PIXABAY

Istnieje kilka modeli finansowania służby zdrowia, ale w Europie i nie tylko tu  dwa odgrywają główną rolę. Pierwszy będący wzorem dla wielu państw, w tym Polski, nazywany bismarckowskim opiera się na finansowaniu ubezpieczenia przez obowiązkowe składki płacone przez pracodawcę i pracownika. Nawiązuje on do tradycji kas chorych lub funduszy ubezpieczeniowych.

Niemcy byli pierwsi i pozostają wzorcem

Warto zatrzymać się przy nim nieco dłużej, bo to właśnie Niemcy były pierwsze na świecie, gdzie wprowadzono w latach 1883-1889 system obowiązkowych ubezpieczeń społecznych. Zakładał on, że choroba, starość czy wypadek to indywidualne ryzyko, dlatego człowiek powinien się ubezpieczyć.

Do dziś podstawą niemieckiego systemu opieki zdrowotnej jest ubezpieczenie obowiązkowe uzależnione od osiąganych dochodów. Źródłem finansowania tego systemu są fundusze ubezpieczenia zdrowotnego gromadzone przez pracowników i pracodawców, a kasy chorych pokrywają koszty bezpośredniej opieki zdrowotnej.

Niemiecki system stawiany za wzór charakteryzuje się dużym zakresem świadczeń, ich dostępnością oraz wysoką jakością. Ubezpieczenia społeczne obejmują w Niemczech prawie całą populację (88 proc. obywateli). Pozostali korzystają z ubezpieczeń prywatnych, a policja i wojsko ma ubezpieczenie bezpłatne. W oparciu o ten system podobnie działa służba zdrowia m.in. w Austrii, Belgii, Francji, Holandii, Szwajcarii czy Izraelu. Także dotychczasowy polski system ochrony zdrowia w swych głównych elementach opiera się na systemie wymyślonym przez Bismarcka.

REKLAMA

A może jednak z budżetu?

Drugi model wspierania opieki zdrowotnej nazywany jest narodowym lub budżetowym. Jego główną cechą jest wyraźne oddzielenie obszaru opieki zdrowotnej od całego sektora ochrony zdrowia, który finansowany jest z podatków płaconych przez obywateli. Są one potem rozdzielane przez budżet centralny lub budżety lokalne. Pionierem tego rozwiązania po II wojnie światowej była Wielka Brytania. Przyjęły je np. Dania, Finlandia, Irlandia, Kanada, Norwegia, Portugalia, Szwecji oraz Włochy.

W tym modelu obowiązują gwarancje powszechnej dostępności do świadczeń zdrowotnych dla wszystkich, niewielki zakres działania sektora prywatnego i mały udział pacjentów w kosztach leczenia. W kraju, gdzie system ten wymyślono – jeszcze za rządów premier Margaret Thatcher rozwinięto jednak na dużą skalę ubezpieczenia prywatne i w konsekwencji powstały też prywatne firmy oferujące leczenie.

Nie ma modelu idealnego

Eksperci spierają się, który z systemów jest lepszy i skuteczniejszy, czy bismarckowski oparty na ubezpieczeniu powszechnym, czy brytyjski finansowany z podatków, choć w samej Wielkiej Brytanii jest on dzisiaj bardzo źle ocenianego przez pacjentów z powodu długich kolejek oczekujących na zabiegi specjalistyczne. Przypomina to sytuację w Polsce, gdzie mamy powszechną i darmową służbę zdrowia, ale na specjalistyczne badania, zabiegi lub operacje też trzeba czekać, czasem latami.

REKLAMA

Wypada wspomnieć, że oprócz tych dwóch podstawowych modeli mamy jeszcze trzeci, polegający na całkowicie prywatnych i dobrowolnych ubezpieczeniach zdrowotnych. W wielu państwach opisane modele finansowania ochrony zdrowia nie występują już od dawna w czystej postaci. Mamy raczej do czynienia ze współistnieniem różnych wariantów ubezpieczeń zdrowotnych i tzw. modelami mieszanymi.

Nie o model chodzi, a o pieniądze. Brak odważnych, by powiedzieć Polakom prawdę?

Choć w Polsce nakłady na służbę zdrowia powoli, bo powoli, ale rosną  to w małym stopniu przekłada się to na zwiększenie dostępu do świadczeń, a do wielu z nich kolejki zamiast maleć wydłużyły się.

Zarówno UE jak i Światowa Organizacja Zdrowia zalecają rządom zwiększenie udziału w utrzymaniu dobrego stanu zdrowia przez samych odbiorców usług zdrowotnych – czytaj pacjentów. Słowem – bez większych pieniędzy na zdrowie wyłożonych z własnej kieszeni, co eufemistycznie nazywane jest „ekonomizacją systemu” – trudno będzie mówić o poprawie. Odnosi się to do większości państw, do tego znacznie bogatszych od Polski. Uznano bowiem, że wobec stale rosnących kosztów w służbie zdrowia trzeba stopniowo przenosić odpowiedzialność za własne zdrowie z państwa na obywateli.

Wydatki na zdrowie w Polsce oscylują między 4,6 proc., a 4,8 proc. PKB. Jesteśmy pod tym względem w unijnym ogonie. Średnia dla państw OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) to dzisiaj około 6,7 proc PKB. Mimo to eksperci w Polsce nie są wcale jednomyślni, czy większe nakłady publiczne na ochronę zdrowia poprawiłyby sytuację – czy może mimo wszystko większym problemem jest jej fatalna organizacji, w tym brak jednolitego modelu zarządzania.

REKLAMA

Do tego wszystkiego, na powiedzenie Polakom wprost, że sami w większym niż dotąd stopniu muszą wziąć odpowiedzialność za zdrowie, a w konsekwencji sięgnąć głębiej do kieszeni, jest politycznie samobójcze i naraża na utratę społecznego poparcia. Dlatego zamiast, choć ograniczonej "ekonomizacji" ochrony zdrowia w Polsce, mamy do czynienia z jej "polityzacją" i wybuchającymi, co jakiś czas protestami, a to pielęgniarek, a to ratowników medycznych, czy  jak ostatnio  rezydentów oraz rosnącym niezadowoleniem pacjentów.

Adam Kaliński, Naczelna Redakcja Gospodarcza

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej