Po prostu "Dziadek". Kazimierz Lisiecki, pół wieku pracy z urwisami warszawskiej ulicy

- Z takim przypadkiem jak mój, to tylko "Dziadek" może sobie poradzić - usłyszał pewnego dnia jeden z podopiecznych znakomitego wychowawcy młodzieży, Kazimierza Lisieckiego. Niestrudzony podagog, nauczyciel i opiekun, przez ponad pół wieku pracował z trudną warszawską młodzeżą.  I choć potrafił być surowy i wymagający, to jego wychowankowie opowiadają o nim dziś w z wielkim wzruszeniem. Dla nich był po prostu kochanym "Dziadkiem".   

2018-03-12, 06:30

Po prostu "Dziadek". Kazimierz Lisiecki, pół wieku pracy z urwisami warszawskiej ulicy
"Dziadek" Kazimierz Lisiecki w otoczeniu wychowanków. Foto: Maria Lisiecka

Wychowankowie pisali o nim we wspomnieniach: "ludzie pokroju Kazimierza Lisieckiego nie rodzą się co dzień".

Kazimierz Lisiecki urodził się w 1902 roku. Miał trudne dzieciństwo. W wieku dwunastu lat stracił rodziców, z dnia na dzień został pozbawiony wszystkich bliskich. Mieszkał w bursie. To z pewnością wpłynęło na całe jego późniejsze życie. Wiedział, że musi spłacić dług, jaki zaciągnął wobec społeczeństwa. "Oddaj, coś wziął" to było hasło, które przyświecało mu do końca życia.  

Postanowił poświęcić się pracy z młodzieżą. Ale nie z tą z dobrych rodzin. On chciał pracować z chłopakami z trudnych środowisk. Z gazeciarzami, pucybutami, sierotami zbieranymi prosto z warszawskich ulic: z podejrzanych zaułków Pragi, robotniczej Woli czy Starego Miasta.

Swoje metody wychowawcze kształtował powoli, ale konsekwentnie. W swoich poglądach pedagogicznych był bliski Januszowi Korczakowi, z którym zresztą często się spotykał i konsultował swoje metody pracy.

REKLAMA

Wychowankowie wspominają Kazimierza Lisieckiego (video):


Wtedy właśnie pojawiła się myśl, żeby stworzyć dla nich miejsce, gdzie mogliby się czuć bezpiecznie. Miejsce, które mogliby nazwać swoim domem. Właśnie takim domem stało się pierwsze "Ognisko", które powstało w 1928 roku przy ulicy Hipotecznej 5. Wkrótce pojawiały się kolejne placówki:  między innymi przy Długiej, Środkowej na Pradze czy w podwarszawskim Świdrze. Kolejne "Ogniska" wyrastały jak grzyby po deszczu, także w innych miastach. Otwarcie "Ogniska" przy ulicy Długiej w Warszawie uświetnił swoją wizytą sam prezydent Ignacy Mościcki.

Poglądy "Dziadka" na rolę wychowania młodzieży były na ówczesne czasy wręcz rewolucyjne. Jego "Ogniska" nie były domami dziecka czy ośrodkami pomocy społecznej. One były ich domem. Wychowankowie czuć się tam mieli jak w rodzinie, której często po prostu nie mieli. Do wychowawców mówili "ciociu", wujku", a do Kazimierza Lisieckiego - zwyczajnie "Dziadku". 

Honor masz jeden

Kazimierz Lisiecki wprowadził obyczaj hucznego obchodzenia imienin czy urodzin swoich wychowanków. Stało się tak, po tym, gdy jeden z twardych na pozór warszawskich pucybutów rozpłakał się i przyznał, że w jego domu nigdy żadnych jego imienin czy urodzin nigdy nie obchodzono.

REKLAMA

Dla "Dziadka" dziecko było zawsze najważniejsze. W jego nowatorskiej koncepcji stało się podmiotem całego procesu wychowawczego. Wymagał jednak bardzo wiele. Był surowy i konsekwentny. Kar było wiele, nagrodą - sam pobyt w "Ognisku".

Przygotowywał swoich chłopców do życia na różne sposoby. Głownie poprzez pracę – każdy miał w "Ognisku" dyżury, np. przy przygotowaniu posiłków, otwieraniu drzwi, pilnowaniu szatni, sprzątaniu, opieką nad ogniskowymi zwierzętami, robieniu zakupów. Starsze dzieci pomagały młodszym w odrabianiu lekcji i generalnie brały za nie odpowiedzialność.

- Możesz być łobuziną, ale honorowym - mówił "Dziadek". To jedno licznych powiedzonek, które dobrze zapamiętali jego wychowankowie. Były też inne. Bogusław Homicki, honorowy prezes stowarzyszenia gromadzącego wychowanków "Dziadka" cytuje je z pamięci: "dotrzymuj danego słowa- nie rób z gęby cholewy", "zrobiłeś coś złego, zrób coś dobrego", "HONOR sprawą najważniejszą – portki stracisz, to je odkupisz, honoru nie odkupisz", "Łobuziną potrafi być każdy pętak, honorowym chłopakiem- nie każdy", "hańbą jest uderzyć słabszego".

Danina krwi

Pierwszy trudny moment w pracy Kazimierza Lisieckiego przyszedł w 1939 roku. Niemcy zamknęli wszystkie polskie placówki społeczne. Niektóre "Ogniska" pracowały jednak dalej. Jak to możliwe? Pomogły kontakty "Dziadka" i fakt, że opiekę nad nimi objął Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Poza tym zadecydowały zasady, jakie wpoił "Dziadek" swoim podopiecznym.

REKLAMA

Wyjaśnia to Andrzej Pilecki, syn rotmistrza Witolda Pileckiego, którego matka przez kilkadziesiąt lat pracowała jako wychowawczyni w jednym z "Ognisk". - Kiedy już przyszedł do "Ogniska" na Długiej Niemiec na decydującą rozmowę, to wyciągnął z kieszeni munduru taką białą chusteczkę - opowiada - przeciągnął nią po półkach szafy, patrzy, czyste!

W "Ogniskach" panował zawsze przykładny porządek. Wieloletnia praca "Dziadka" nie poszła na marne.

Jednak patriotyczne wychowanie sprawiło, że wychowankowie zapłacili wysoką daninę krwi. Wielu z nich działało w konspiracji, kilkunastu poszło do powstania. Około dziesięciu już nie wróciło...

Naczelny Dziadek Ulicy

Kolejny dramatyczny moment nadszedł w 1952 roku. Władze PRL zlikwidowały Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Ulicy. Przecież w ustroju socjalistycznym "dzieci ulicy" być nie mogło. Majątek przeszedł na rzecz Skarbu Państwa. Kazimierzowi Lisieckiemu pozwolono kontynuować dotychczasową działalność tyle, że pod nową nazwą. Mianowano go Dyrektorem Naczelnym Państwowego Zespołu Ognisk Wychowawczych (PZOW). Kazimierz Lisiecki podszedł do sprawy z typowym dla siebie humorem. Żartował, że owszem jest ,"naczelnym" , ale nie dyrektorem tylko - "Naczelnym Dzieckiem Ulicy".

REKLAMA

Władze zmusiły go do przejścia na emeryturę w 1971 roku. On sam chciał pracować dalej, póki sił mu wystarczy. Nie pozwolono mu. Zmarł kilka lat później - w 1976 roku. Nie potrafił żyć bez swoich "felusiów"...

- Miał takie jasno-szare oczy, bardzo przenikliwe - wspomina "Dziadka", Kazimierz Zdanowicz, jeden z wychowanków. - Jednak jak się spojrzało w te oczy tak głęboko, to widać było uśmiech, taką miłość do dzieci, taką dobroć... - dodaje Wacław Skudniewski. - Było widać - powtarza z naciskiem.

PolskieRadio.pl, Marek Skalski 


Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej